Jest taki etap w rozwoju, kiedy rodzic czuje, że przeszkadza dziecku. I to naturalne, nie ma się co na siłę wpychać z rozmowami. Ale trzeba obserwować, na ile młody człowiek funkcjonuje społecznie, na ile umie rozładowywać w konstruktywny sposób napięcia, czy nie idzie w dragi albo alkohol – mówi psychoterapeuta Sebastian Galant, którego pytamy o kondycję psychiczną nastolatków po pandemii.
Nastolatkowie zgłaszają się masowo na terapię. W gabinetach nie ma wolnych miejsc. Podobno najczęściej sami proszą rodziców o psychoterapię. Dlaczego?
Bo są naprawdę przyciśnięci. Generalnie młodzi w czasie pandemii dzielili się na tych, którzy lepiej funkcjonowali w szkole online, i na tych, którzy funkcjonowali gorzej – na poziomie ocen. Ale wszyscy przeżywaliśmy większe napięcie i lęk. I wtedy dzieciaki z domów, w których jest większa świadomość, zaczynały szukać i prosić rodziców o pomoc. I świetnie. Im łatwiej podejść do psychoterapii niż rodzicom.
Kiedyś uważano, że psychoterapia oznacza słabość i sięgano po taki środek w ostateczności.
Tak. Nas wychowywano w przekonaniu, że siła i samowystarczalność są równoznaczne ze zdrowiem. A te dzieciaki na tyle same są depresyjne i lękowe, że szukają. I dobrze! Gorzej, jeśli idą w stronę wyłącznie Internetu, wtedy już nie szukają. Ale te, które szukają, szukają śmielej niż rodzice, bez tych postprusko-sowieckich przekonań, że musimy sobie radzić bez wsparcia.
Na jakich poziomach pandemia młodym ludziom zrobiła krzywdę?
Najbardziej oczywiste – to pewnie nawet truizm o tym mówić – że dzieciaki zostały wessane w świat online.
Przed pandemią mieliśmy pretensje, że za dużo tam siedzą. Wydawało się, że dla nich to będzie najmniejszy problem, bo to jakby ich naturalne środowisko.
I na jakimś poziomie tak jest, ale jeśli pojawia się napięcie, nad którym nie panujemy, to musimy je jakoś zredukować i sposobem dla tych dzieci – dostępnym, wyuczonym, nawykowym – było uciekanie w świat wirtualny. Jeśli ich rodzice widzą, że to wątek okołouzależnieniowy, zauważają, że dziecko przestało mieć kontakty społeczne, że nie ma fizycznych spotkań z rówieśnikami – szukają terapii. I jeśli są przytomni, wypychają je do rzeczywistego świata, stymulują wyjazdami, pójściem na rower, organizują spotkania. Najtrudniejszy był czas na początku pandemii, kiedy dziecko nie mogło nawet psa wyprowadzić, bo obowiązywał zakaz. O skutkach tego będziemy wiedzieli za 15, 20 lat. Dziś to wróżenie z fusów.
Aż tak…
Tak, bo w rozwoju są momenty krytyczne i wtedy kluczowa jest odpowiednia stymulacja bodźcem społecznym. To dla nastolatka najważniejsze. Nie to, jakie ma oceny, tylko jak funkcjonuje w grupie, na ile czerpie z tego przyjemność i wchodzi w relacje przyjacielskie, miłosne. A młodzież na tym ważnym etapie była w izolacji. Największe spustoszenie izolacja wywołała u tych, którzy byli wtedy na progowych etapach – w pierwszej klasie liceum albo na pierwszym roku studiów.
Dopiero budowali sieć znajomych.
Tak, i zamiast tego, zamiast spotkań, wyjazdów, wspólnego przeżywania, była pustka. Nie widywali kolegów w ogóle. Tylko jako kafelki na ekranach komputerów. Oni najmocniej dostali po tym społecznym, emocjonalnym kawałku. To są często ci świadomi, którzy sami chcą przyjść.
My, dorośli, wychowani byliśmy w totalitarnym państwie, opowiadano, że co nas nie zabije, to nas wzmocni i inne takie dyrdymały – ale ja nie wierzę w korzyści z cierpienia. Młody człowiek potrzebuje poznawać nowych ludzi i siebie w relacjach.
A jaki błąd myśmy wtedy robili jako rodzice?
