Bez dzwonków, klasówek, wywiadówek, stresu. We własnym pokoju, w parku, na koncercie, wystawie, w podróży. Z rodzicami w roli nauczycieli. Czy ta forma nauczania to antidotum na problemy systemu edukacji?
1 września większość uczniów szykuje galowe stroje na rozpoczęcie roku szkolnego. Ale nie dzieci muzykujących rodziców Debory i Joszka Brodów. Tego dnia cała jedenastka (w tym siedmioro w wieku szkolnym) bierze udział w programie telewizyjnym. Rozmawiamy tuż po nagraniu, w parku.
– Dzieci towarzyszą nam w pracy, we wspólnych wyjazdach. I to też forma nauki – przekonuje Joszko.
Deborze chodził taki pomysł po głowie od dawna, ale Joszko był sceptyczny. Aż do pamiętnego dnia dziesięć lat temu, kiedy odbierał starszych chłopców ze szkoły. Jasiek jest wtedy w trzeciej klasie podstawówki, Maciek w drugiej. Po braci jedzie z tatą Tomek, siedmiolatek, który cieszy się, że za chwilę też pójdzie do szkoły. „Ty się tak nie ciesz, w szkole będą się śmiać z twoich rysunków” – starsi bracia studzą zapał młodszego.
– Jak Joszko to usłyszał, to się w nim zagotowało – wspomina Debora. – Bo w naszej rodzinie sztuka jest bardzo ważna. To był moment przełomowy. Z dnia na dzień podjęliśmy decyzję, że załatwiamy formalności potrzebne do nauczania domowego.
Jakie? Wniosek do dyrektora szkoły, niekoniecznie rejonowej (po zmianie przepisów – usytuowanej na terenie województwa, w którym dziecko mieszka) i opinię z publicznej poradni psychologiczno-pedagogicznej. A także zobowiązanie, że dziecko raz w roku zda w tej szkole egzaminy z każdego przedmiotu.
Ilona Wrońska i Leszek Lichota, aktorzy, rodzice Kajtka (11 lat) oraz Nataszy (13), planując cztery lata temu półroczną podróż do Stanów, zastanawiali się, co zrobić, żeby dzieci nie straciły roku. I tak dowiedzieli się, że od ponad 20 lat istnieje w Polsce możliwość uczenia w domu.
– Myśleliśmy, że taka forma nauki ograniczy się tylko do wyjazdu, ale jak wróciliśmy do Polski, to dzieci zapytały, czy mogłyby dalej uczyć się z nami. Po namyśle doszliśmy do wniosku, że nasz wolny zawód nam na to pozwala.
Viola Lee, stylistka, projektantka biżuterii, mama 13-letniego Jakuba, dojrzewała do takiej decyzji kilka miesięcy. Jej syn chodził do prywatnej, dwujęzycznej podstawówki. Viola często była wzywana do dyrektora. Powód? Jakub nie chce jeść obiadu o określonej porze. Zrzuca ołówek z ławki, podnosi, znowu zrzuca.
– To był jego wyraz buntu przeciwko temu, co się działo w szkole – uważa Viola. – Myślałam, że jakoś się ułoży. Ale poznałam pewną mamę, która razem z mężem postanowiła nie wysyłać córki do tradycyjnej szkoły. Zainspirowała mnie do podjęcia decyzji o nauczaniu domowym. We wrześniu rozpoczęliśmy siódmy rok nauki w tej formie. Kilka razy w roku pytam syna, czy chce chodzić do szkoły. Nie chce.
Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin, dziennikarka, zanim jej dziesięcioletni syn Julek ze spektrum autyzmu poszedł do szkoły, wiedziała jedno: Szkoły masowe w przypadku takich dzieci zawodzą. Kładzie się w nich nacisk na realizowanie przeładowanego programu, na wyniki, a nie na dobro psychiczne dzieci. Te z problemami bywają dyskryminowane, prześladowane. Dlatego razem z innymi mamami postanowiły same założyć szkołę dla swoich dzieci.
– Zależało nam na tym, żeby przebywały wśród rówieśników, bo to dla nich bardzo ważne, ale też żeby czuły się bezpiecznie. Przystąpiłyśmy do działania bez funduszy, rodzice nie mają przecież prawa do subwencji oświatowej. Ktoś podpowiedział nam, że można zapisać dzieci do edukacji domowej. A to oznaczało, że musimy znaleźć szkołę (zdecydowałyśmy się na prywatną), która obejmie je opieką, bo taki jest wymóg w edukacji domowej. Szkoła, także prywatna, ma prawo do subwencji. Dzięki niej można było zatrudnić kadrę, wynająć lokal i zorganizować nauczanie zgodne z potrzebami naszych dzieci.
