Mamy układać swoje życie niezależnie od tego, czy wierzymy w istnienie nieśmiertelnej duszy, twierdził Kant. Sugerował, aby ograniczać pole widzenia do tego życia, w którym aktualnie żyjemy. To wskazanie Kanta jest mi bliskie – mówi profesor filozofii Maria Szyszkowska.
Artykuł pochodzi z archiwalnego wydania miesięcznika „Zwierciadło”.
Ta dziewczyna kocha życie każdą komórką ciała – mówi o tobie twój mąż Jan Stępień. Witalna, twórcza, inspirująca, młoda – to przyjaciele i studenci. Profesor filozofii z ogromnym dorobkiem naukowym i kobieta, która wyraża siebie poprzez taniec i pomalowane na zielono paznokcie. Maria Szyszkowska jest zjawiskiem; ekspresją pełni życia. A ja tu chciałam o śmierci…
Żyję radośnie, ponieważ nie wierzę we własną śmierć.
To ten odwieczny pierwotny lęk…
Raczej absolutna niezgoda. W tym względzie bliscy są mi egzystencjaliści, którzy pisali o absurdzie śmierci. Wskazywali na narodziny i śmierć jako na przejaw zniewolenia, ponieważ nikt nas nie zapytał, czy chcemy się urodzić, i nikt nie zapyta, czy chcemy umrzeć. Najpierw rozkoszujemy się radością istnienia, a potem to wszystko, co cielesne a będące źródłem pięknych doznań, zostaje nam zabrane. Pytanie, po co Stwórca wyposażył nas w najsilniejszy ze wszystkich instynkt samozachowawczy, skoro skazuje nas na śmierć?
Co na to filozofowie?
Na przykład Platon radził sobie z problemem śmierci poprzez teorię reinkarnacji, którą zaczerpnął z tradycji Dalekiego Wschodu. Pisał, że ciało jest dodatkiem do duszy, czymś drugorzędnym; że śmierć ciała nie ma znaczenia. Znaczenie ma jedynie wieczny, niezmienny żywot duszy wcielającej się w kolejne istoty.
To już coś. Pocieszenie.
Cóż mi po wiecznej duszy? Każdy z nas to niepowtarzalna całość psychofizyczno-duchowa. Zwróć uwagę, jaką szczególną całością jest każdy człowiek. To konkretne połączenie ciała i duszy tworzy unikalną jedność. Trudno porozumieć się w sprawie smaku, zapachu i innych doznań zmysłowych, bo każdy z nas inaczej tego doświadcza, czym innym się zachwycamy, interesujemy. Moja dusza bez ciała to już nie będę ja. Mój mąż co prawda mówi, że dusza może tańczyć, ale pytam go wtedy, czy może nosić sukienki. (śmiech) Zmysłowe przyjemności przynoszą wielką radość. Lubię żyć. Lubię tańczyć. I nie chcę przestać. Interesuje mnie moja nieśmiertelność, a nie nieśmiertelność mojej duszy.
Święty Augustyn pisał, że tylko śmierć pozwala dotrzeć do tego, kim jesteśmy naprawdę.
Filozofowie średniowiecza reprezentują podejście chrześcijańskie. To jedyna epoka, w której problem śmierci tak bardzo pochłaniał filozofów. Celem życia na ziemi było zasłużenie na prawdziwe życie – duszy po śmierci. Nie znajduję w chrześcijaństwie odpowiedzi na ważne egzystencjalne pytania. Kartezjusz, Bacon unikali tematu śmierci. Kant pisał, że sprawa nieśmiertelnej duszy to problem wiary religijnej, nie wiedzy. Są tacy, którzy wierzą, ale nie każdy może uwierzyć. Mamy więc układać swoje życie niezależnie od tego, czy wierzymy w istnienie nieśmiertelnej duszy, twierdził Kant. Sugerował, aby ograniczać pole widzenia do tego życia, w którym aktualnie żyjemy. To wskazanie Kanta jest mi bliskie. Podobnie jak idea nagiej duszy Stanisława Przybyszewskiego, którego dzieła czytałam już w szkole średniej. Odnajdywać nagą duszę, to żyć w całkowitej zgodzie ze sobą, wyrażać siebie bez zahamowań i upiększeń. Nie oszukiwać siebie, a nawet siebie demaskować. Na przykład nie udawać, że kierują mną szlachetne czy szczytne motywy, gdy te motywy są niskie. Uświadamiać sobie, kim jestem, jakie mam intencje, bo to może inspirować do zmian i przeobrażeń. Mówić sobie prawdę o sobie. Staram się tak żyć. Jedynym kłamstwem, na które sobie pozwalam, jest to, że nigdy nie umrę. Gdybym naprawdę uwierzyła, że mam ograniczoną liczbę lat do przeżycia, że kiedyś nie będę mogła oglądać pięknego nieba, nie będę mogła słuchać ptaków, dotykać aksamitu czy wąchać nasturcji, wtedy – podejrzewam – nie byłabym zdolna do działania.
