Jedna sprawa to nasze predyspozycje, druga to konieczność ciągłego uczenia się. Jak planować karierę w niepewnych czasach – radzi socjolog dr Tomasz Sobierajski.
Jest pan doktorem socjologii, pracownikiem naukowym na Uniwersytecie Warszawskim. Gdyby się teraz okazało, że nie może pan pracować w swoim zawodzie, to co by pan zrobił?
Przekwalifikowałbym się. Liczę się z tym, że może tak się zdarzyć, że będę musiał zmienić zawód. Prawdopodobnie musiałbym dokonać kolejnej inwestycji, nauczyć się czegoś albo skorzystać z tego, czego się nauczyłem do tej pory – choćby z doświadczeń ukończenia szkoły psychoterapii. Mógłbym też prowadzić szkolenia z komunikacji interpersonalnej. Może wróciłbym do zawodu head huntera? Zatem sięgnąłbym do tego, co już umiem, ale pierwszą rzeczą, którą na pewno bym zrobił, to zorientowałbym się, jakie są potrzeby rynku. Bo może pomimo że mam określone kwalifikacje i coś już umiem, to nie wystarczy, bym znalazł pracę.
No ale jeśli całe życie marzyliśmy, by realizować się np. jako lekarz, architekt, biolog albo inżynier – mamy teraz robić coś, co nas w ogóle nie interesuje? Albo jest poniżej naszych kwalifikacji?
Najpierw należy zadać sobie pytanie, czy ten zawód był rzeczywiście wymarzony przez nas, a nie np. przez naszych rodziców. Jeśli natomiast rzeczywiście zainwestowaliśmy wszystkie nasze pieniądze, czas i marzenia tylko w jeden zawód, to może się okazać, że byliśmy, mówiąc krótko, bardzo niefrasobliwi.
Albo mało przewidujący. Skąd mogliśmy wiedzieć, jak będzie wyglądał w przyszłości rynek pracy?!
Wciąż jeszcze odwołujemy się do pokolenia naszych rodziców, którym zdarzało się przepracować całe życie w jednej firmie, albo do czasów, gdy my sami dorastaliśmy, szliśmy na studia czy do pierwszej pracy. Te czasy minęły bezpowrotnie, nawet jeżeli komuś uda się przepracować w jednym miejscu 15 czy 20 lat, nie powinien tracić czujności i przygotować się na to, że zakład pracy może zostać zamknięty albo ta technologia, przy pomocy której pracuje, okaże się przestarzała. Tak naprawdę nie ma dziś już zawodów, technologii czy profesji, które są „pewniakami”. To, że skończyliśmy medycynę, nie gwarantuje, że będziemy lekarzami, a po architekturze – architektami. Nie ma żadnej pewności, że tak popularny dzisiaj zawód informatyka będzie jeszcze istniał za 20 lat.
Kilka lat temu doradzano, by się w czymś wyspecjalizować, znaleźć swoją niszę, w której nie ma konkurencji.
Ze ścisłymi specjalizacjami jest tak, jak z wchodzeniem do coraz ciaśniejszego tunelu. On cały czas się zwęża, aż w którymś momencie nie da się już dalej iść, nie można się wyprostować i zrobić żadnego ruchu. Nie można się nawet odwrócić, żeby stamtąd wyjść. Mój przyjaciel, biolog, ma bardzo wąską specjalizację, zrobił karierę w Stanach Zjednoczonych, jest niezwykle cenionym naukowcem, a o zespole, w którym pracuje, mówiło się nawet, że ma szansę na Nagrodę Nobla. Jednak dziedzina, którą się zajmuje, idzie w innym kierunku, badacze są zainteresowani już innymi zjawiskami – i on teraz musi dokonać bardzo wyraźnego zwrotu, zastanawia się, co robić. By zmienić zawód, musiałby włożyć znów ogromny wysiłek i poświęcić kilkanaście lat na zdobycie nowej specjalizacji. To są trudne wybory, zwłaszcza dla ludzi, którzy są pasjonatami swojego zawodu, podporządkowali temu całe życie, więc nie mieli czasu na zdobywanie dodatkowych kwalifikacji, które teraz mogliby wykorzystać, zanim postanowią, co dalej z ich karierą – w rozumieniu drogi zawodowej.
W książce „Doradztwo zawodowe. Uniwersalizm i konceptualizacja” wspomina pan, że do niedawna kariera kojarzona była ze zdobywaniem kolejnych szczebli drabiny, podczas gdy dziś lepiej być jak surfer – umiejętnie utrzymywać się na fali.
