Aktorem jest świetnym. I ma niezłą intuicję do filmów: przynajmniej o dwóch, w których zagrał, mówi się dziś, że są kultowe. Najnowszy – „Okja” – to też miało być aktorskie wyzwanie. A wyszła z tego rewolucja.
(Wywiad pochodzi z archiwalnego numery: Zwierciadło 8/2017)
Festiwal Filmowy w Cannes, 19 maja 2017 roku. W programie „Okja”, kolejny pokaz prasowy jednego z filmów ubiegających się o Złotą Palmę. Skończyło się na wielkich emocjach i trwającej do tej pory dyskusji na temat przyszłości kina. Czy ma ono szansę przetrwać w takim kształcie, w jakim trwało od czasów braci Lumière’ów?
Wróćmy jednak do canneńskiego pokazu filmu Joona Ho Bonga. Poszło o buczenie i okrzyki niezadowolenia na widowni. Na początku buczano z powodu wielkiego logo Netflixa wyświetlanego przed projekcją. Potem było jeszcze gorzej – pierwsze kilka minut filmu pokazano w niewłaściwym formacie, na ekranie widać było tylko część obrazu. W świat poszła plotka, że dzieje się coś niepokojącego. Po zakończonym seansie organizatorzy festiwalu wydali co prawda specjalne oświadczenie, że zawiniły tu problemy techniczne, ale pogłoski o sabotażu już zdążyły się rozprzestrzenić. Głos zabrał też sam Pedro Almodóvar (hiszpański reżyser był w tym roku przewodniczącym canneńskiego jury), który z jednej strony niby uspokajał nastroje, a z drugiej – wypowiedział słowa, które także poszybowały w świat: „Byłby to paradoks, gdyby film, który wygra nasz festiwal, nie trafił do kin”.
Wyjaśnijmy: producent „Okjy”, amerykański gigant Netflix, platforma streamingowa, na której oglądać można VoD (wideo na życzenie), to ucieleśnienie zmian, które zachodzą na naszych oczach. Niegdyś podobne platformy kojarzyły się po prostu z internetowymi wypożyczalniami. Dziś są na rynku filmowym poważnymi graczami. Produkują przede wszystkim świetne seriale, ale coraz częściej przeznaczają wielkie budżety na filmy kinowe. Kinowe tylko z nazwy, bo nie obejrzymy ich przecież w sali kinowej (nie licząc branżowych pokazów dla wybrańców), tylko na ekranie własnego telewizora czy laptopa. I właśnie o to toczy się cała awantura. Wkrótce może się okazać, że takie przybytki jak kina stracą rację bytu. Na canneńskim festiwalu już zapowiedziano, że w przyszłym roku każdy obraz zgłoszony do konkursu obowiązkowo musi być wyświetlany w kinach we Francji. To zrozumiałe, że filmowcy boją się zmian, zwłaszcza że trudno przewidzieć, jak mocno zachwieją one starym porządkiem. Tylko czy (r)ewolucja nie jest przypadkiem nieuchronna? Może branża zamiast się przed nią bronić, powinna zacząć wymyślać siebie na nowo. W ostatecznym rozrachunku chodzi o widzów, nawet arcydzieło nie ma racji bytu, jeśli nikt go nie zobaczy.
