Zima nie pyta, czy chcesz, by przyszła, ona pojawia się niezależnie od twojej woli. I bardzo podobnie jest z kryzysami. Dlatego, opisując sposoby na przetrwanie tej „najbardziej szkalowanej pory roku”, brytyjska autorka Katherine May jednocześnie wyjaśnia, jak zaopiekować się sobą podczas metaforycznych zim naszego życia
Niewiele znam osób, które autentycznie lubią zimę. Może poza dziećmi, ale one potrafią znaleźć pretekst do zabawy i radości o każdej porze roku. Pewnie niektórym dorosłym też się to udaje, jednak większość z nas woli raczej, kiedy jest ciepło niż zimno, jasno niż ponuro i kiedy mamy ochotę podbijać świat, a nie schować się przed nim w najciemniejszym kącie. Zima nie jest łatwą kompanką, ale może być cenną nauczycielką, bo – jak pisze Katherine May we wstępie do nowego wydania swojej bestsellerowej książki „Zimowanie” – bez zimy nie może być obfitości lata; ona tworzy podstawy, przeciera szlak. Brzmi nieco poetycko, ale tak naprawdę znaczy tyle, że tak jak przyroda, żyjemy w cyklach. W wypadku przyrody są to cykle obumierania i odradzania się, w wypadku nas, ludzi – cykle rozpaczy i odnowy.
W dzisiejszym świecie trochę o tym zapomnieliśmy – nic dziwnego, że tak jak zima co roku zaskakuje drogowców, tak nas zaskakują zdrady w długoletnich związkach, problemy finansowe i zdrowotne w rodzinie czy pracy albo globalne katastrofy, jak pandemie czy wojny. A przecież tyle sygnałów wcześniej je zapowiadało! Dlaczego więc nie chcieliśmy ich widzieć albo widzieliśmy, ale je bagatelizowaliśmy? Bo żyjemy w ułudzie, że można w nieskończoność przechadzać się po słonecznej stronie ulicy; postanowić, że nic złego nas w życiu nie spotka, i to wystarczy. Czy nie lepiej przygotować się na to, że może być też gorzej, zamiast za każdym razem załamywać ręce? Nie chodzi tu o żadne czarnowidztwo, tylko o zaakceptowanie faktu, że życie ma swoje wzloty i upadki. Tymi pierwszymi trzeba się cieszyć, póki trwają, a drugie nauczyć wytrzymywać i przeczekiwać, starając się wyciągnąć z nich jak najwięcej dobrego na przyszłość.
„Rośliny i zwierzęta nie walczą z zimą, nie udają, że jej nie ma, i nie próbują żyć tak samo jak latem. Przygotowują się. Adaptują. Dokonują niezwykłych aktów metamorfozy, by pomogły im przetrwać” – przypomina autorka książki. Według jej definicji zimowanie to nie tylko dosłowne spędzanie zimy ale też metaforyczne przebywanie w chłodzie, „jałowy okres w życiu, kiedy człowiek jest odcięty od świata, czuje się odrzucony, odstawiony na bok, zablokowany na drodze do rozwoju lub zepchnięty do roli outsidera”.
Plan na wyjście z pogubienia
„Niektóre zimy nadchodząw pełnym słońcu”Tak czytamy w „Zimowaniu”. U Katherine May najgorsza zima zaczęła się właśnie takiego słonecznego popołudnia na początku września, kiedy jej mąż, podczas świętowania jej 40. urodzin, trafił na ostry dyżur z – jak się potem okazało – ostrym zapaleniem wyrostka, który ostatecznie pękł. Lęk o niego i późniejsza długa rekonwalescencja nałożyły się na duże zmiany w życiu zawodowym samej May. Jeszcze przed wakacjami postanowiła porzucić wyczerpującą pracę na uniwersytecie i skupić się na pisaniu książek – pomysł jak najsłuszniejszy, ale też ryzykowny, bo tym samym rezygnowała ze stałego, comiesięcznego dochodu. Do tego w wyniku długotrwałego stresu zaczęły pojawiać się u niej pewne niepokojące dolegliwości, prawdopodobnie psychosomatyczne, ale by wykluczyć różne poważne choroby, czekało ją wiele badań. Wtedy jeszcze nie wiedziała, że na końcu tej drogi do wszystkich dotychczasowych problemów dojdzie jeszcze lęk o synka, który coraz gorzej radził sobie z nauką i funkcjonowaniem w państwowym systemie szkolnictwa. Wiedziała jedno – musi zadbać o siebie na podstawowym, najważniejszym poziomie, bo inaczej może tej zimy nie przetrwać.
