Na to, kim jesteśmy, ma wpływ wiele czynników. Geny, wychowanie, środowisko, w jakim się obracamy. – Dzieciństwo to nasz bagaż, my go niesiemy. Sami decydujemy, co z nim zrobimy – mówi psycholog Paweł Droździak w rozmowie z Renatą Mazurowską.
Wiele razy słyszałam, że rodzice mogą nas „urządzić na całe życie”. Dzieciństwo rzeczywiście determinuje nasz los?
Słyszała pani o Gavinie de Beckerze? Matka tego człowieka była okrutną, niezrównoważoną psychicznie osobą. Stosowała wobec niego brutalną, skrajną przemoc i wielokrotnie musiał uciekać z domu, by ratować życie. Całe jego dzieciństwo upłynęło na przewidywaniu, jaki dzisiaj mama będzie miała humor i jak zareaguje. Wiele osób po takich przejściach nie dałoby rady przetrwać w dorosłym życiu. On miał jednak w sobie ogromną siłę… Trudno powiedzieć, skąd ją czerpał – od innych osób w bliskim otoczeniu, ze środowiska, a może z siebie? Faktem jest, że doświadczenie dzieciństwa zmieniło jego życie, ale inaczej niżby można się spodziewać. Stworzył potężną firmę analityczną zajmującą się ocenianiem zagrożenia. Przewiduje, na ile prawdopodobne są na przykład atak terrorystyczny, zemsta pracownika wyrzuconego ze stanowiska, zniszczenie mienia itd. Nie wiem, czy ma harmonijne relacje z bliskimi, być może jego adaptacja sprawdza się tylko w sferze zawodowej. To, co wiadomo na pewno: zrobił, co umiał, by sobie poradzić z traumą i w jakiejś części na pewno mu się to udało.
Czy jest taka zależność, że jeśli komuś w dzieciństwie brakowało poczucia bezpieczeństwa, to będzie za wszelką cenę dążył do stabilizacji i unikał konfliktów?
Istnieje silny związek między dziecięcymi doświadczeniami a późniejszym zachowaniem lub skłonnościami, ale nie jest to żaden stały wzór, który by to opisywał i dawał pewność przewidywania przyszłości. Ten związek między „kiedyś” a „teraz” możemy odkrywać jedynie wstecz. Nie da się tego przewidzieć w przód, na przykład stosując zasadę „dajmy dziecku spokojne dzieciństwo, to pewnie będzie skakać na bungee” albo na odwrót: „dajmy mu od początku w kość, to się utwardzi i zacznie skakać na bungee”. Jedno i drugie myślenie jest równie zawodne. W życiu nie ma tak prosto.
Fakt – z tzw. dobrego domu może wyjść zarówno profesor, jak i narkoman. Podobnie z domu złego – ktoś, kto będzie krzywdził, tak jak sam był krzywdzony, albo przeciwnie – człowiek szczególnie na krzywdę wrażliwy…
Skoro już poruszyliśmy temat ekstremalnych doświadczeń, to może weźmy jako przykład boks. Patrząc wstecz, ktoś może na przykład powiedzieć: „Nie chcę trenować boksu, bo jak widzę tych facetów, to mi się przypomina, jak ojciec bił matkę. Nie wejdę na salę bokserską, bo mnie odrzuca. Po moich doświadczeniach to nie jest dla mnie”. Związek jest ewidentny i osoba sama go rozpoznaje. Ale ktoś inny może powiedzieć: „Pamiętam doskonale, jak ojciec bił matkę. Widzę to co noc w snach. Zapisałem się na boks, żeby ją obronić i któregoś dnia to się stało. Teraz sam mam studio sztuk walki, zarabiam nieźle, więc można powiedzieć, że spieniężyłem największą traumę swojego życia”. W obu przypadkach związek między stosunkiem do boksu a traumatycznym doświadczeniem z dzieciństwa jest jasny, bezdyskusyjny, ale konia z rzędem temu, kto, patrząc w przód, go przewidzi i powie, w którą stronę to pójdzie. Czemu tak jest? Z kilku powodów.