Nie zauważaliśmy tego, bo często sami byliśmy przestraszeni, niepewni, nie zawsze wystarczająco czujni na to, jak i na ile się zmienia nasze dziecko. Czy jest depresyjne, izolujące się. To powinno niepokoić. A nie to, czy powtarza klasę.
Zawsze relacja przed edukacją. Ja wyciągałem dzieci na siłę na spacery. Kiedy było to mocne zamknięcie, zachowywałem się nieobyczajnie i brałem je do lasu szukać rogacza jelonka. Stawałem na rzęsach, żeby mogły się spotykać z rówieśnikami, żebyśmy wyjeżdżali w kilka rodzin na wakacje, żeby taki rzeczywisty kontakt był, w mikroformie nawet, ale żeby był.
Wcześniej wszyscy narzekali, że mamy ze sobą mały kontakt: rodzice zapracowani, dzieci zajęte, nie ma kiedy pogadać. A gdy nagle znaleźliśmy się razem, zamknięci na często małej przestrzeni, okazało się, że rozmawiać nie potrafimy.
Mało, że nie potrafimy. Z badań wynika, że ten moment zamknięcia był najtrudniejszy, bo rozregulował nasz naturalny rytm. Pojawiły się wątki, takie jak przemoc, izolowanie się, uciekanie w Internet. Współczynnik samobójstw u młodych jest wyższy, teraz w gabinecie terapeuty wychodzi na jaw, że były próby, o których nawet rodzice nie wiedzieli.
Nie wiedzieli? To możliwe?
Nie wiedzieli albo zaprzeczali. Mówili: idź na spacer, pobiegaj, to ci przejdzie.
Myślenie, że depresję można wybiegać, że nie trzeba leków czy psychoterapii, ciągle ma się świetnie. Rodzinom zabieganym, ale z potencjałem na bliskość, to wymuszone bycie razem dobrze zrobiło, zaczęli się zauważać. Ale jeśli tego potencjału nie było, problemy się pogłębiały.
Żelazna rada psychoterapeutów brzmi: rozmawiajmy. Przyznam, że trochę mnie to denerwuje. Bo jeśli wcześniej rozmów nie było…
…to nagle w kryzysie nie zacznie się rozmawiać. Kryzys tym się też charakteryzuje, że jest trudniej rozmawiać. Jeśli chodzi o młodych, to trzeba po prostu ze sobą być. Robić różne rzeczy razem. Relacja to też jakiś rodzaj wzajemnej uważności, wrażliwości. Dziecko może nie chcieć rozmawiać, jest taki etap w rozwoju, kiedy rodzic czuje, że przeszkadza nastolatkowi, i to naturalne, nie ma się co na siłę wpychać z rozmowami. Ale trzeba obserwować, na ile młody człowiek funkcjonuje społecznie, na ile umie rozładowywać w konstruktywny sposób napięcia, czy nie idzie w dragi albo alkohol.
Na co zwracać uwagę? Teraz dzieci żyją z komórką w ręku przez cały dzień. Skąd mam wiedzieć, czy właśnie gada na czacie z kolegami, czy gra, czy może robi coś niebezpiecznego?
Chodzi o to, żeby czasem odłożyć komórki. Zaryzykować taką propozycję. Nawet jeśli dziecko odbierze ją jako rodzaj przemocy. Każda bliska relacja potrzebuje czasu bez komórki.
Nie bójmy się powiedzieć nastolatkowi: „halo, zbieraj się, idziemy na spacer”?
Nie, nie bójmy się.
A jeśli nam powie: „spadaj”?
To zapytać, co innego by chciał. W sumie spacer to dziaderska propozycja, ale może coś innego? Próbować trzeba, bo w sytuacji napięcia, kryzysu szybciej nauczymy się destrukcyjnych sposobów rozładowywania napięcia. Szczególnie młodzi się szybciej tego uczą, bo ich nawyki są mniej utrwalone.
Jak reagować, co robić, kiedy podejrzewamy, że coś nie gra?
Dzieciaki często odzwierciedlają nasze sposoby rozładowania napięcia. W każdej rodzinie działa modelowanie. Nie chodzi o to, żebyśmy truli: „nie pal”, tylko żebyśmy sami nie palili. Żebyśmy używali alkoholu rozsądnie, w sytuacjach do tego adekwatnych. W tym sensie zgadzam się z twoją niewiarą, że rozmowa rozwiąże każdy problem. Czasem nie trzeba gadać, tylko modelować. Oni potrzebują gadać z rówieśnikami, od nas złotych rad nie kupią.