A publiczność chce oglądać takie filmy jak „Okja”. To nakręcona z fantazją opowieść z mocnym, ekologicznym przekazem. Jake Gyllenhaal gra tu przebrzmiałą gwiazdę telewizyjnych programów przyrodniczych na usługach korporacji, która głosi piękne hasła o ekologii i etycznym traktowaniu zwierząt, a w rzeczywistości ukrywa genetyczne eksperymenty mające obniżyć koszty produkcji mięsa. W laboratoriach powstaje nowy gatunek – superświnia. Na próbę hodowana „na wolności”, na koreańskiej wsi, w gospodarstwie, w którym mieszka pewna bardzo dzielna dziewczynka…
Sam aktor bardzo zaangażował się w projekt koreańskiego reżysera i podkreśla, że kinowi producenci nie chcieli zaryzykować i wyłożyć na niego pieniędzy. Także temat filmu jest mu bliski. Gyllenhaal dał się poznać jako zaangażowany w ochronę środowiska aktywista, walczy o nagłaśnianie skutków zmian klimatycznych, krążą legendy o jego radykalizmie w kwestiach segregacji śmieci i recyklingu. A po godzinach zajmuje się hobbystycznie stolarką i zdrową kuchnią. Nawet jeśli gra mocno niepokornych bohaterów, poza ekranem trudno byłoby go nazwać rewolucjonistą. Zwyczajnie robi swoje. Media są wobec niego bezradne, bo poza dobrymi rolami nie mają o czym pisać. Nie wiadomo nawet, czy Jake z kimkolwiek się spotyka. Kiedyś, kiedy był związany z Kirsten Dunst, potem Reese Witherspoon, a wreszcie z Taylor Swift, można było jeszcze umieścić gdzieś ich wspólne zdjęcie, ale dzisiaj, po tylu latach, można co najwyżej wracać do wątków rodzinnych – opisując go jako cudowne dziecko Hollywoodu, syna scenarzystki i reżysera, brata aktorki Maggie Gyllenhaal. O rewolucji w kinie się nie wypowiada, najwyraźniej uznaje, że to nie jego kompetencje, tak jak inni patrzy, co przyniesie czas. A o „Okjy” mówi jak o ważnym doświadczeniu, które zmieniło jego pogląd na pewne sprawy.
To prawda, że zdecydowałeś się zagrać w filmie Joona Ho Bonga, nie czytając nawet scenariusza?
Tak właśnie było! Widziałem jedynie rysunek filmowej superświni, czyli Okjy – Bong jest artystą wizualnym, więc wszystko musi być rozrysowane. Pamiętam, że przy okazji naszego spotkania opowiedział mi w kilku zdaniach o tym pomyśle i wspomniał o zaangażowaniu Tildy Swinton. Bez owijania w bawełnę zapytałem go zatem, czy ma dla mnie jakąś rolę. I faktycznie, tak bardzo chciałem z nim pracować, że w tamtym momencie nie czułem potrzeby, żeby przeczytać scenariusz. Za to kiedy to się w końcu stało, byłem mocno poruszony. Spodobała mi się ta historia przyspieszonego dorastania młodziutkiej bohaterki, w klimacie podobna nieco do „Labiryntu fauna” Guillerma del Toro.
Ciekaw jestem, jak wyglądały twoje przygotowania do roli. Jak budowałeś postać Johnny’ego Wilcoxa?
Pamiętam, że Bong pokazywał mi mnóstwo różnych dziwacznych filmików na YouTube i wiele postaci, które w ten czy inny sposób próbują przykuć naszą uwagę i sympatię. To był punkt wyjścia. Johnny nie był jednak wzorowany na kimś konkretnym. Nawet w kwestii dość ekstrawaganckiego ubioru. Choć szorty, jakie musiałem nosić, zdawały się coraz krótsze i krótsze [śmiech]. Ciekawie było też, kiedy usłyszałem, jakim głosem powinien mówić mój bohater. Bong narysował mi gitarę i wskazał na tę część gryfu, z której co prawda można wydobyć dźwięk, ale w zasadzie w ogóle się z niej nie korzysta. „To jest właśnie głos Johnny’ego” – powiedział wyraźnie rozbawiony.
Na początku miałem problem z tym, żeby cię rozpoznać. Jesteś aktorem, który nieustannie się zmienia, metamorfozy to dla ciebie kwintesencja zawodu, który wykonujesz?