Dlatego zaczęła od gotowania. Dla siebie, dla bliskich. Ze świeżych, sezonowych warzyw. Codziennie szła do miasteczka, kupowała niezbędne składniki i przygotowywała posiłki. Drugą rzeczą, jaką zrobiła, było zajęcie się chaosem wokół siebie, czyli domem, uczynienie z niego na nowo przytulnego, ciepłego miejsca. Miejsca, w którym razem z synkiem Bertem może piec piernikowe ludziki czy rysować, ale też w którym może pobyć sama ze sobą, w stanie spokojnej kontemplacji. Nauczyła się wstawać o czwartej rano, kiedy wszyscy domownicy jeszcze spali, i z kubkiem herbaty siadać do ulubionej lektury albo medytacji. Poluźniła też więzy niektórych relacji czy przyjaźni, w nadziei, że nie zerwą się na zawsze, oraz ukróciła znacznie towarzyskie dotąd życie. Czuła, że nie ma na to siły i ochoty, że dobrze skierować się teraz do środka.
Instynktownie zrobiła to, o czym w dokumencie „Stutz” mówi amerykański psychoterapeuta, tytułowy Phil Stutz: „Kiedy nie wiesz, co robić, kiedy się pogubiłeś, pierwszy krok to praca nad witalnością. Tylko siły witalne są w stanie cię poprowadzić, kiedy nie masz pojęcia, dokąd iść”. Według Stutza piramida sił witalnych ma trzy poziomy. Najniższy to relacja z ciałem, kolejny to relacje z innymi ludźmi, najwyższy – relacja z samym sobą. Kiedy jest nam źle, zaczynamy od samego dołu, od podstaw, czyli od ciała – trzeba o nie zadbać. Poprzez dietę, sen i regularny ruch.
Jak pisze May, każdy czasem zimuje. Niektórym zdarza się to raz za razem. Sama nauczyła się tej umiejętności dość wcześnie. Była jedną z tych dziewczynek, u których nie rozpoznano autyzmu, więc ciągle czuła się nieadekwatna, inna, niepasująca. Jako 17-latka zachorowała na depresję tak silną, że – jak wyznaje – unieruchomiła ją na długie miesiące. Na szczęście gdzieś na dnie była też wola życia, więc paradoksalnie w kryzysie odnalazła szansę na to, by zbudować siebie od nowa. To wcale nie znaczyło, że depresja nie wróciła. Wprost przeciwnie, pojawiała się jeszcze kilkakrotnie, ale May już przekonała się, że żadna zima nie trwa wiecznie. Nauczyła się rozpoznawać, kiedy nadciąga i szukać sposobów na to, jak wytrwać do wiosny.
Droga do zahartowania
Autorka „Zimowania” wiedziała, że pieczenie, gotowanie zupy czy sprzątanie domu nie wystarczy, kiedy nastąpi prawdziwy zjazd w dół, czyli kiedy przyjdzie najciemniejsza zima, z mrozem tak silnym, że nie sposób nawet wyjść z domu. Wtedy nie pomogą proste przyjemności, będzie musiała zahartować swoje ciało i swojego ducha. Bo cały czas mówimy tu zarówno o zimie atmosferycznej, jak i tej wewnętrznej, psychicznej. Obie w pewnym momencie zbiegły się u niej i pozwoliły zauważyć głęboką mądrość w tym, co od wieków właśnie zimą robili nasi przodkowie, żeby zgromadzić energię i siły witalne potrzebne nie tylko do przetrwania mrozów, lecz także trudów całego nadchodzącego roku.
Najpierw odkryła saunę – sprawdzony przez ludy Północy sposób nie tylko na rozgrzanie ciała, ale też na pozbycie się z niego toksyn i oczyszczenie myśli, choć w jej wypadku fascynacja nie potrwała długo. Potem przypominała sobie o mocy ludzkich opowieści, snutych zimą przy zapalonych ogniskach czy kominkach. Wróciła – jak zresztą zawsze robiła zimą – do kiedyś już przeczytanych ulubionych książek, ale też wreszcie napoczęła stosik nowych lektur, nieruszany, odkąd odeszła z pracy. Czytała do woli, bez typowego dla niej do tej pory poczucia, że ma coś innego ważniejszego do zrobienia czy że musi być teraz gdzieś indziej.
Następnie odkryła moc światła i rytuałów. Goniąc zorzę polarną w Tromsø, zrozumiała, że niezwykłe rzeczy mogą zrodzić się też w ciemności. Uczestnicząc w obchodach dnia Świętej Łucji czy celebrując przesilenie zimowe w Stonehenge poczuła, jak ważne jest, by czuć się częścią zgromadzenia, społeczności, ale też by wspólnie fetować zmiany i momenty przejść, odmierzać czas świętami i rytuałami. „Zwłaszcza zima potrzebuje swego rodzaju metronomu, który tykaniem odmierza jej najmroczniejsze rytmy, przynosząc nam melodię, która doprowadzi nas do wiosny” – pisze. Ale też odczuła bardziej niż dotychczas, jak niezbędny jest nam czynnik duchowy, nawet jeśli nie jest on związany z żadną konkretną religią. Wiara w siłę wyższą, w opiekujące się nami duchy przodków czy też energię lub duszę natury pozwalają przejść przez najciemniejsze noce w naszym życiu.
