Sorry, kobiety, nie chcę, żeby wyszło, że lukruję rzeczywistość, ale pierwsze miesiące życia moich dzieci okazały się naprawdę fantastyczne. A teraz jest jeszcze fajniej – mówi prezenterka Paulina Krupińska-Karpiel, mama trzyletniego Jędrka i pięcioletniej Tosi.
Na macierzyństwo byłam gotowa od 20. roku życia. Serio! Może dlatego, że szybko wydoroślałam. Już w wieku 16 lat zaczęłam pracę jako modelka, chodziłam na castingi, brałam udział w pokazach. Po dwóch latach zaczęłam wyjeżdżać za granicę, gdzie musiałam sama o siebie zadbać i jednocześnie się uczyłam. Ktoś może pomyśleć: „Modeling, bycie Miss Polonia, świat u stóp” – to wszystko mogło przewrócić mi w głowie. A ja szybko przekonałam się, że to mi nie wystarcza, że potrzebuję czegoś stałego. Powtarzałam moim koleżankom: „Bardzo szybko zostanę mamą, zobaczycie, będę pierwsza”. Okazało się, że byłam ostatnia [śmiech]. W wieku 17–18 lat zaczęłam zarabiać duże pieniądze na kampaniach reklamowych, mogłam je przepuścić na wakacje, ciuchy, a ja odkładałam. Dość szybko kupiłam mieszkanie. Wszystko robiłam z myślą o przyszłych dzieciach, nawet nie pozowałam do różnych sesji, bo myślałam: w Internecie nic nie ginie, nie będę robić im obciachu. A poza tym jako studentka pedagogiki przekonałam się, że dzieci w swojej prawdziwości i naturalności to najlepsza sprawa. Gdyby ktoś zaproponował mi wybór między najbardziej lukratywnym kontraktem świata a byciem mamą, bez wahania wybrałabym to drugie.
Z takim nastawieniem do macierzyństwa łatwo o rozczarowanie. Ale to nie mój przypadek. Sorry, kobiety, nie chcę lukrować rzeczywistości, ale pierwsze miesiące życia moich dzieci okazały się naprawdę fantastyczne. Zarówno Tosia, jak i Jędrek przesypiali noce, nie mieli kolek, nie chorowali. Może wpływ ma na to mój pozytywny stosunek do świata? Bo programuję sobie w głowie, że będzie dobrze, że skoro na przykład tyle kobiet na świecie rodzi naturalnie w bardzo trudnych warunkach bez opieki medycznej, to dlaczego mam się bać i załatwiać sobie cesarkę na życzenie.
Jestem zbudowana z miłości rodziców, wiedziałam, że dom to bezcenna rzecz. Nie dostałam od nich luksusowych wakacji, ale ciepło, uwagę, zrozumienie. Od dziecka byłam zaprawiona do kochania. A poza tym jako ta ostatnia mama wśród przyjaciółek dostałam od nich know-how, nie musiałam więc popełniać błędów, które one popełniły. Wiedziałam na przykład, że trzeba od początku pozwalać innym brać dziecko na ręce, żeby nie trzymało się potem tylko mojej spódnicy. I rzeczywiście, moje dzieci są otwarte, nie ma problemu z tym, żeby z kimś zostały.
Ale jest i ciemna strona macierzyństwa – to lęk o dziecko, o jego zdrowie, przyszłość, szczęście. Nie wyobrażałam sobie, że ten lęk może być tak duży i nieodłączny. Chyba się go nie pozbędę. Tak jak trudno pozbyć się wyrzutów sumienia, że jestem w pracy, a nie z dziećmi. Ostatnio akurat tych wyrzutów nie mam, bo na czas pandemii przenieśliśmy się do Kościeliska i cały czas jesteśmy razem, z wyjątkiem moich trzydniowych dyżurów w „Dzień dobry TVN”. Ten wspólny czas to najlepsze, co mogło nam się przydarzyć.
