Po co analizować przeszłość, skoro nie sposób jej zmienić? Bo być może nasze decyzje, które sami nie do końca rozumiemy, to efekt tzw. rodzinnej nieświadomości. I – jak przekonuje Noémi Orvos-Tóth, psycholożka kliniczna specjalizująca się w temacie traum transgeneracyjnych – dopiero rozpoznanie tego pozwala żyć własnym życiem.
Dlaczego zrozumienie i uznanie przeszłości jest tak istotne? Część osób twierdzi, że nie ma sensu się w nią zagłębiać, skoro nic się już przecież nie zmieni. Jednak zdaniem Noémi Orvos-Tóth, węgierskiej psycholożki klinicznej, dopiero zrozumienie przeszłości pozwala nadać inny kształt teraźniejszości i przyszłości.
Odwracanie uwagi od historii, które były udziałem naszych przodków, zazwyczaj jest objawem lęku przed zmierzeniem się z ich traumą i prowadzi do tego, że przekazujemy ją dalej poprzez odtwarzanie raniących zachowań. Chociażby takich jak obawa przed bliskością i doświadczenie samotności.
„Dopóki przeszłość pozostaje niezbadana, nie ma innego wyjścia, jak tylko bezradnie cierpieć i pocieszać się słowami: takie jest życie. W rzeczywistości życie daje znacznie większe pole do popisu, niż mogłoby się wydawać, ale żeby jak najlepiej je wykorzystać, musimy poznać przeszłość naszej rodziny i ułożyć jej elementy jak puzzle. Fragmenty życia naszych przodków są częścią całości naszego własnego losu” – przekonuje Noémi Orvos-Tóth w książce „Los, który dziedziczysz”. Do podobnych wniosków doszedł światowej sławy węgierski neurolog i psychiatra Léopold Szondi, który zdefiniował los jako niekończącą się serię wyborów. Jego zdaniem wybieramy zawód, pracę, partnera, a nawet chorobę i śmierć kierowani niewidzialną siłą, którą można nazwać „rodzinną nieświadomością”.
W kultowej już książce „Pomaganie męczy. Wypalenie w pracy zawodowej” prof. Jörg Fengler z Uniwersytetu Kolońskiego pisze, że najczęstszym motywem wyboru zawodu związanego z pomaganiem innym jest własne cierpienie. Ten pozorny paradoks wypływa z traumy. Osoby, które mają doświadczenia nadużycia w dzieciństwie: skrzywdzone, porzucone lub w inny sposób doświadczające braku miłości – często wybierają zawód psychoterapeuty, pedagoga, psychologa. Ukrytym motywem wyboru tej drogi okazać się może żywa trauma, której nieświadomy przekaz brzmi: „Musisz się postarać, by ktoś cię pokochał. Aby coś dostać, najpierw musisz dać, musisz zasłużyć na miłość”. I tak, wielu ratowników, pomagaczy, aktywistów, terapeutów spala się, troszcząc się o innym, bo nie potrafią poprosić wprost o pomoc.
Podobnie jest z osobami, które nawykowo sprawiają innym przyjemność i gotowe są błyskawicznie rezygnować ze swoich granic, szacunku do swego ciała czy pragnień. Kieruje nimi wewnętrzny, nieświadomy przymus bycia osobą miłą, dążącą do bycia lubianą, powszechnie akceptowaną. Za przymusem tym zazwyczaj stoi długie ukrywanie autentycznych potrzeb czy głębokie odrzucenie, na które przed wieloma laty antidotum okazała się strategia bycia miłym. Bo wtedy w odpowiedzi na to ktoś powiedział dobre słowo, dał pieniądze, przytulił albo zaoferował pomoc. Jako dorosła taka osoba desperacko marzy o zrelaksowaniu się i byciu sobą, jednak głos dziecięcej traumy zwycięża, przekonując: „Najpierw zajmij się potrzebami innych, spraw, by świat cię lubił”. Idąc tą drogą, można otrzymać sporo dobrych słów, które wspierają starą traumę.
Innym powszechnym efektem nieuświadomionej traumy jest mechanizm superautonomicznej samowystarczalności, z którym mistrzowsko rozprawia się Gabor Maté w książce „Mit normalności”. Jeśli ktoś w dzieciństwie spotkał się ze strachem, jeśli nie miał bezpiecznego domu, jeśli jego łzy, złość, smutek nie były uznawane, a wręcz lekceważone – i jeśli dodatkowo zmierzył się z porzuceniem we wczesnym dzieciństwie – mógł w sobie wypracować taką właśnie samowystarczalność. Może odnosić sukcesy zawodowe, podróżować po całym świecie, być niezwykle zaradny i jeszcze doradzać innym, a w głębi siebie cierpieć okrutną samotność. Marząc o bliskości, przeraźliwie się jej boi i sabotuje nowe związki. Osoba z taką traumą może wręcz twierdzić, że świat ją odrzuca, nie zauważając, że sama bojkotuje każdą realną szansę na bliskość. Powodem jest dawna groza wynikająca z nadużycia przy zbliżeniu. Taka samowystarczalność owocuje supersamotnością.