A co, jeśli widzę, że nie ma relacji społecznych?
Pójść na psychoterapię. Jeśli dziecko ma kłopoty z rytmem okołodobowym, jeśli jest wessane w Internet, depresyjne, cały dzień wpatruje się w komórkę – szukać fachowej pomocy, po to ona jest. Są poradnie, terapia, nawet szpital w skrajnych sytuacjach. Otwarcie mówić, że każdemu się zdarza smutek, doły, że to naturalne, że każdy potrzebuje się czasem wyizolować, ale pytanie, na jak długo i jak bardzo. W szkołach stawiać na to, żeby dzieciaki integrować, a nie robić sprawdziany, to zabójcze. Widziałem to u moich dzieci. Najpierw się cieszyły, że wracają do rówieśników i trzeba było to wzmacniać, a nikt w szkołach tego nie robił. Pięć sprawdzianów dziennie, bo nauczyciele się bali, że zaraz znowu nastąpi zamknięcie i nie będą mieli z czego ocen wystawiać. No to nie będą mieli!
Ważniejsze na tym krytycznym etapie było to, żeby z dzieciakami, które nie miały szansy się poznać i zintegrować, nad jezioro pojechać, a nie szpikować je testami. One się cieszyły, a po chwili wolały wrócić na online. Patologia systemu generuje depresje u dzieci. Są szkoły, w których na zakończenie roku robi się piknik, i są takie, w których robi się publiczne wyczytywanie średniej u dzieci i wręczanie pucharów. Jestem za piknikiem!
Dojrzewanie to trudny czas, a świat szybko się zmienia.
Żyjemy w czasach eksperymentu. Rewolucja polegająca na tym, że nasza przestrzeń psychiczna, społeczna jest wciągana coraz bardziej w świat wirtualny, jest według mnie na jakimś poziomie większą zmianą dla gatunku niż wynalezienie koła czy prochu. Nie nadążamy za tym. Z jednej strony młodzi w krytycznych etapach rozwoju, gdzie wystawienie na bodziec społeczny jest tak istotne, są narażeni na negatywne tego skutki, z drugiej – nie ma bardziej plastycznego mózgu niż mózg młodych. Oni się szybciej od nas adaptują i z tym też sobie poradzą.
A jednak w pandemii sobie nie poradzili.
Nikt sobie nie radził, oni sobie bardziej nie radzili w tym sensie, że bardziej potrzebowali bodźców społecznych, relacyjnych. To jest etap, w którym grupa odniesienia jest ważniejsza niż cokolwiek.
Mówiłeś o roli fizycznego spotkania z drugim człowiekiem. A przecież kiedy siedzimy na czacie, wymieniamy myśli, czasem mówimy rzeczy ważne, których może byśmy nie powiedzieli, gdybyśmy się spotkali twarzą w twarz... To też ma przecież znaczenie, to też jest kontakt.
Nigdy nie pracowałem online, musiałem zacząć w pandemii. I zobaczyłem, że są pacjenci, którzy szczególnie w sesjach telefonicznych są w stanie być bardziej refleksyjni i w lepszym kontakcie z samym sobą niż na żywo. Te sytuacje kryzysu nam coś przeorały. Nastąpiła zmiana jakościowa.
Dlaczego więc brak fizycznych spotkań był tak dewastujący?
Nie wierzę w mózg poza ciałem, mózg to jest ciało. Jednym z objawów kluczowych u młodych, którzy trafiają do gabinetu, jest rozpad systemu motywacyjnego, poczucia sensu, nadziei, wiary. Żeby dostarczyć mózgowi dopaminy, serotoniny, żeby utrzymać odpowiedni poziom neurotransmiterów w mózgu, musimy się ruszać, mieć fizyczny kontakt z ludźmi. Aby wytwarzać oksytocynę, poczucie przyjemności, odprężenia, a nie tylko kortyzol, który jest hormonem stresu, a który się redukuje, kiedy się przytulamy, dotykamy, kiedy widzimy uśmiech drugiej osoby, czujemy zapach. Jesteśmy biologiczni społecznie i to jest najważniejsze.
Z czym teraz przychodzą dzieciaki do gabinetu? Z lękami? Z depresjami?