Wciąż jeszcze w wielu korporacjach działa system drabiny i mozolnego wspinania się po jej szczeblach, podczas gdy powinniśmy dążyć do tego, by nasza ścieżka kariery zamieniła się w coś, co ja nazywam archipelagiem wysp. Te wyspy obrazują nasze kwalifikacje, umiejętności, kompetencje. Jeśli jedną z nich zaleje, pozostają nam inne, z których zbudowaliśmy sobie ten zawodowy archipelag. Wsiadamy na deskę surfingową i przenosimy się na inną wyspę. Posługujemy się innymi umiejętnościami albo wykonujemy inny zawód. Jeśli będziemy trwać tylko przy drabinie, to mamy dużą szansę spaść, bardzo boleśnie się potłuc, a potem wspinać się od nowa. Surfując, zawsze unosimy się z falą. Ale to nie przychodzi łatwo. Wiem coś o tym, bo sam surfuję – i na oceanie, i zawodowo. Trzeba stworzyć sobie własne wyspy – szkolić się, korzystać z kursów, zdobywać nowe umiejętności, uczyć się języków obcych. Należy być bardzo czujnym, wiedzieć, którą falę wybrać, z której zrezygnować, kiedy zaryzykować i najważniejsze, nie poddawać się, kiedy po raz kolejny zaleje nas woda. Zawsze jakaś wyspa na naszym archipelagu da nam schronienie, choćby inne zatonęły. I dzięki temu zawsze będziemy na powierzchni.
Zwraca też pan uwagę, że teraz bardziej niż kwalifikacje zawodowe liczą się kompetencje osobiste i społeczne. Ważne jest więc nie tylko to, co umiemy, ale w jaki sposób to spożytkujemy lub czy jesteśmy w stanie podążać za zmianą, dostosować się do sytuacji.
Era przemysłowa, cały XX wiek przyzwyczaiły nas do tego, że najważniejsze są kwalifikacje. Że musimy mieć „fach w ręku”. Obecnie ważniejsze od konkretnych kwalifikacji jest to, byśmy szybko się uczyli, byli gotowi na zmiany, posiadali tzw. kompetencje miękkie – one pojawiają się często jako wymóg w ogłoszeniach rekrutacyjnych, np. umiejętność pracy w zespole, radzenie sobie ze stresem, przewodnictwo w grupie – które wydaje nam się, że posiadamy, bo przecież brylujemy w grupie znajomych albo byliśmy kiedyś drużynowymi na harcerskim obozie. Jednak – jak się okazuje – w praktyce nie jest łatwo pracować w grupie albo radzić sobie ze stresem. I to, co nam najtrudniej przychodzi, to właśnie ta gotowość do zmian, umiejętność uczenia się nowych rzeczy, w tym określonych i wymaganych przez pracodawców zachowań społecznych.
Jak to mówią doświadczeni HR-owcy, pracę zdobywamy dzięki kwalifikacjom, ale tracimy przez brak kompetencji społecznych. Skąd ta niechęć do uczenia się?
Można mówić o trzech aspektach edukacji – jeden to edukacja formalna, czyli wszystko to, czego nauczono nas w przedszkolu, szkole i na studiach. Oprócz tego jest edukacja pozaformalna – wszelkie kursy, szkolenia, korepetycje, zajęcia gry na pianinie, jednym słowem edukacja pozaszkolna. To wszystko jest zanurzone w sosie edukacji nieformalnej, a więc w tym, czego nauczyliśmy się, jeżdżąc z rodzicami na wakacje, robiąc z mamą lub tatą zakupy, spędzając czas z babcią opowiadającą nam „jak to było dawniej”, bawiąc się z koleżankami na podwórku, krótko mówiąc – żyjąc. Te wszystkie trzy elementy naszego kształcenia są ze sobą nierozerwalnie związane. Nasza edukacja trwa przez całe życie. Ta koncepcja to nic nowego, ale w dzisiejszych czasach, naznaczonych zmianą, staje się wyjątkowo aktualna. Zatem powinniśmy budować archipelagi wysp, ciągle się dokształcać. Niechęć do zdobywania nowych umiejętności bierze się chyba też z potrzeby ładu i porządku, czegoś, do czego można się odnieść, na co powołać. Co znamy i o czym wiemy. Współcześnie odbiegamy od tego psychologicznego wzorca kolei losów – narodziny, edukacja, praca, zakładanie gniazda, kariera, emerytura, przygotowanie na śmierć – bo w dzisiejszych dynamicznych czasach nawet emerytura nie jest już gwarantowana. Ten podział na poszczególne elementy życia został zakłócony, a my nie umiemy się w tym odnaleźć. Zmiany są tak dynamiczne, tak szybkie, że trudno do nich przywyknąć.
Jak będzie wyglądać, pana zdaniem, rynek pracy za 10 lat?
Naprawdę chciałbym umieć to przewidzieć, ale nawet nie będę się starał. Futurolodzy bardzo często potykają się o swoje wizje. Dużo lepiej przychodzi mi twarde stąpanie po ziemi i opieranie się na faktach.
dr Tomasz Sobierajski, socjolog i badacz społeczny, adiunkt w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego. Surfer i właściciel własnego zawodowego archipelagu kilkunastu wysp.