Dla nas naturalne było to, że skoro zdecydowaliśmy się na dzieci, to sami je będziemy wychowywać. Nianię mieliśmy może przez trzy miesiące, dwa, trzy razy w tygodniu, na czas drzemki Jędrusia. Wiedziałam, że pierwszych lat życia moich dzieci nikt mi nie wróci, że wtedy kształtuje się człowiek. Freud to mądry gość [śmiech]. A praca? Pół roku po urodzeniu Tosi wróciłam na plan programu „Klinika urody”, ale miałam zaledwie parę dni zdjęciowych w miesiącu. Sebastian w tym czasie wydał płytę i pojechał w trasę, więc pomagał mi tata. Dla mnie praca też jest ważna, dobrze jest zachować zdrowy balans. Mam to szczęście, że uprawiam wolny zawód i to ja decyduję, które projekty biorę, a których nie. Na pewno jest mi łatwiej niż kobietom pracującym na etacie. Bardzo je podziwiam i kibicuję im, bo zdaję sobie sprawę, z czym muszą się mierzyć każdego dnia.
Kiedy zaszłam w ciążę, kupiłam wszystkie możliwe poradniki, przeczytałam, po czym odłożyłam je na bok. Stwierdziłam, że dziecko nie może mieć instrukcji obsługi. Oczywiście dobrze jest dowiedzieć się, co należy robić, ale tak naprawdę każda mama wie intuicyjnie, co jest dobre dla jej dziecka. Ja też kieruję się intuicją. Jeśli mój model rodzicielstwa miałabym jakoś nazwać, to powiedziałabym, że on nie jest czymś stałym. Zmieniamy się – i ja, i dzieci – więc zmienia się też moje wychowywanie. Jestem za tym, żeby dawać dziecku wolność, ale też określać reguły, bo wtedy czuje się ono bezpiecznie. Obserwuję matki, które pozwalają dziecku na wszystko: „Jasiu, zjesz obiad? Nie? To może chociaż batonik?”. A ja pytam: Jak dwuletnie czy trzyletnie dziecko może wiedzieć, co jest dobre, a co złe? Gdy będzie chciało skoczyć do ognia, to mu mamusia pozwoli? Nonsens.
Moim zdaniem ważne jest to, żeby w istotnych sprawach rodzice mówili jednym głosem. Bo jak jedno zwraca dziecku uwagę, a drugie to kwestionuje, to autorytetu nie ma ani mama, ani tata. Kiedyś mój mąż wyjechał na kilka dni, a ja ustaliłam z Tosią, że przez tydzień nie ogląda bajek. I ona to nawet, po chwilowym sprzeciwie, zaakceptowała. Wraca Sebastian i nie znając naszych ustaleń, wszystko burzy. Dlatego uzgodniliśmy, że jak ja o czymś decyduję, to on to potwierdza, i odwrotnie. A gdy się nie zgadzamy, to wyjaśniamy sobie wszystko na boku. Świat dziecka jest wtedy przewidywalny.
Paulina Krupińska-Karpiel: „Moim zdaniem ważne jest to, żeby w istotnych sprawach rodzice mówili jednym głosem”. (Fot. Olivia Konicka i Joanna Kępa)
Trzeba też uważać, co się mówi przy dzieciach. Moi rodzice się nie kłócili, ale kiedyś jedno z nich podniesionym głosem powiedziało: „Mam cię dosyć”. I ja to wtedy bardzo przeżywałam, mimo iż nic wielkiego się nie stało. Pewnie mnie też zdarza się bezwiednie rzucać takie słowa pod adresem mojego męża [śmiech]. Nam się wydaje, że one tego nie słyszą, a one wszystko wyłapują, nawet emocje rodziców.