Różnie. Jest więcej depresji, lęków, prób samobójczych i kolejna fala izolacji, jeśli nas czeka, będzie to nasilała.
A system opieki psychiatrycznej jest w rozpadzie. Można by pomyśleć, że po takim tąpnięciu, jakim była pandemia, wszystkie siły rzuci się na ten odcinek.
U nas się zabiera. Rozmawiałem z nauczycielem liceum, w którym dyrekcja uważa, że depresja to lewacki wymysł, że jeśli dziecko ma umocowanie w rodzinie i swoje obowiązki, to nie ma depresji. A depresja, jak każda choroba, jest demokratyczna. Może dotknąć każdego.
Ale wrócę do tego, o czym już mówiliśmy: paradoksalnie młodzi łatwiej sięgają po pomoc psychoterapeuty niż rodzice. Zdarza się niestety, że po jakimś czasie rodzice cofają dzieciom środki na psychoterapię, bo ile można? Ucz się, idź do korpo, rób karierę, to ci przejdzie.
Będziesz zajęty, będziesz zdrowy.
Właśnie. Głupoty się biorą z nieróbstwa. To groźne schematy. Dojrzałość polega na akceptowaniu, że każdy czegoś potrzebuje. Nie mogę zaiwaniać cały tydzień, z etatu na etat, żeby starczyło na lato w Grecji i zimę na nartach we Włoszech. Mam prawo czegoś potrzebować. Poleżeć, nic nie robić, spędzić leniwą niedzielę z serialami, z dzieciakami, na kanapie.
Ale kiedy dziecko jest wycofane i ma gorsze oceny w szkole, to chyba naturalne, że rodzice przejmują się także tym, że ma ono trudności z nauką. Ty mówisz, że to nie pierwsza kolejność.
Oczywiście jeśli dziecko powtarza rok w szkole, to istotna sprawa, lecz ważniejsze jest to, czy ma przyjaciół, jak funkcjonuje w grupie. Niełatwo tę hierarchię utrzymać, ale starajmy się.
Mówi się o czymś takim jak wskaźnik ekspresji emocjonalnej w rodzinach, chodzi o to, na ile my potrafimy emocjonalność ze sobą dzielić, to najlepszy sposób na wspieranie się wzajemne. Można gadać bez przerwy, można nie gadać, różnie bywa, ale rodzina nie jest od tego, żeby gadać o emocjach, ale żeby była serdeczność i troska.
Trzeba mieć rodzaj wiary w dziecko, w młodego człowieka. Jest też tzw. mechanizm introjekcji – mówimy: dziecko się boi, dziecko ma depresję. A ja zawsze się zastanawiam, czy my czegoś swojego w to dziecko nie wkładamy. Czy to nie tak, że sami sobie nie radzimy czasami z bezsilnością. Łatwiej posłać dziecko do terapeuty. A może trzeba powiedzieć: wiesz, jestem bezsilna. Albo zjeść razem nie jeden posiłek w tygodniu, a dwa czy trzy.
Czasem niełatwo. Moja znajoma umawia się z nastoletnią córką, że zamówią na kolację pizzę. Ona sama niespecjalnie pizzę lubi, ale córka chce, więc OK. Córka wybiera dodatki, pizza przyjeżdża, a dziewczyna mówi: odechciało mi się – i zamyka się w pokoju.
Bo to znowu – powtórzę za Freudem – o tym, że ambiwalencja jest naturą bytu. To naturalny stan, że jednocześnie chcemy z kimś być i nie chcemy. A gdy się jest nastolatkiem, ma się to wręcz karykaturalnie. My za nim nie nadążamy, bo on sam za sobą nie nadąża. I chce się przytulić, i uważa, że nie ma nic bardziej żenującego, jak przytulić się do matki. Ma potrzeby dorosłe i dziecięce, jednocześnie chce być Zosią Samosią i żeby ktoś go trzymał na kolanach. Chodzi o to, żebyśmy mieli świadomość tego i akceptację.
W jakimś sensie każdy dobry dom jest niewystarczający, bo dzięki temu szukamy gdzie indziej. I ważne, by mieć w stosunku do dziecka zawsze iskrę nadziei, ono tego właśnie od nas potrzebuje.
Sebastian Galant, psychoterapeuta, psycholog kliniczny, prowadzi terapię indywidualną, par, rodzin.