„Instytucja przyjaciela jest czymś genialnym na nasze czasy. Pandemia, wojna, kryzys klimatyczny, pędzący i zmieniający się, niekoniecznie na lepsze, świat – to wszystko sprawia, że bardzo potrzebujemy poczucia wspólnoty. Miłość romantyczna w znacznie mniejszym stopniu oparta jest na szeroko rozumianej wspólnocie. A co mamy do dyspozycji w kryzysie? Bycie razem. Ono jest w przyjaźni, a niekoniecznie w związku miłosnym” – mówi psychoterapeutka Iza Falkowska-Tyliszczak.
Każdy, kto ma przyjaciela, jest szczęściarzem. Czujemy to, traktujemy jako coś oczywistego, ale czy wiemy właściwie, dlaczego przyjaźń jest aż tak ważna?
Dlatego, że potrzebą każdego człowieka jest być widzianym i rozumianym. Kiedy spojrzymy na dziecko, które wychowuje się w bezpiecznych warunkach, to ono powtarza pewną charakterystyczną myśl: „Patrz na mnie, mamo!”, „Patrz na mnie, tato!”. Chęć pokazywania się komuś jest czymś przyrodzonym nam wszystkim. Bycie w kontakcie z innymi jest nieodłączne, możemy przytoczyć myśl, a zarazem tytuł książki znanego amerykańskiego psychologa Elliota Aronsona – „Człowiek istota społeczna”. Potrzebujemy mieć relacje, być w relacjach.
Ale relacja relacji nierówna, wspomniałaś o byciu rozumianym. Czy to jest właśnie istota przyjaźni?
Z pewnością to jej ważny element i jest to rozumienie, które niekoniecznie musi odbywać się na poziomie słów, języka. Można mieć przyjaciela, z którym nie rozmawia się bardzo dużo, ale na przykład chodzi się z nim w góry. I to te wyprawy są płaszczyzną wzajemnego rozumienia się.
Zastanówmy się, czy ktoś, kto nie przeżył wojny, może zrozumieć tego, który ją przeżył. Myślę, że może zrozumieć. Jest przecież coś takiego jak empatia, związana z odruchem skórno-galwanicznym. Jeżeli obserwujemy, jak ktoś doświadcza ukłucia przy pobieraniu krwi, to nasz odruch skórny jest dokładnie taki, jak to my byśmy byli kłuci.
No właśnie, czy przyjaciel to zawsze ktoś, z kim mamy jakąś część wspólną? Czy to jest warunek przyjaźni? Czy może wystarczy, by jedna strona miała w sobie dużo wspomnianej empatii?
W przyjaźni duże znaczenie – większe niż w miłości – ma wzajemność, sądzę więc, że ta empatia potrzebna jest po obu stronach. A część wspólna? Jeśli pomyślimy o źródłosłowie wyrazu „przyjaźń”, to usłyszymy, że to „stanie przy czyjejś jaźni”… I teraz, jeżeli masz zdolność, by „stać przy jaźni” tego konkretnego człowieka, to wydaje się, że musicie mieć jednak jakąś część wspólną. Z całą pewnością to podobieństwo determinuje stałość związków, a nie różnice. To mit, że przyciągają się przeciwieństwa. One są magnesem jedynie na moment.
I to dotyczy chyba raczej miłości, a właściwie zakochania, a nie przyjaźni. Wyobrażam sobie, że przyjaciele mogą mieć różne pasje, temperamenty, ale czy nie jest tak, że w kwestiach fundamentalnych – dotyczących światopoglądu, moralności itd. – muszą raczej być jednak podobni?
Przypomniała mi się teraz myśl któregoś ze znanych światowych reżyserów. Powiedział, że jeżeli ludzie nie mają wspólnych upodobań dotyczących kina, filmów – z czasem się rozejdą. Można oczywiście polemizować, można stwierdzić, że to zbyt daleko idące stwierdzenie, ale jakieś ziarno w tym bez wątpienia jest. Jakiś rodzaj wspólnoty poglądów jest potrzebny, by być w bliskości.