W każdej rodzinie są przodkowie dotknięci traumą: maltretowani, porzucani, wypędzani z domów, głodujący, wykorzystywani seksualnie. Każdej rodzinie towarzyszy ból, strata i lęk. „Nieprzetworzone doświadczenia, nieopłakane straty i zerwane relacje mogą nas prześladować, czekając, aż w końcu dopuścimy je do świadomości. Pierwszym i najważniejszym krokiem jest ich poznanie” – czytamy u Noémi Orvos-Tóth. Dzieci i wnuki niosą w sobie wzorce bólu, strachu i cierpienia, również wtedy gdy nie były świadkami traumatycznych wydarzeń, ale i gdy nigdy nie poznały historii traumatycznej przeszłości. Ilustruje to brutalny eksperyment przeprowadzony przez naukowców z Uniwersytetu Emory’ego w Atlancie, którego efekty opublikowano w 2014 roku w czasopiśmie „Nature Neuroscience”. Naukowcy rozpylili zapach kwiatu wiśni na klatkę myszy, poddając je jednocześnie wstrząsom elektrycznym. Po czasie gryzonie reagowały na tę woń lękiem. Co więcej, strach w odpowiedzi na zapach wiśni pojawił się w drugim i trzecim pokoleniu, chociaż te nigdy nie zostały poddane wstrząsom elektrycznym. Szczegółowe badania potwierdziły, że u potomków zaszły zmiany strukturalne w obszarze mózgu. Mechanizm ten dotyczy również ludzi: nasze doświadczenia przekształcane są w informacje biochemiczne. Taki transfer nazywa się przekazem transgresyjnym.
Wciąż można usłyszeć wypowiedzi w stylu: „Byłem bity i wyrosłem na ludzi”. Albo: „Tata mnie bił i dzięki temu stałem się mężczyzną”. Mało kto pyta: „Jakim konkretnie mężczyzną?”. Noémi Orvos-Tóth apeluje, żeby przy okazji takich wypowiedzi uświadomić sobie: „Nadszedł czas, aby w końcu uznać, że przemoc tworzy osobę zranioną, a nie zdrową. W świetle badań można już z całą pewnością stwierdzić, iż fizyczne i psychiczne rany odniesione w dzieciństwie pozostawiają trwałe piętno na całym naszym życiu”.
W 1995 roku amerykańscy badacze dr Vincent Felitti i dr Bob Anda rozpoczęli badanie ponad 17 tys. dorosłych, pytając o traumatyczne doświadczenia, nazywane w skrócie ACE (ang. adverse childhood experiences, czyli niekorzystne doświadczenia z dzieciństwa). Do ACE zalicza się m.in. przemoc emocjonalną, fizyczną i seksualną. „Im wyższy był wynik ACE, tym gorsze było zdrowie. Ciało i dusza odczuwają skutki cierpienia i braków z dzieciństwa przez całe życie. Jeśli czyjś wynik ACE jest wyższy niż cztery, ryzyko depresji wzrasta czteroipółkrotnie, ryzyko zakaźnego zapalenia wątroby i przewlekłej obturacyjnej choroby płuc – dwuipółkrotnie, zaś ryzyko próby samobójczej – dwunastokrotnie.
Można kontynuować tę smutną sekwencję powiązań: ryzyko zachorowania na raka płuc u osób, które miały wynik ACE wyższy niż pięć, było trzykrotnie wyższe niż u osób, które nie doświadczyły traumy w dzieciństwie. Stwierdzono również wyraźny związek między przemocą w dzieciństwie a częstymi bólami głowy, a także zaburzeniami snu. Szokujące było to, że pacjenci z wynikiem ACE wyższym niż pięć i cierpiący na raka płuc zachorowali w znacznie młodszym wieku (średnio o 13 lat wcześniej) niż inni chorzy na raka z wynikiem ACE równym zero” – podsumowuje autorka książki „Los, który dziedziczysz”, stwierdzając, że traumy w dzieciństwie rujnują jakość życia i skracają jego długość.
U osób, które doświadczyły traumy, płat czołowy nie rozwija się prawidłowo. Prowadzi to do trudności z regulowaniem napięcia w dorosłym życiu, skutkując wpadaniem w szał, kłótliwością i oburzaniem się na nawet drobne niedogodności. Noémi Orvos-Tóth porównuje takie osoby do zbyt czułego alarmu samochodowego, który włącza się, gdy tylko obok przejedzie ciężarówka. I to można nazwać odziedziczonym losem.
„Gdyby przełożyć to na język biologii: kiedy nasza babcia była maltretowana, zaniedbywana lub prześladowana, komórka jajowa, z której później urodziła się nasza matka, była już w jej ciele. Ta komórka już odczuwała podwyższony poziom hormonów stresu. To samo tyczy się doświadczeń podczas ciąży, z tą różnicą, że w tym przypadku obejmuje to trzy pokolenia komórek jednocześnie: babci, zarodka przyszłej matki i komórki jajowej, która stanie się przyszłym dzieckiem tejże matki” – wyjaśnia psycholożka.