Po pierwsze, każde zdarzenie jest osadzone w całej masie innych czynników w rodzinie i one działają razem. Po drugie, dochodzą dziedziczność, wrażliwość układu nerwowego, inteligencja, sprawność fizyczna, wreszcie – wpływ środowiska. Może ktoś miał kiepską sytuację w domu, ale trafił w szkole na fajnego trenera boksu, który stał się takim „lepszym ojcem”, a może na wuefistę, który jak zobaczył chłopaka, co się trzyma trochę z boku, to postanowił sobie przy klasie na nim poużywać… W każdym z przypadków stosunek chłopca do sportu zmieni się o sto procent, choć układ rodzinny będzie ten sam. Wszystko się liczy. Wreszcie najważniejsze – liczymy się my sami. Uwarunkowania to otrzymany bagaż, ale to my go niesiemy. My decydujemy, co z nim zrobimy.
A co z dorosłymi, którzy jako dzieci musieli być odpowiedzialni? Mogą po latach choć trochę odzyskać dzieciństwo?
Doświadczeń, zarówno tych dobrych, jak i złych, nie da się usunąć, wymazać gumką. Można natomiast zrobić coś innego. Wrócić do tego dawnego doświadczenia i przeżyć wywoływane nim uczucia, nazwać je. Podam taki przykład: rodzice wysyłają dziecko na weekend do babci, a w tym czasie oddają komuś jego psa. Dzieciak wraca, psa nie ma. Ale kiedy zaczyna reagować, rodzic ucina: „Dość histerii, bo jeszcze chomika oddamy”. Co robi dziecko? Blokuje reakcję, ta zostaje uśpiona na resztę życia i wychodzi na jaw w postaci niezrozumiałych dla niego i dla otoczenia emocji, które pojawiają się przy różnych okazjach nie do końca adekwatnie. Nie wiadomo skąd. Ktoś mógłby powiedzieć: „Energia podąża za uwagą, więc skieruj uwagę na teraźniejszość i sprawa zniknie”. Albo: „Zastosuj radykalne wybaczanie, zrozum, że rodzice tak musieli”. To są wszystko bujdy na resorach. Emocje wracają, bo sprawa jest niezałatwiona i będą wracać, póki załatwiona nie zostanie. Przynajmniej wewnętrznie. Kiedy ktoś wypłacze wszystkie łzy, zaklnie: „K…, jak oni mogli mi to zrobić”, przeżyje wściekłość, rozżalenie – to dopiero wtedy świat wróci na swoje miejsce. Nadal nie jest super, ale przynajmniej odzyskuje się jakieś poczucie rzeczywistości.
Kłopot w tym, że najczęściej nie chodzi o pojedyncze zdarzenie, ale o cały styl. Styl traktowania dziecka w rodzinie. Pojedyncze doświadczenia są jedynie przykładami tego stylu, ale człowiek nasiąka nim przez lata i trudno się tego pozbyć. To długi proces. Nazywania, analizowania tego, w czym się wyrosło, z perspektywy wiedzy dorosłej osoby, uzyskiwania swojej dorosłej opinii o tym wszystkim i wreszcie takiego jakby samowychowania. Uczenia się innych reakcji, innych możliwości. Tego, że wcale nie muszę zachowywać się tak, jak mnie nauczono w domu. Że są dostępne inne sposoby życia i można znajdować w nich przyjemność.
Czyli nauczyć się nowych reakcji?
Tak. Najpierw musimy nazwać i przeżyć to, co się stało, a potem poszukać nowych reakcji w powiązaniu z tym, co się odkryło. Dopiero dzięki temu mogę zrozumieć, co źle teraz robię i spróbować czegoś innego, co mógłbym robić zamiast.
Czy możliwe jest dorastanie bez bólu, bez porażek, bez łez?