Nie bez powodu ludzie w Polsce, którzy się właśnie poznają i mają wrażenie, że relacja rokuje, zadają sobie pytanie – czy to wprost, czy miedzy słowami – o poglądy polityczne… Bo w przyjaźni chodzi także o przyjemność. W przyjaźni dążymy do przyjemności. A zrozumienie kogoś, kto jest skrajnie odmienny, to gigantyczny wysiłek.
W przyjaźni chodzi o przyjemność, ale chyba także o poczucie, że zawsze mogę na przyjaciela liczyć.
Z całą pewnością tak, choć wykreśliłabym słowo „zawsze”. Bo to wcale nie musi być zawsze. Znowu: to mit dotyczący przyjaźni, że „zawsze”, „totalnie” itd. Przyjaciel może ci powiedzieć, że w tej chwili „nie może, bo musi zająć się matką, mężem, dziećmi”.
I to odróżnia przyjaźń dojrzałą od tej niedojrzałej, że wykreślasz słowa typu „zawsze”, „nigdy”, „bez względu na wszystko”?
Nigdy nic nie jest, nie może być stuprocentowe. Tak, wydaje się, że przyjaźń wymaga dojrzałości obu stron.
Powiedziałaś, że wzajemność ma w przyjaźni większe znaczenie niż w miłości. Dlaczego?
Ciężko jest precyzyjnie zarysować różnice pomiędzy miłością i przyjaźnią. Ale rozważały to tęgie głowy, jak na przykład Platon czy Arystoteles, i wspomniani filozofowie stwierdzili, że przyjaźń jest najwyższą formą miłości. Czy można kochać jednostronnie? Tak. Ale czy można przyjaźnić się jednostronnie? Tu, jak w żadnym innym przypadku, chodzi o wymianę, o dawanie i branie właśnie.
Często mówimy, że partner, partnerka mogą zawieść, miłość może się skończyć, ale na koniec dnia to właśnie przyjaciel jest tym, który zostaje przy nas. Czy to jest coś, co słyszysz od ludzi w gabinecie psychoterapeutycznym?
Ale myślę, że to wynika z faktu, że mylimy miłość z zakochaniem, z zauroczeniem. Bo – jak już wspomniałam – miłość dojrzała jest bardzo blisko przyjaźni. W obu przypadkach istotnym elementem jest decyzja. Być może nie zawsze masz ogromną ochotę, by pomóc przyjacielowi, ale nawet tego nie rozważasz, bo podjęłaś decyzję, że jesteś w przyjaźni. Więc, jeśli tylko „technicznie” możesz – jedziesz i pomagasz.
Ale rzeczywiście jest pewien element, który odróżnia miłość od przyjaźni i może działać „na korzyść” tej drugiej. W miłości jest coś zaborczego i drapieżnego, jest ten zielonooki potwór zazdrości.
Miłość uruchamia w nas trochę inne obszary, od których przyjaźń jest wolna.
Oczywiście w przyjaźni też można być zazdrosnym, ale nie ma tam takiego intensywnego podkreślenia wyłączności. Nie przeżywam dramatu z tego powodu, że moja przyjaciółka ma jeszcze jedną przyjaciółkę.
Czy to także może potencjalnie przyczyniać się do tego, że przyjaźń, która często bywa długa, wieloletnia, jest trwalsza niż niektóre „związki romantyczne”? Bo nie jest naznaczona „brudami” miłości.
W miłości, a raczej w zakochaniu, jesteśmy – nie należy generalizować – ale zwykle jednak dość zaborczy.
Świat pozbawiony perwersji byłby nieskończenie nudny, motyle w brzuchu, które towarzyszą zakochaniu, są właśnie często perwersyjne, a także ułudne. To sztuczny miód słodszy od prawdziwego. Jest coś pociągającego w tym, że zaczynasz nową relację, nowy związek i czujesz te motyle, tyle tylko że to jest bardzo ulotne, za moment się skończy.
Ale tęsknimy do tego… A ten rodzaj tęsknoty nie dotyczy przyjaźni. Nie pragniemy w takim stopniu nowego przyjaciela, najbardziej cenimy tego, którego już mamy.
