Bywa, że ktoś mi zadaje pytanie, jaka książka wywarła na mnie największy wpływ. Tego nikt nie wie, wpływy zwykle są pokrętne, niejasne, a ludziom tylko wydaje się, że coś na nich wywarło wpływ szczególny. Czasami myślę, że najbardziej na nas wpływa to, czego nie pamiętamy. Inna sprawa, że ja w ogóle mało pamiętam. Słabość organu pamięci dawała mi się we znaki już dawno, co szkołę zmieniło w udrękę. Nauczyciele oczywiście uważali, że się lenię. Teraz już wiem, że zapewne cierpię na jakąś formę dysleksji.
Nic dziwnego, że najbardziej chyba zazdroszczę innym dobrej pamięci, czasami nawet pozwalam sobie na westchnienie: ach, gdybym miał pamięć, jak wiele bym w życiu osiągnął, jak licznych upokorzeń uniknął. Przy okazji: nie pamiętam numerów telefonów, dat wydarzeń historycznych i uparcie zapominam twarze… A te twarze odbite w zimnym lustrze mego niepoznania od razu zmieniają się w ścięte goryczą odtrącenia. Ludziom obdarzonym normalną pamięcią nie mieści się w głowie taki pamięci brak, więc ich myśl pierwsza, że to tak specjalnie. Jak łatwo wszyscy czujemy się odtrąceni, jakbyśmy zawsze nosili w sobie pytanie otwarte jak ranę: czy jestem cokolwiek wart?
Działa to też w drugą stronę – nie mam już do siebie zaufania, więc gdy spotykam np. jakąś znaną osobę, to zawsze pewien jestem, że to ktoś tylko podobny... Mówię więc: Jaki jest pan podobny do prezydenta Stanów Zjednoczonych. „Ależ ja nim właśnie jestem” – słyszę odpowiedź. I komu teraz wierzyć?
Jak radzić sobie w tej wielkiej biedzie, lekcję dała mi niegdyś Astrid Lindgren. Przedstawiono mi ją w Sztokholmie roku ’90: „My się znamy?” – pyta. Po czym sama odpowiada: „Jeśli nawet się nie znaliśmy, to już się znamy”. Była wtedy już niewidoma. Mam w pamięci uścisk jej dłoni i tak mogę w końcu dojść do książki, która w mym mniemaniu, pewnie mylnym, ale mocnym, wywarła na mnie wpływ największy. To „Kubuś Puchatek”. Teraz przyznam, że w niezwykłym świecie stworzonym przez Alana Alexandra Milne’a w konsternację wprawiała mnie postać Krzysia. Demaskował czasami nagle świat baśni, a ja nie chciałem tej demaskacji.
Teraz już wiem, że Krzyś (Christopher Milne) był chłopcem zupełnie prawdziwym – synem pisarza. Zmarł nie tak dawno, chociaż jest wieczny. W angielskim miasteczku prowadził niewielką księgarnię i z niej sobie żył. A w trakcie tego życia rzucił na kartki garść wspomnień – „Poza światem Puchatka”. Zrobił to jakby mimochodem, a one wszystkie nagle zakwitły. I stał się następny cud po cudzie książek jego taty. A więc miał literacki talent, ale był człowiekiem tak cichym i skromnym, że z niego nie korzystał. Poza tym miał pewne urazy z dzieciństwa, zacinał się. Jego stosunki z ojcem wcale nie były tak dobre, prawie w ogóle ich nie było. On sam wspomina o tym delikatnie: „Mój ojciec był twórczym pisarzem i właśnie dlatego nie potrafił się bawić ze swoim synkiem, którego wysnuł w marzeniach, i znajdował radość gdzie indziej. Zamiast tego pisał o nim”.
Krzyś ze swoimi zwierzętami poszedł na wojnę światową i był nawet ciężko ranny. O tym też jest w jego książce, więcej: opisy wojny należą do najlepszych, jakie znam, a kto nie pisał o wojnie...
Ale najbardziej chyba ujęła mnie myśl Krzysia o względności wielkości i odległości. Zauważył: „Czasami się zastanawiam, jaka jest korzyść z wielkości i odległości? Czy astronom z teleskopem widzi więcej niż biolog z mikroskopem? Czy podróżnik widzi więcej niż ten, kto zostaje w domu? [...] Mieszkam więc u ujścia doliny. Mam małą księgarnię w małym miasteczku i rzadko wypuszczam się gdzieś dalej”.