Nie chcesz tego sprawdzić? Możemy wyobrazić sobie, że to życie jednak się skończy.
Pamiętam, że na pogrzebie mamy, z którą byłam niesłychanie mocno związana (całe życie mieszkałyśmy razem), pomyślałam: „Jaka ulga, że ja jeszcze żyję”. Trudno przyznać się do takiej refleksji nad otwartym grobem najbliższej osoby, bo to brzydkie, nietwarzowe: „Dobrze, że jeszcze nie ja”. Ta myśl przyszła nagle, przeraziła mnie. A jednocześnie była dla mnie ratunkiem. Życie ma tyle uroku, niespodzianek, tak wiele można tu zrobić razem z innymi ludźmi. Marzę, aby posuwały się badania nad klonowaniem części ciała. Można by wymieniać chore części i w ten sposób żyć wiecznie. Zespolenie duszy z ciałem jest niepowtarzalne. Jesteśmy niepowtarzalną jednością.
Na głębszym poziomie temat śmierci podjęli dopiero egzystencjaliści. Wykazali całkowity bezsens wkładania wysiłku w swoje życie, skoro i tak kiedyś nastąpi jego kres.
A jednak Jean-Paul Sartre i Simone de Beauvoir byli bardzo aktywni, w swoje działania wkładali mnóstwo wysiłku. Sądzę, że to nie przypadek, że codziennie spotykali się w kawiarniach z innymi ludźmi, żyli we wspólnocie. Wspólnota niezwykle dużo daje, chroni, stanowi oparcie. Niekoniecznie wspólnota rodzinna, ponieważ więzy krwi nie gwarantują pełnego porozumienia. Istotne znaczenie ma podobny rodzaj wrażliwości, uczuciowości. Działam w wielu wspólnotach. Pomyślałam kiedyś, że jeśli już trzeba umierać, to razem; w jakiejś na przykład katastrofie planetarnej. Wtedy świat przestaje istnieć, a my wraz z nim. No bo jakim prawem świat ma dalej istnieć, skoro mnie nie będzie? (śmiech)
Konfrontowanie się ze śmiercią sprawia, że życie nabiera wartości, zaczynamy je cenić. Perspektywa końca dodaje życiu barw, intensywności, smaku, czułości, wdzięczności; każda chwila staje się bezcenna, bo następnej może już nie być. Takie podejście wzmacnia życie w nas. Elisabeth Kübler-Ross, amerykańska psychiatra, która oddała siebie pracy z chorymi i umierającymi, jedną ze swoich książek zatytułowała „Życiodajna śmierć”.
Mam inny pogląd. Szkoda mi marnować choćby jednej chwili na rozmyślania o śmierci. Napełniam odcinki czasu niezmiernie intensywną treścią. Na przykład, gdy jadę do Warszawy, gdzie wykładam na dwóch uczelniach, mam godzina po godzinie spotkania i wykłady. Ta intensywność sprawia, że wieczorem kładę głowę na poduszce i momentalnie zasypiam. Nie rozmyślam o końcu życia.
Przed śmiercią może nas ocalić idea spełnionego, sensownego życia. Tak wynika z doświadczeń psychoterapeutów, którzy pomagają w radzeniu sobie z lękiem.
Mnie chodzi raczej o życie spełniane niż spełnione. Epikur szukał przyjemności. Arystoteles szczęścia. Sokrates postulował nieustanne doskonalenie się. Nietzsche – oddanie życia urzeczywistnianiu jakiejś idei. Jest mi bliski postulat doskonalenia siebie połączony z dążeniem do realizowania idei, która łączy nas z innymi ludźmi.