Wydaje mi się, że wielu aktorów za wszelką cenę stara się jednak pozostać w swojej strefie komfortu. U mnie jest dokładnie odwrotnie. Kiedy jest zbyt wygodnie, czuję się źle. Dotyczy to nie tylko postaci, w którą mam się wcielić, ale przede wszystkim tego, o czym film traktuje. Tak było w przypadku „Okjy”. W Bongu podobało mi się, że od samego początku chciał zrobić coś innego, oryginalnego. Być może właśnie dlatego studia hollywoodzkie, do których trafił ten scenariusz, powiedziały „nie”. Zainteresował się tym dopiero Netflix, dając nam pełną wolność i swobodę twórczą.
Jesteś w takim momencie kariery, że możesz sobie pozwolić na eksperymenty.
Nie wiem, czy tak bym to nazwał. Pracując, chcę się jednocześnie dobrze bawić, a Bong jest jedną z najzabawniejszych osób, jakie kiedykolwiek miałem okazję poznać. Poza tym, ma swoją wizję, której stara się być wierny. A jednocześnie pozwala nam, aktorom, na ryzyko. To coś, co cenię w reżyserach najbardziej.
Sporo w tym filmie karykatury, błazenady, a ja kojarzę cię jednak z poważniejszymi rolami. Do czego bliżej ci poza ekranem? Jesteś typem człowieka, któremu w towarzystwie uśmiech nie schodzi z twarzy?
Raczej nie. Każdy pewnie postrzega mnie trochę inaczej, a ja nie odczuwam dyskomfortu z powodu tego, że ludzie nie do końca wiedzą, jaki jestem. Mój zawód sprzyja zaskoczeniom. Niedawno na przykład skończyłem pewien projekt sceniczny i wiem, że ludzie byli potwornie zaskoczeni tym, że tam śpiewam [Gyllenhaal robi aluzję do swojego udziału w musicalu „Sunday in the Park with George” na Broadwayu – przyp. red.]. Choć przecież robię to całe życie, wprawdzie może nie profesjonalnie… Jest więcej takich rzeczy.
Miałeś taki moment, kiedy doszło do ciebie, że już udowodniłeś, co miałeś udowodnić, i chcesz w swoim życiu zawodowym coś zmienić?
Każdy dochodzi do takiego punktu, w którym zastanawia się, czy robi coś wbrew sobie, czy idzie ścieżką, jaką dalej chce podążać. „Okja” to dobry punkt wyjścia do takich rozważań, bo z Bongiem znamy się od dłuższego czasu. Odbyliśmy wiele rozmów na temat różnych projektów, ponieważ byliśmy przekonani, że chcemy ze sobą współpracować. Ale z tego czy innego powodu aż do teraz się to nie udawało. I tu dochodzimy do sedna, prawdziwą wartość współpracy z ludźmi, którzy szczerze tego chcą i w ciebie mocno wierzą, odkryłem stosunkowo niedawno. Niby to coś oczywistego, a jednak potrzebowałem czasu, żeby dokonać takiego odkrycia. Show-biznes w dużej mierze polega na ciągłej pogoni za rozgłosem. Tam, gdzie jest szum medialny, są pieniądze. Tymczasem dużo ważniejsza jest praca z kimś, kto w stu procentach w ciebie wierzy. Z kimś, w kogo towarzystwie po prostu dobrze się czujesz. Razem tworzycie zgraną drużynę, dzięki czemu nie masz oporów, żeby podążać za wizją reżysera.
Co więcej, sprawia ci to dużą frajdę.
Wcześniej tak nie było?
Nie chodzi o to, żeby demonizować moje wcześniejsze wybory, ale faktycznie nie wszystkie były trafione. Dlaczego? Bo nie byłem pewny swojego artystycznego instynktu. Aż przychodzi w życiu taki moment, kiedy zdajesz sobie z niektórych rzeczy sprawę. Bonga poznałem dziesięć lat temu w Los Angeles, choć dużo zabawniej było podczas naszego drugiego spotkania w Nowym Jorku. Jakaś para uprawiała wtedy seks na dachu niedaleko miejsca, w którym byliśmy. Bong podszedł do okna i po prostu krzyknął do mnie: „Hej, Jake, patrz na to”. Z nim nie można się nudzić [śmiech].