Chyba nie. W życiu zawsze jest jakiś element rozczarowania, niepewności, klęski albo braku. Powiedziałbym, że mądre wychowanie polega na tym, żeby nazywać rzeczy po imieniu. Adekwatna reakcja emocjonalna na to, co dziecko przeżywa, to jest po prostu taka reakcja, która logicznie pasuje do tego przeżycia. To nie znaczy, że rodzic ma być np. zawsze łagodny albo zawsze wyrozumiały. Weźmy przykład: dziecko jest smutne, bo miało urodziny, ale zaproszone dzieci w większości nie przyszły. To bardzo trudna sytuacja i dziecko siedzi osowiałe. Podchodzi babcia: „Chora jesteś?”. No i bach, parzy dziecku herbatkę i kładzie do łóżka. W sumie jest troskliwa, ale nie odnosi się do rzeczywistości. Tłumaczy treść emocjonalną na język medyczny, bo z tym jej łatwiej się uporać. Jest łagodna, ale szkodzi dziecku, mimo że nie wywołuje łez. A gdyby zamiast tego babcia nazwała rzeczy po imieniu? „To barany przeklęte, nie przyszły” – nawet jeśli taka babcia okaże się do tego stopnia szalona, że wścieknie się i czymś rzuci w reakcji na tę sytuację, to będzie to mniej szkodliwe niż opcja z tabletką. Dlaczego? Bo mimo że to jest niedojrzała i przerażająca reakcja i nie wspiera dziecka w żaden sposób, to przynajmniej jakoś logicznie pasuje do sytuacji i nie zakłamuje jej. Oczywiście najlepsza byłaby reakcja wprost wspierająca na zasadzie: „Dlaczego jest ci smutno? Może jakoś wspólnie uda nam się ciebie rozweselić”, ale jeśli jej nie ma, to dobrze by było, żeby przynajmniej nie wprowadzać emocjonalnej dezorientacji.
Na to, jacy jesteśmy, ma wpływ nie tylko to, jacy byli czy są nasi rodzice, ale też fakt, czy w ogóle byli obecni w naszym życiu. A jeśli w dzieciństwie zabrakło matki czy ojca?
Coraz więcej jest rodzin nietypowych. Dzieci wychowują: samotny ojciec, samotna matka, dziadkowie, para jednej płci… Załóżmy, że dziewczynka wychowuje się bez matki. Ma kolegów, koleżanki, chłopaka, kończy studia, znajduje dobrą pracę. Wszystko jest OK. Kłopot może się pojawić, kiedy ona postanowi założyć rodzinę. Bo to uruchamia temat bycia matką, tego, kim jest matka, jaka jest jej rola… Może pojawić się trudność w odtworzeniu tego kulturowego wzorca, bo go nie zna. Świetnie radzi sobie w innych układach, ale ten jest dla niej problemowy. Albo wychowuje się bez ojca. Jest fajna i sympatyczna, realizuje się w pracy… Ale może – podkreślam: może, nie musi – napotkać na trudności w momencie, kiedy próbuje stworzyć stały związek z mężczyzną. Nie jest w stanie zreprodukować wzorca kulturowego pt. „stały związek”, bo jej tego nie nauczono.
Niektórzy ludzie przeżywają szczęśliwie całe życie po prostu dzięki temu, że nawet nie podchodzą do prób zrealizowania wzorców kulturowych, których nie mieli w dzieciństwie. Na przykład ktoś wychował się bez rodziców i po prostu nie zakłada rodziny. Odnosi sukcesy zawodowe, miewa przelotne związki, przyjaźnie i radzi sobie doskonale. Po prostu nie wchodzi w takie sfery, w których brak mu treningu i których nie wyczuwa. Ale, podkreślam, to nie jest tak, że jak ktoś wychował się bez rodziców, to nie może założyć własnej rodziny. Oczywiście, że może. Tyle że może mu być trudniej, bo to, co inni odtwarzają bez zastanowienia, on musi trochę zgadywać.