Wiem, że moje odczyty i wykłady, szczególnie z etyki, studenci odbierają jako inspirację do własnego rozwoju. Samodoskonalenie wydaje mi się niezwykle istotne, szczególnie poszerzanie świadomości, zmniejszanie obszarów własnej nietolerancji; troska o wrażliwość, rozwój wyobraźni, uczuć, empatii. W gruncie rzeczy chodzi o empatię, nie o tolerancję; o zrozumienie, odczucie świata drugiej osoby, spojrzenie jej oczami. Wtedy przestajemy mieć pretensje, że ktoś żyje inaczej, że ma inny system wartości. Twierdzę, że najbardziej deprawuje konformizm, czyli wypieranie się swojego poglądu na świat, żeby zyskać tą drogą jakieś korzyści. Od Kanta nauczyłam się wartości działań. Nie chodzi o doskonalenie siebie w zaciszu domu. Pisząc i czytając, możemy doskonalić jedynie sferę intelektualną. W Europie przeceniamy intelekt. Kant twierdził, że rodzimy się jako zadatek człowieka. Może wszak niektóre możliwości poznajemy w sobie, mając lat 70 i więcej. Znam świetną malarkę, która zaczęła malować po pięćdziesiątce. Rodzimy się jako osoby w gruncie rzeczy bierne, skłonne do wygód i do dobrobytu. Początkowo egzystujemy na poziomie biologicznym. Stajemy się człowiekiem wtedy, gdy jakieś ideały zaczynają stawać się naszymi drogowskazami.
Wyobraźnia, wrażliwość, empatia, wyższe uczucia, prawda, autentyczność – to są przymioty duszy, serca, esencja duchowości.
Bliski mi wybitny lekarz i mędrzec Julian Aleksandrowicz leczył swoich pacjentów, lecząc ich dusze. Na przykład Halinę Poświatowską skontaktował z wybitną poetką, aby rozwijała swój talent poetycki. Mądrzy lekarze leczą nie tylko ciało, ale również duszę. Mój ojciec był lekarzem, wiem, że często stosował placebo. To dowód, że ciało jest podporządkowane psychice. Naprawdę ubolewam nad tym, że na wyższych uczelniach studenci nie znajdują pomocy w rozwoju duchowym, w kształtowaniu swojego charakteru, czyli pomocy w tym, co najważniejsze. Rozwój duchowy sprawia, że stajemy się pełnym człowiekiem, a ta przemiana sprawia, że nie stosujemy przemocy i nie represjonujemy innych. Tworzymy siebie, przezwyciężając cechy dziedziczne, wszelkie uwarunkowania i biologiczne cykle. Jednym z moich mistrzów jest nieżyjący już lekarz i psycholog Kazimierz Dąbrowski. W swojej teorii dezintegracji pozytywnej wprowadził przełomowe, rewolucyjne pojęcie „pozytywnego nieprzystosowania do środowiska”. Słuchałam jego wykładów w czasach akademickich. Po doktoracie współpracowałam z nim w Polskim Towarzystwie Higieny Psychicznej. Postulat „pozytywnego nieprzystosowania do środowiska” jest właściwym wskazaniem. Nie mamy odwagi kształtować swojego życia, ponieważ jesteśmy zniewoleni świadomością, że większość społeczeństwa myśli inaczej niż my. Profesor Dąbrowski podkreślał, że nawet ogromna liczba ludzi wyznających jakiś pogląd nie jest dowodem prawdziwości tego poglądu. Na przykład kwestionowano początkowo odkrycia Ludwika Pasteura czy Marii Skłodowskiej-Curie. Nikt z nas nie rodzi się ani odważny, ani tchórzliwy. Odwagę trzeba w sobie wyrabiać codziennie. Oczywiście pragniemy być akceptowani. Chodzi o to, by zdobyć się na odwagę, by nie bać się tego, że nie będziemy akceptowani przez wszystkich, gdy wybierzemy własną drogę. Jednak jedynie na tej drodze osiągniemy poczucie sensu życia.
Twój sens to spełnianie się?