Katarzyna: – Julek uczy się w szkole, ale w edukacji domowej. Według naszych zasad, bo program dostosowany jest do dzieci, a nie odwrotnie. W szkole nie obowiązuje regulamin, tylko kontrakt z dziećmi. Nauczyciele patrzą, czy dzieci dobrze się czują, jak układają się między nimi relacje. Dużo zajęć odbywa się na świeżym powietrzu, dzieci jeżdżą na wycieczki tramwajami, autobusami, uczą się codziennego życia. Nas nie interesują rankingi, wyniki, tylko rozwój całościowy dziecka, kim ono będzie po opuszczeniu szkoły.
Ilona Wrońska i jej mąż uczą dzieci sami. Ona przedmiotów humanistycznych, przyrodniczych, on – ścisłych. Jedynie angielskiego uczy korepetytorka.
– Oczywiście, musimy sobie odświeżyć wiedzę, czasami się douczyć. Korzystamy z różnych aplikacji, od których roi się w Internecie. Wypracowaliśmy już rytm pracy – dzieci uczą się do 13, kiedy umysł jest najbardziej chłonny. Mieszkamy blisko lasu, więc tam często odbywają się lekcje. Jestem w grupie facebookowej edukatorów domowych, dyskutujemy, co jest dobre, jak coś poprawić. Prowadzę też bloga na ten temat.
Debora przyznaje, że przez pierwszy rok dowiadywała się, czym edukacja nie jest: – Chciałam zrobić szkołę w domu, podzielić czas na lekcje. A potem odkrywałam, że tego się nie da zrobić. I że nie trzeba. Zaczęłam zgłębiać temat i tak dotarłam do retoryki, skończyłam studia na tym kierunku, co bardzo mi pomogło w prowadzeniu edukacji naszych dzieci.
Z niektórymi tematami radzą sobie z mężem sami, do innych wynajmują korepetytorów. Dzieci pomagają sobie nawzajem. Nie ma czegoś takiego, że siedzą ileś godzin przy biurku.
– Dzieci uczą się tam, gdzie mają ochotę, na drzewie na przykład – mówi Debora. – Albo intuicyjnie wybierają zdrową pozycję i czytają, leżąc z nogami do góry. Jak ktoś pyta, jak zaaranżować pokój do edukacji domowej, to odpowiadam: najważniejszym meblem jest kosz. Czyli miejsce, gdzie można wyrzucać wszystkie błędy, pamiętając jednak, że wszystkie są ważne. W tradycyjnej szkole za pomyłki dziecko dostaje złe oceny! U nas się z nich cieszymy, bo już wiemy, nad czym pracować.
Joszko: – Trzeba dawać dziecku szansę na mylenie się. W przeciwnym razie może bać się decyzji, a w konsekwencji wyrośnie na człowieka zamkniętego w pudełku i na pewno nie będzie to herbertowskie pudełko zwane wyobraźnią [śmiech].
Viola: – Kuba w piątej i szóstej klasie miał dziesięć miesięcy wakacji i dwa miesiące nauki po kilka godzin dziennie. Ostatnie trzy lata, bez nagród, kar i presji na oceny, kończył ze świadectwem z czerwonym paskiem. Pomimo że ma zdiagnozowaną głęboką dysleksję i dysgrafię. Dopiero w siódmej klasie wspieraliśmy się kilkoma korepetytorami. Na początku tego roku szkolnego Kuba przejrzał program i oznajmił: „Chciałbym w tym roku inaczej rozplanować naukę. Informatyki i angielskiego nie będę się uczył, bo umiem. Potrzebuję korepetycji tylko z polskiego i historii. Resztę przedmiotów spróbujmy sami ogarnąć. Będę poświęcał na naukę po godzinę, dwie dziennie. Dam radę, nie martw się”.
Krystyna Starczewska, wieloletnia dyrektorka słynnych szkół społecznych „Bednarska” w Warszawie, ma wątpliwości: – W edukacji ważna jest indywidualizacja nauczania. I edukacja domowa to zapewnia: dzieci mogą pracować w swoim tempie, rozwijać pasje. Ale równie ważne jest to, żeby nauczyły się funkcjonowania społecznego. A tego w nauczaniu domowym brakuje. I nie chodzi tylko o kontakt z rówieśnikami, bo dzieci uczone w domu zapewne nie są pozbawione takich kontaktów, ale przede wszystkim o wspólne działania. Szkoła, do której przynależą dzieci z różnych środowisk, w różnym wieku, daje taką możliwość. Dzieci odpowiadają za społeczność, w której żyją, uczą się współpracy, rozwiązywania konfliktów. Życie rodzinne tego nie zastąpi, bo dom nie daje możliwości pełnego doświadczania życia społecznego. Trzeba nauczyć się współdziałać z ludźmi, którzy rodziną nie są.