Nasze dzieci są bardzo różne. Tosia przewyższa Jędrka energią dziesięciokrotnie. Zanim się urodził, myślałam, że wszystkie dzieci są tak energiczne, nie wiedziałam, że ona odbiega od normy [śmiech]. Szybko zaczęła chodzić, mówić, rozumieć, co ułatwiało nam sprawę, ale z drugiej strony – wszędzie było jej pełno. Taki nieokiełznany żywioł. Wychodzimy do parku, odwracam się, a ona z czubka drzewa woła: „Hej, mamusiu, tu jestem!”. Jędruś jest ostrożny, robi wszystko z namysłem, ma coś takiego dojrzałego w oczach. Wrażliwiec. Jak tylko zrobię smutną minę, w sekundę reaguje. O takich dzieciach mówi się, że mają stare dusze.
Wreszcie się ze sobą bawią! To fajny etap. Bo kiedy Jędruś był niemowlęciem, to Tosia bywała zazdrosna, że mama ciągle się nad nim pochyla. Od kiedy się komunikują, mogę powiedzieć, że nie mam dzieci. Potrafią same się sobą zająć. Są ze sobą zżyci. Gdy któreś wyjeżdża z jednym z nas, to drugie tęskni. Zimą Sebastian zabrał Tosię do szkółki narciarskiej, bo uważa, że dla dziecka górala narty to podstawa. Jędruś cały czas pytał: „A gdzie Tosia?”. Kiedy po tygodniu wróciła, pierwsze, co zrobiła po wejściu do mieszkania, to przybiegła nie do mnie, tylko do brata. Nie mogli się sobą nacieszyć. To dla mnie najpiękniejszy obrazek. Jędruś, gdy coś dostaje, pyta: „A dla Tosi?”. Bierze trzy cukierki, z czego dwa dla niej. Ona najpierw bierze dla siebie, ale po chwili sięga po drugiego dla brata.
Mamy swoje rytuały, na przykład czytanie książeczek, uwielbiamy serię „Kicia Kocia”. Ostatnio, kiedy Sebastian czytał im przed snem, Tosia wzięła książkę i oznajmiła: „Braciszku, tatuś nie ma czasu, więc ja ci poczytam”. I dorosłym tonem zaczęła „czytać”. On ją naśladuje. Na przykład wchodzi na drzewo, a Tosia podpowiada: „Wejdź na tę gałąź, teraz na tę”. To on nauczył ją empatii, opiekuńczości, tego, że bierze czasem za niego odpowiedzialność. On, mimo że młodszy, czuł się za nią odpowiedzialny od początku.
Dotychczas mówiłam, że jak dzieci pójdą do szkoły, to się przeniesiemy do Kościeliska. Koronawirus przeniósł nas szybciej. Jeszcze nie na stałe, ale na parę miesięcy, które okazały się świetnym egzaminem dla naszej rodziny. Przekonałam się, że to fantastyczne miejsce do wychowywania dzieci. Przyroda, rodzina, ruch, po sąsiedzku dużo rówieśników, jak w przedszkolu. Dzieciaki bawią się razem, wymieniają zabawkami, rowerami. Kiedyś robiłam coś w domu i nagle widzę, że nie ma Tosi. Wołam ją, a sąsiadka odpowiada: „Jest u nas, nie martw się, damy jej obiad”.