Pisanie artykułów, książek, wykładu, czytanie prac studentów i doktorantów, organizowanie sympozjów, konferencji. Rozmowy z ludźmi, których jestem nieustająco ciekawa. Nie ma tygodnia, żebym nie poznawała nowych osób. Wykładam na uczelniach, uczestniczę w różnych przedsięwzięciach, podejmuję działania społeczne – to moja pasja. Każdego miesiąca jestem w kilku miastach w Polsce. Co tydzień, zawsze we wtorek, spotykam się w nałęczowskiej Ewelinie z czytelnikami moich książek, tańczę w Wołyniu w Nałęczowie. Żyję tak, żeby moje działania wywoływały stan wewnętrznej harmonii, zgodności ze sobą. Zgodności zamiarów i postanowień z tym, co rzeczywiście zrobiłam.
Śmierć niejako zmusza do stawiania sobie najważniejszych pytań przede wszystkim o to, jak żyć. Ponieważ życie jest kruche i krótkie, dochodzimy do wniosku, że trzeba je przeżyć jak najlepiej, najpiękniej, najsensowniej, w każdym momencie jak najwięcej dać z siebie. Doszłaś do tego, nie myśląc o kruchości życia i nieuchronności śmierci. Bardzo ciekawe.
Jako dziecko przysłuchiwałam się rozmowom dorosłych. Moje ciotki ciągle mówiły to samo: że czegoś w życiu nie zrobiły, a teraz jest już na to za późno. Pamiętam, że mnie to niepokoiło, a gdy dorastałam, nawet irytowało, bo ciotki powtarzały to latami. Zapewne już wtedy postanowiłam, że będę robić to, co uważam za sensowne – żyć intensywnie, całą sobą. Po wojnie do mojej mamy przychodził ktoś, kto pisał pamiętniki z powstania warszawskiego. Należał do AK. Opowiadał o śmierci, która towarzyszyła rozmaitym akcjom. Te opisy śmierci mnie przerażały, jednak w jego opowieściach było coś fascynującego: intensywność doznań, poczucie sensu działań. Każdy dzień służył nadrzędnej wartości: patriotyzmowi. AK-owcy po wojnie spotykali się, śpiewali pieśni powstańcze, pisali wspomnienia, pamiętniki. Czułam, że ich los był wypełniony niezwykłą, ważną ideą; dziełem, któremu służyli. Uznałam, że trzeba nie tylko myśleć, ale i działać. Każdy dzień powinien być przeznaczony na dokonanie czegoś ważnego. Bo każdy dzień może być ostatni. Nie dlatego, że może nadejść śmierć, ale że może być na coś za późno. Nie jestem zadowolona z siebie, jeżeli nie zrobię czegoś sensownego w danym dniu.
Pierwszy raz rozmawiam z kimś, kto wierzy w rozwój duchowy, a jednocześnie nie wierzy we własną śmierć.
Od lat prowadzę seminarium doktorskie na Uniwersytecie Warszawskim. Interesujące, że nikt z doktorantów nie podejmuje tematu śmierci. Nie chcemy, żeby ten nieprzyjemny problem był roztrząsany.
Czy twoja „nieśmiertelność” to twoje książki, prace naukowe, twoi studenci? Będziesz żyła w ideach, poglądach, a przede wszystkim w sercach innych.
Marna pociecha, bo przecież oni też umrą! (śmiech) Jakie to może mieć dla mnie znaczenie, skoro mnie nie będzie? Proszę, teraz czytajcie, rozmyślajcie i rozmawiajcie ze mną, póki żyję.
Maria Szyszkowska, ur. w 1937 r., profesor filozofii. Autorka 40 książek (m.in. „Dzieje filozofii”, „Etyka”, „Odcienie codzienności”) i współautorka ponad stu książek zbiorowych. W latach 1994–97 była sędzią Trybunału Stanu RP, a następnie senatorem V kadencji. Za działalność publiczną odznaczona Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. W 2005 r. była nominowana do Pokojowej Nagrody Nobla. Działa w wielu organizacjach. Jest założycielką i prezeską Pacyfistycznego Stowarzyszenia Wolnej Myśli, wiceprzewodniczącą Polskiego Stowarzyszenia Kultury Europejskiej (SEC) z siedzibą w Wenecji.