Agnieszka Stein, psycholożka, autorka wielu książek na temat wychowania, mama Sergiusza (piętnastoipółletniego, od kilku lat korzysta z nauczania domowego), nie zgadza się z opiniami, że nauczanie domowe pozbawia treningu społecznego.
– Ci, którzy je formułują, mają wyobrażenie, że dziecko cały dzień siedzi przy biurku i wertuje książki. Nic takiego się nie dzieje! Dzieci też chodzą na zajęcia poza domem, uprawiają sporty, młodsze wychodzą z domu z różnych powodów z rodzicami, a starsze – same. Ludzie sądzą, że szkoła jest jedynym źródłem wyzwań, wysiłku. A to nieprawda. Faktem natomiast jest, że niektóre szkoły niszczą dzieci. Gdy dorosły pracuje w firmie, w której jest mobbingowany, to ją zmienia, a nie chodzi tam, licząc, że nauczy go życia. Moim zdaniem szkoła uczy, że trzeba zacisnąć zęby i znieść każdy stres. Jak rodzice mają wyobrażenie, że życie polega na męczeniu się, to po to wysyłają dzieci do szkoły – żeby dowiedziały się, że życie jest ciężkie. Ale nie chodzi o to, żeby namawiać każdego rodzica do edukacji domowej, tylko o to, żeby ci, którzy chcieliby tego spróbować, mieli informację i mogli rozstrzygnąć swoje wątpliwości.
– Czy nauczanie domowe jest dla wszystkich dzieci i rodziców? – pytam.
– Myślę, że dla wszystkich dzieci, ale nie dla wszystkich rodziców.
– Pani jako psycholożce jest łatwiej.
– To prawda. Ale łatwiej dlatego, że pracowałam w szkole, że wiem, na jakiej ściemie jest oparta, jak nie uczy, znam system i było mi dużo prościej podjąć decyzję.
Psycholożka odpiera zarzuty, że nauczanie domowe wiąże się z dużymi obciążeniami rodziców. Jej doświadczenie jest inne: zmiana edukacji syna na domową pozbawiła ją obciążeń. Syn, mając cały rok na zgłębienie różnych tematów, sam powoli wszystko przepracowuje i ona nie musi zatrudniać korepetytorów.
– Mam poczucie, że szkoła na każdym kroku utrudnia naukę, a nie ją ułatwia, ponieważ wiedza systemu edukacji na temat rozwoju człowieka jest archaiczna. Dla mnie podstawową zaletą nauczania domowego jest więc to, że nie utrudnia nauczania. A że angażuje rodziców? Ci, których dzieci uczą się w szkole, też siedzą nad lekcjami, wożą na korepetycje, co zajmuje czasem po kilka godzin dziennie.
Inny zarzut: nauczanie domowe nie uczy dyscypliny.
– Dyscyplina jest potrzebna, gdy nie chcemy czegoś robić – odpowiada psycholożka. – Tymczasem w szkole panuje kult dyscypliny. Dlatego zaletą edukacji domowej jest dla mnie to, że można się wypisać z tego kultu. Egzaminy, owszem, trzeba zdać, ale nikt nie wymaga od dziecka, żeby znało sto procent podstawy programowej. Może wybrać zagadnienia, które je interesują, i na nich się skupić. Myślę, że atmosfera przymusu nie sprzyja rozwojowi dziecka. A kiedy ono ma wybór i może uczyć się po swojemu, to nauka okazuje się dużo ciekawsza, nawet z tych przedmiotów, które nie są mocną stroną dziecka.
Krystyna Starczewska: – Najlepszym rozwiązaniem byłaby dobra szkoła, która by rozwijała zainteresowania dzieci, stawiała na indywidualizację nauczania, kreatywność, uczyła samodzielnego myślenia. Ale także odpowiedzialności za grupę, za wspólnotę. Tego nauczanie domowe dać nie może, jest więc okrojone z ważnych wartości. Nie można na te braki zamykać oczu. Ale przy obecnym chaosie, jaki panuje w edukacji, nauczanie domowe może być ratunkiem. Rodzice powinni jednak zatroszczyć się o ten aspekt życia, jakim jest praca zespołowa. Dobrze, aby dziecko uczone w domu uczestniczyło w jakichś zajęciach w szkole: teatralnych, muzycznych, kółkach zainteresowań. Wtedy edukacja domowa łączyłaby się z treningiem zespołowego działania. I można by zlikwidować ten ewidentny brak w nauczaniu domowym.