Właśnie, w przyjaźni nie ma tego rodzaju intensywności. Jest angielskie przysłowie: „Make new friends, but keep the old. Those are silver, these are gold”. To ci starzy przyjaciele są naszym złotem.
W miłosnych uniesieniach czymś atrakcyjnym jest nowość, zresztą tak jest w ogóle w naszej kulturze, jesteśmy opętani nowością – to, co nowe jest ekscytujące.
A przyjaźni ta moda, ten trend nie dotknął.
Przeciwnie, zostajemy przy tym, że to, co stare, jest wartościowe. I to jest dość uniwersalne – stary dobry przyjaciel, mówimy.
Nie szukasz nowego przyjaciela, bo wiesz, sprawdziłaś wielokrotnie, że z tym, którego już masz, jest ci dobrze, przyjemnie, więc… lgniesz do niego.
Słowo „lgniesz” jest szalenie trafne, kiedy mowa o przyjaźni. Lgnięcie jest pozbawione ekscytacji, jest przepełnione spokojem, poczuciem bezpieczeństwa. Instytucja przyjaciela jest czymś genialnym na nasze czasy. Pandemia, wojna, kryzys klimatyczny, pędzący i zmieniający się, niekoniecznie na lepsze, świat – to wszystko sprawia, że bardzo potrzebujemy poczucia wspólnoty. Miłość romantyczna w znacznie mniejszym stopniu oparta jest na szeroko rozumianej wspólnocie. A co mamy do dyspozycji w kryzysie? Bycie razem. Ono jest w przyjaźni, a niekoniecznie w związku miłosnym.
Pracujesz z ludźmi od kilkudziesięciu lat, masz poczucie, że bardziej potrzebujemy tego sprawdzonego przyjaciela czy ekscytacji związanej z miłością romantyczną?
Mądrze jest szukać w kryzysie przyjaciela – to na pewno, ale do tego potrzeba przeżytych lat, kilku potknięć, jednym słowem: dojrzałości. Bo tendencja człowieka jest taka, by się ogłuszyć. Miłość romantyczna jest swego rodzaju szaleństwem, to jest niemal stan psychotyczny. I prawda jest taka, że kiedy jesteś w kryzysie, mania jest szalenie pociągająca. Tylko mania w gruncie rzeczy ostatecznie nie przynosi ukojenia. Dlatego powtórzę: mądrze jest szukać przyjaciela, ale kiedy cierpisz, twoją swędzącą potrzebą jest znalezienie się w stanie manii. Szukasz odurzenia.
Czerpanie ukojenia z bycia z kimś naprawdę blisko jest trudniejsze niż „łyknięcie” odurzającej tabletki. Cierpimy, więc chcemy być na haju. Dlatego wspomniałam o doświadczeniu życiowym, o dojrzałości. Dojrzały człowiek już wie, że na haju daleko nie pojedzie, że on zawsze kończy się zjazdem. Spadamy niżej, niż byliśmy wcześniej.
Mam wrażenie, że czasem niektórzy z nas nadużywają słowa „przyjaciel”. Zawsze dziwi mnie, kiedy ktoś mówi: „Mam kilkunastu, kilkudziesięciu przyjaciół”. Co, z psychologicznego punktu widzenia, musi się w nas zadziać, co musimy poczuć, by ktoś, kto dotąd był znajomym, stał się naszym przyjacielem?
Musi pojawiać się jakiś rodzaj bliskości. A bliskość to prawda. Czyli naszym przyjacielem człowiek staje się wtedy, gdy czujemy, że to osoba, przed którą możemy, chcemy się odsłonić. Przyjaciółmi stajemy się wtedy, kiedy przestajemy, niezależnie od sytuacji, udawać. Wiemy o sobie wzajemnie rzeczy osobiste, intymne, przede wszystkim prawdziwe. Przed znajomym maskę nosisz, czasem ją uchylasz; przed przyjacielem ją zdejmujesz. I czujesz, że on także przed spotkaniem z tobą zdejmuje swoją. Jest wzajemność.