No właśnie, był jeszcze sen. Sen zimowy, czyli dłuży niż o innych porach roku. May zaczęła się nim prawdziwie rozkoszować, ale też traktować jako sen coś, co można nazwać nocnym czuwaniem. W swojej książce przygląda się fascynującemu zjawisku, jakim jeszcze przed rewolucją przemysłową było dzielenie nocy na dwa okresy snu. Pierwszy lub inaczej martwy sen trwał od wieczoru do wczesnego poranka, a drugi, tzw. ranny sen doprowadzał śpiącego do samego rana. Pomiędzy nimi była godzina lub dwie jawy, znanej jako właśnie czuwanie, podczas których – nadal w ciemności – prowadzono głębokie rozmowy, na które nie było czasu w ciągu dnia, kochano się, odmawiano modlitwy, rozmyślano czy palono tabakę. Był to jeden z najintymniejszych momentów dnia.
Jak bardzo odeszliśmy od niego w naszych rozświetlonych czasach, w których nie tylko trudno doświadczyć stanu prawdziwej, głębokiej ciemności, ale też w których zdrowy, długi sen traktowany jest jako strata czasu. Tylko że odsuwając od siebie ciemność – a tym samym obawy, które się w niej kryją – zabieramy sobie szansę na prawdziwe poznanie siebie. Może dlatego – jak zauważa Katherine May – naszym osobistym zimom często towarzyszy bezsenność. Czyżby w ten sposób organizm chciał nam dać przestrzeń na intymność i kontemplację, na prawdziwą ciemność i ciszę?
Najwięcej frajdy i przyjemności przyniosło jej jednak morsowanie, i to nie byle jakie. Ponieważ od jakiegoś czasu mieszkała razem z mężem i synem w nadmorskim Whitstable w Anglii, postanowiła zrobić to, o czym marzyła od zawsze – pływać w otwartym, chłodnym akwenie. Pierwotnie planowała start wczesną jesienią, ale ponieważ życie potoczyło się tak, jak się potoczyło, zdecydowała się nie zwlekać i razem z grupą podobnych jej zapaleńców spróbować pierwszy raz zanurzyć się w zimnych morskich falach. Początkowo było to zaledwie kilka sekund, ale stopniowo wydłużała je do kilkunastu sekund, a nawet minut. Co więcej, autorka książki odkryła, że najwięcej przyjemności daje jej zażywanie takich kąpieli w towarzystwie. Dlatego z nową znajomą Margo zaczęły pływać, a właściwie zanurzać się codziennie. Szybko dołączyli do nich inni śmiałkowie, a one zostały ich trenerkami, jak wyjaśnia, „zachęcając ludzi do wzięcia się za bary ze swoimi obawami”. May zrozumiała, że okazując wytrzymałość, zaczynasz czuć się bardziej wytrzymała. Okazując odporność na zimno, zaczynasz stopniowo zyskiwać odporność na wszystko trudne i wymagające, co spotyka cię w życiu. Poza tym – jak wykazały badania – regularne pływanie zimą znacznie ogranicza napięcie i zmęczenie, a także negatywne stany związane z pamięcią i nastrojem. Już samo zanurzenie się w zimnej wodzie o 250 proc. podwyższa poziom dopaminy, która stymuluje ośrodki nagrody i przyjemności w mózgu.
Przetrwać, aż tyle
„Kiedy zaczęłam odczuwać ciężar zimy, zaczęłam traktować siebie samą jak ukochane dziecko: z dobrocią i miłością. Uznałam, że moje potrzeby są rozsądne. Moje uczucia sygnalizują coś ważnego. Karmiłam się dobrze i dbałam, by mieć dosyć snu. Zabierałam siebie na spacery na świeżym powietrzu i spędzałam czas na czynnościach, które mnie uspokajały. Zadawałam sobie pytanie: o co chodzi w tej zimie?” – pisze Katherine May.
No właśnie, o co chodzi w zimie – zarówno tej dosłownej, jak i tej metaforycznej? W wielkim skrócie – o regenerację, odpoczynek, o, jak nazywa to May, „obróbkę całego roku”. Ale też o wyciszenie, wycofanie, zwolnienie, usłyszenie tego, czego nie słyszeliśmy przez minione miesiące, zobaczenie tego, czego nie dostrzegaliśmy lub nie chcieliśmy zobaczyć. Niekiedy w zimie chodzi też o zwykłą, starą dobrą nudę, o nicnierobienie (i nierobienie sobie z tego powodu żadnych wyrzutów), o wręcz wegetowanie. No i też po prostu o przetrwanie. A natura pokazuje dobitnie, że to właściwie kwestia praktyki.
Czy wiecie, że zimą drzewa wcale nie są martwe, choć na takie wyglądają? One tylko czekają, cicho trwają, wszystko mając już przygotowane. Nawet kiedy opadają z nich liście, to zawiązki przyszłych są już na miejscu. I jak tylko przyjdzie wiosna, eksplodują świeżą zielonością. Bo tak jak jest oczywiste, że zima musi przyjść, tak samo pewne jest, że po niej zawsze nadejdzie wiosna.