Góralskość mojego męża to wartość dodana, dostaliśmy ją w gratisie [śmiech]. Od dziecka kochałam góry, bo rodzice wybierali ten kierunek na wakacyjne wyjazdy. Dlatego jestem szczęśliwa, że teraz możemy tam być. W Kościelisku nie mamy nawet płotu. Na wyciągnięcie ręki są bliscy – obok mieszkają brat i kuzyn mamy Sebastiana z rodzinami. Tam wszystko jest na swoim miejscu. Zawsze jak przyjeżdżamy na Podhale, chodzimy od domu do domu, żeby ze wszystkimi się przywitać. Tu złapią jedno słowo, tu drugie, gdzieś wuj zagra na skrzypcach, babcia wyciągnie naręcza chust, korali, Tośka do tej pory lubi je przymierzać. Zależy nam, żeby potrafiły mówić gwarą, tańczyć, śpiewać białym głosem, jak to robią górale, grać na jakimś instrumencie. Już mówią bacioki na kalosze, chałupa na dom, pole na dwór. Czyli – górale! Cieszę się, że nasiąkają tą tradycją i religią, to fundament, na którym można się oprzeć. Bo co ja mam im dać? Wycieczkę do Saint-Tropez? Bluzeczki Dolce & Gabbana? Nie, ja im chcę dać to samo, co dali mi moi rodzice, czyli miłość, czas i uwagę. Jędrkowi w tym roku nawet nie kupiliśmy prezentu na urodziny, dostał ich dużo od rodziny, gdy urządziliśmy mu przyjęcie. Nie przesadzamy z kupowaniem zabawek. Jak dzieci były małe, część chowałam, żeby po jakimś czasie wyciągać jako nowe. Wolimy wyjść na spacer, poczytać. Bajki? Włączamy od czasu do czasu, przeważnie, gdy chcemy spokojnie wypić kawę czy mamy coś pilnego do zrobienia. W Kościelisku oglądają sporadycznie, bo zaraz po śniadaniu wychodzą na pole. Trudno je potem ściągnąć na posiłek, ciągle słyszę „zaaaraz”. Wtedy przypominam sobie, jak mama mnie przywoływała i ja też mówiłam „zaraz”. Przepraszam cię za to, mamo [śmiech]. Nie posyłamy dzieci na dziesiątki zajęć, Tosia wybrała balet i gimnastykę, Jędrek na razie woli być z nami. Obydwoje chodzą do przedszkola. Mają słuch, Tośka pięknie śpiewa, jesteśmy z nich bardzo dumni.
Zawsze marzyłam o trójce dzieci. Ale teraz, kiedy Tosia i Jędrek wyrośli z pieluch, butelek, są samodzielni, coraz trudniej o taką decyzję. Sebastian śmieje się, że ponownie może zostać ojcem do 45. roku życia, bo potem nie dogoni dzieci. Został mu rok, więc zobaczymy [śmiech]. Staramy się być rodzicami, którzy aktywnie uczestniczą w wychowaniu, jeździmy razem na rowerze, na nartach.
Co mi jako mamie się nie udało? Na pewno to, że czasem tracę cierpliwość i nakrzyczę na dzieci. A potem mam wyrzuty sumienia. Wtedy je przepraszam, mówię: „Nie chciałam tego zrobić”. Na co Tosia: „Wiem, mamusiu, dorośli tak czasem mają”. I rozkłada mnie na łopatki.
Ostatnio wyjaśniła mi, skąd się wziął koronawirus. Zaraz pokażę tę scenkę [PKK wyciąga telefon]: „Tosia: »Było tak: Ludzie chcieli dotrzeć do gwiazd, żeby zobaczyć konstelację Jednorożca. Wiesz, mamusiu, co to takiego?« Mama: »Nie wiem«. Tosia: »No jak to nie wiesz! To takie coś piękne na niebie, co ma na rogu gwiazdę i ona jest najważniejsza. I ludzie tam polecieli z eliksirem koronawirusa, ale ktoś niechcący strącił go na Ziemię. Znowu ludziom coś się nie udało. Bo wiesz, mamusiu, że jak ktoś coś niechcący strąci, to powstaje zaraza«”.
Bardziej wierzę jej wyjaśnieniom niż politykom [śmiech]. Mamy naprawdę fajne dzieci. Ostatnio stwierdziliśmy z Sebastianem, że jak przeżyliśmy ze sobą dwa miesiące po 24 godziny na dobę i dalej się lubimy, to nic nas nie pokona.
Paulina Krupińska-Karpiel, współprowadząca „Dzień dobry TVN”, Miss Polonia 2012.