Przekazywanie traumy, odbywając się na poziomie genów, objawia się w zachowaniach. Osoby, które nie zdobyły umiejętności samokontroli emocji, zwykle są bezradne jako rodzice, gdy ich dziecko doświadcza napięcia. W takich sytuacjach zazwyczaj powracają do wzorca z dzieciństwa, czyli irytacji i agresji. Objawem są wybuchy złości nieadekwatne do zaistniałej w teraźniejszości sytuacji. I tak oto utrwalony zostaje wzorzec traumy.
Dziecięca trauma może skutkować brakiem zaufania do innych, które wynika z przekonania, że nie zasługuje się na miłość. Ktoś taki może być autentycznie zakochany, ale nieustannie wypytywać partnera o to, jak spędza czas, mieć potrzebę potwierdzania uczuć oraz bycia stale blisko. Gdy partner oddali się, może spotkać się z wybuchem furii. Każde potknięcie – a te wpisane są we wszystkie relacje – dla osoby, która doświadczyła traumy, może być odczytywane jako dowód na brak miłości albo sygnał świadczący o tym, że za chwilę nastąpi porzucenie. W obronie straumatyzowana w przeszłości osoba może krzyczeć albo przeciwnie – schować się za murem milczenia. Tak oczekuje na uratowanie z urojonego w teraźniejszości świata zranień, który jest jak najbardziej realną przeszłością. Tym samym czarny scenariusz może się sprawdzić – jeśli trauma nie zostanie uleczona i będzie rozdawać karty, osoba która z nią idzie przez życie, może zniszczyć związek okrutnymi atakami złości albo pośpiesznym zrywaniem relacji, czego druga strona może w pewnym momencie mieć po prostu dosyć.
Słowo „trauma” bywa dziś nadużywane; smutne, trudne albo stresujące doświadczenia, na które reagujemy uruchomieniem mechanizmu ataku lub ucieczki, nią nie są. Autorka książki nazywa traumę trzęsieniem ziemi w psychice, które jest podobne do naturalnej katastrofy, niszczącej domy z fundamentami – kiedy ziemia się trzęsie, nie można ani uciec, ani zaatakować.
Trauma oznacza, że zapada się wcześniejsza koncepcja świata i zaczynamy go widzieć jako stale zagrażający. Przestają obowiązywać obliczalne ramy, podobnie jak awaryjne strategie radzenia sobie. Pozostaje paraliżujący strach oraz częste pytanie o to, kim jestem, że przydarzyło mi się coś tak okrutnego, oraz jak mam się teraz postrzegać. Oto utracone zostało poczucie bezpieczeństwa, którego bezskutecznie oczekuje się od miłosnych relacji.
U Noémi Orvos-Tóth wybrzmiewa perspektywa wschodniej Europy. „Międzynarodowe badania pokazują, że około 50 proc. z nas jest zdolnych do budowania bezpiecznych więzi, a tylko 31 proc. węgierskich dorosłych można uznać za mających tyle szczęścia, daje do myślenia. Innymi słowy, prawie 70 proc. dorosłej populacji Węgier ma przywiązanie pozabezpieczne” – komentuje psycholożka. Można zakładać, że podobnie wygląda sytuacja w społeczeństwie Polski, z historią zaborów, wojen oraz obozów zagłady tworzonych na naszych ziemiach przez okupanta.
Jeśli niesiesz za sobą traumatyczne doświadczenia, możesz zrobić przynajmniej dwie rzeczy: poznać własną przeszłość i znaleźć choćby jedną dorosłą osobę, którą obdarzysz zaufaniem.
Profesjonalnym i fascynującym narzędziem do poznania przeszłości jest m.in. stworzenie genogramu rodziny. To coś więcej niż drzewo genealogiczne, ponieważ w genogram wpisane są konkretne przypadki z życia przodków, takie jak poronienia, uzależnienia, choroby, porzucenia. W książce znajdziesz praktyczne wskazówki, jak go zrobić.
Jeśli zaś chodzi o obdarzenie kogoś zaufaniem, warto mieć świadomość, że rozwija się ono poprzez doświadczenie i powtarzalność. Osiągnięcie go wymaga odwagi bycia wrażliwym i autentycznym. Co więcej, nie zaufamy komuś, jeśli nie zrobimy tego wobec siebie i sami nie będziemy osobą godną zaufania. A jeżeli nie ma obok ciebie kogoś takiego – sięgnij po profesjonalną, ale sprawdzoną pomoc terapeutyczną. To może niekiedy uratować życie.
Polecamy książkę: „Los, który dziedziczysz. Jak się uwolnić od rodzinnych traum”, Noémi Orvos-Tóth, tłum. Ryszard Zieliński, wyd. Agora.