Turyści chcą, żeby było jak w domu. Przejrzyste ceny, proste zasady, niekończący się wybór i 30 dni na zwroty. To nie byłyby zakupy z tysiąca i jednej nocy.
Podobno w modzie jest teraz robić zakupy w Marakeszu. Trzymam w ręku kartkę wyrwaną z hiszpańskiego wydania magazynu Vogue. Reklamuje imponujący sklep ze wszystkim z tysiąca i jednej nocy. Należy do Mustafy Blaoui i mieści się przy Bab Doukkala 142.
Sklepu nigdy nie znalazłam, ale też specjalnie nie szukałam. Po przejściu przez granicę souku tradycyjne określenia przestrzeni i kierunku tracą sens. Jeśli spytasz o wyjście lub o główny plac, zwykle usłyszysz, że masz iść cały czas prosto i że jest to bardzo blisko. A żeby trafić z powrotem, dostaniesz prawdopodobnie karteczkę z adresem zapisaną od lewa do prawa do pokazywania po drodze. Plac jest zawsze w pobliżu. Przejazd taksówką kosztuje za tę samą odległość trzy razy tyle wieczorem co w dzień. Chyba, że się zmierzcha i nie jest już jasno, ale jeszcze niezupełnie ciemno. Wtedy płacisz podwójną stawkę. O ile oczywiście wiesz, jaka jest stawka. W przeciwnym razie płacisz jak za zboże.
Ali Baba też znaczył drzwi kredą, bo tu inaczej nie sposób się odnaleźć.
Niektórzy turyści się złoszczą. Przyjeżdżają klimatyzowanymi autokarami i śpią w luksusowych hotelach w Ville Nouvelle. Nie rozumieją, że za przejazd, obrus, dywan czy parę bamboszy można żądać cztery razy więcej niż są warte. A przecież to sam cymes, pokłócić się, podyskutować. Pozachwalać swój towar.
Ludzie, którzy mieszkają blisko Maroka, dużo dyskutują, mówi mi jeden sprzedawca. Od pół godziny negocjuję z nim cenę za małą zakładkę do książki. Wypytał się mnie już o rodzinę, zawód i klimat w moim kraju. Opowiedział historię swojego świata. Popijamy miętową herbatę. Mówię mu, że jestem z Polski, że to bardzo daleko od Maroka, i że to Marokańczycy uwielbiają dyskutować. Potakuje, uśmiecha się całą buzią i mówi, - No właśnie!
No właśnie. Nie chcesz dyskutować, twoja strata, płacisz jak za zboże. Turyści chcą, żeby było jak w domu. Przejrzyste ceny, proste zasady, niekończący się wybór i 30 dni na zwroty.
To nie byłyby zakupy z tysiąca i jednej nocy.
Adresy ulic? Może i są, ale w souk'u wszystko wygląda tak samo. Stragany wiją się wzdłuż krętych uliczek mediny, które zresztą w większości wyglądają tak samo. Nie ma punktów odniesienia, nie widać otwartej przestrzeni. Domy są podobnej wysokości i mają ten sam, czerwony kolor.
Zatrzymaj się na chwilę, a zaraz znajdzie się tłum dzieci chętnych pokazać ci drogę. Może też okazać się, że kupisz niepotrzebną skórzaną torbę, albo kolorowe bambosze, jedwabną sukienkę, biżuterię, porcelanę, zasłony, lampy, abażur, imbryczek do herbaty, albo lepiej od razu dwa i na koniec jeszcze latający dywan... w souku przecież można kupić, czego tylko dusza zapragnie.
Wieczorem budzi nas kołatka do drzwi. To chłopaki z Malezji, mieszkają w pokoju obok. Zdyszani, zlani potem proszą, żebym zawołała do pomocy kogoś z obsługi riad'u. Uchylam drzwi szerzej i już rozumiem: za nimi stoi tłum dzieci. Żądają pieniędzy. Sąsiedzi ostatnie metry biegli z całych sił, żeby im uciec. A dzieci prawdopodobnie goniły ich ze zdwojoną siłą. Ponieważ nikt z nich nie wiedział, gdzie dokładnie biec, zajęło im to trochę czasu.
Na razie życie toczy się tu jakby nigdy nie miało się skończyć. Ludzie z Europy i Ameryki Północnej, zafascynowani mistyką Maroka, kupują riady, czyli tradycyjne kamienice i odrestaurowują je na kameralne, luksusowe hotele. W godzinie odprawy promów wracających do Europy port w Tangerze zapełnia się turystami. Objuczeni zakupami czekają cierpliwie, aż ze statków wysiądą poprzedni pasażerowie. Na początku czerwca setki Marokańczyków wracają z Europy do domu na wakacje. Mają zmęczone twarze, ale pełne portfele. Nocą odbywa się zwykle podróż w drugą stronę. Na byle jakich łódkach, w byle jakich warunkach, często za cenę życia.
Dzisiaj poeci, artyści, milionerzy i filmowcy ustąpili miejsca tłumowi o szarych twarzach i wątpliwej reputacji. Ale to nie szkodzi, bo Tanger jest nadal bramą do mistyki marokańskiej Afryki. Miasto zatopione w nieziemskim świetle potrafi zauroczyć niejednego. Już Delacroix mówił o tym świetle, że żywe biega po ulicach. Po nim byli inni, którzy ulegli czarowi tego miejsca: Henri Matisse, Paul Bowles, Joseph Kessel, Tenessee Williams, Francis Bacon.
Nerw miasta jest jak zwykle w souku. Każdy, kto przyjeżdżał z pustyni lub na nią jechał, zatrzymywał się tu. Pasterskiego uroku już nie ma. Jest za to tłum niebieskich taksówek i wielki bazar.
Tak samo jest w Marakeszu, na Djemaa el Fna, najbardziej żywym placu w całej Afryce. Herbaty, zioła, przyprawy, małpy, węże i połykacze ognia. Biżuteria, jedwabne sukienki, skórzane torby, kolorowe bambosze, srebrne imbryczki do herbaty, abażury, czarodziejskie lampy...Wszystko w nowoczesnej oprawie, dostępnej dla mentalności zachodniego turysty. Kobry tańczące w rytm fujarki, latające dywany, potężne drzwi, na których kiedyś zostawiał ślady Ali Baba, naszyjniki, zasłony, bambosze... Ale jak tam dojść? - Cały czas prosto.