Ilona docenia, że mogą podróżować z dziećmi o każdej porze roku, na dłużej, bez stresu, że zarywają szkołę. Zjeździli już Stany, Kubę, Meksyk, Azję, Australię.
– Ale największym pozytywem jest to, że jako rodzina możemy zacieśniać więzi, to jest coś! Zwłaszcza podczas podróży. Oczywiście, czasami jest trudno, ale dzięki temu nauczyliśmy się siebie, zgraliśmy jako rodzina, sprawdziliśmy w trudnych sytuacjach. Wydaje się, że szkoła powinna uczyć, a często wpędza w kłopoty. Myślę, że im dzieci później zetkną się z pewnymi problemami, jak narkotyki, przemoc, tym łatwiej będzie im sobie z nimi poradzić, bo będą starsze. Co roku pytamy, czy chcą wracać do szkoły. Odpowiadają: „Absolutnie nie”. Katarzyna: – Plusy? Przede wszystkim to, że mamy szkołę, której całkowicie ufamy, że nasze dziecko jest tam szczęśliwe. Że nie musi doświadczać tego, czego doświadczają dzieci ze spektrum autyzmu w szkołach: wyśmiewania, dręczenia, niszczenia tylko dlatego, że na przykład machają rękami. I tego wszystkiego dorośli nie widzą albo nie chcą widzieć! Mówi się, że dzieci ze spektrum są zamknięte. A nasz Julek ma kolegów, lubią się, nocują u siebie nawzajem. Świetnie radzi sobie też z nauką, z egzaminami. Kiedy decydowaliśmy się na nauczanie domowe, marzyło nam się, żeby nasze dzieci chciały się uczyć, a nie musiały. I to marzenie się spełniło.
Viola jednym tchem wylicza zalety edukacji domowej: – Bez stresu, współzawodnictwa, codziennego porannego wstawania, niezapowiedzianych kartkówek. Dużo czasu dla siebie, na pasje, na wyjazdy, na spotkania z tymi znajomymi, z którymi chce się spotykać, a nie ze szkolnego przydziału. Wady? – Nie widzę żadnych, choć ciągle o nich słyszę! Dla mnie najważniejsze jest to, że Kuba jest szczęśliwym, otwartym, samodzielnym chłopcem.
Debora za największy plus edukacji domowej uważa więzi, które jej rodzina może zacieśniać dzięki temu, że dużo czasu spędza razem. Inna zaleta – uwolnienie umysłów dzieci. – Dziecko rodzi się w Polsce z wyrokiem edukacyjnym. Od 1 września do końca czerwca, od szóstego do 18. roku życia myśli dziecka są pozbawione wolności, bo muszą być zajęte przez większość czasu podstawą programową, nawet w domu. Trudno wygenerować siły na szukanie siebie, swoich zainteresowań. Edukacja domowa to zmienia. W naszym przypadku istotne są też względy logistyczne: mamy siedmioro dzieci w wieku szkolnym, więc mielibyśmy na przykład siedem wywiadówek naraz.
Joszko gra na wielu instrumentach, śpiewa. Debora pisze piosenki, scenariusze programów telewizyjnych i radiowych, produkuje płyty, reżyseruje teledyski. Edukacja domowa pozwala im nie tylko łączyć pracę z nauką dzieci, ale przede wszystkim pozwala dzieciom uczyć się poprzez sztukę, co – jak podkreśla Debora – rozwija prawą półkulę mózgową odpowiedzialną za twórczość, kreatywność, syntezę. Dzieci brały na przykład udział w nagrywaniu piosenek pomocnych w nauce polskiego dla cudzoziemców. Była w nich mowa o regułach gramatycznych, sławnych Polakach, górach, krainach.
– Uczyły się podstawy programowej śpiewająco – śmieje się tata. I dodaje: – Namówiły nas, żebyśmy założyli zespół złożony z nas, Brodów. I właśnie go tworzymy, nagraliśmy już dwa teledyski. Otwieramy też Szkołę z Lasu, czyli warsztaty muzyczne, na których inspirujemy poprzez sztukę. To są owoce edukacji domowej: coś, co można stworzyć razem. „Razem” to dla nas ważne słowo.
Debora: – Rodziny prowadzące nauczanie domowe są mniejszością edukacyjną. Może dlatego w Polsce panuje homeschoolingofobia – ludzie nie rozumieją idei tej formy nauczania, uważają, że robimy dzieciom krzywdę, że będą źle funkcjonować w społeczeństwie. Są rodziny, którym fajnie się żyje w schemacie, i to jest OK. Edukacja domowa jest dla tych, którzy kochają wolność.