Mówisz sporo o pracy, a co pozwala ci osiągnąć równowagę w życiu pozazawodowym?
Pewnie cię trochę rozczaruję, ale powiem o dość oczywistych rzeczach. Na pewno najważniejsza jest rodzina. Dużo spokoju dają mi też przyjaciele. I znowu muszę wrócić do tematu aktorstwa, bo kiedy czujesz, że poprzez swoją pracę wyrażasz to, kim naprawdę jesteś i co chcesz światu powiedzieć, daje ci to wiele luzu w życiu prywatnym. Kiedy patrzę w przeszłość, widzę, że miałem pewne cele do zrealizowania, i z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że w dużej mierze udało mi się je osiągnąć.
Przeprowadzka z Los Angeles do Nowego Jorku to jeden z tych życiowych przełomów, o których wspomniałeś?
Do pewnego stopnia na pewno. Choć wydaje mi się, że było wiele rzeczy w moim życiu, które mocniej na mnie wpłynęły. Gdy miałem 30 lat, po długim okresie wspólnego życia moi rodzice zdecydowali się rozwieść. Może po prostu odkryli życie, jakie zawsze chcieli wieść, a z jakichś powodów nie było im to dane? Oczywiście, kochali swoje dzieci i chcieli dla nich jak najlepiej, ale to była tylko część ich codzienności. To wydarzenie pociągnęło za sobą kolejne zmiany w najbliższej rodzinie. Bo skoro jedni postanowili w końcu wyrazić to, co naprawdę czują i myślą, to inni też uznali, że mają na to przyzwolenie. Pozwoliło mi to wiele zrozumieć. Wszyscy dążymy do stworzenia jakichś relacji – z innym człowiekiem czy otaczającym nas środowiskiem. Nie zawsze jest to łatwe, o czym też mówi „Okja”. Na przykładzie głównej bohaterki widzimy, że dorastanie to bolesny proces. W takim samym stopniu skomplikowany co fascynujący. Jedyną pewną rzeczą są w nim relacje z tymi, których cenimy. Powinniśmy je pielęgnować i walczyć o nie tak mocno, jak tylko potrafimy.
Ważnym tematem „Okjy” jest ekologia, poszanowanie naturalnego środowiska, zwierząt.
Nie wiem, czy nazwałbym go lekcją, ale ten film z pewnością mówi o kilku bardzo ważnych rzeczach. To historia, jaką znamy bardzo dobrze, opowieść o bohaterze, który kocha coś tak bardzo, że za wszelką cenę stara się odnaleźć zgubę. Zaskakująca jest jednak odwaga reżysera pokazującego młodemu widzowi brutalne mechanizmy rządzące dzisiejszym światem. Drapieżny kapitalizm, który coraz mocniej ingeruje w naszą codzienność. Mam wrażenie, że obecnie kino familijne stara się raczej uciec od takich tematów, a nawet jeśli nie, to podaje je w lekkiej, żartobliwej formie. A przecież dzieci są inteligentne, można mówić im o trudnych rzeczach. Nie wszyscy mają tyle odwagi, by pokazywać im to tak wprost – że świat, chociaż piękny, jest jednocześnie i brutalny.
Słowo „świat” kojarzy się z tym, co jest gdzieś tam, daleko. A może czas nazwać rzeczy po imieniu: coraz bardziej niepokojąca jest rzeczywistość wokół nas.
Wielu moich rodaków wspominało ostatnio o tym, że chce przenieść się do Kanady. Jasne, można tak zrobić, choć wydaje mi się, że właśnie teraz jest najlepszy moment, żeby pracować tak ciężko, jak tylko możemy, próbować wyrazić swoje zdanie i przez to coś zmienić. Ostatnią rzeczą, o której powinno się myśleć, jest ucieczka. Mamy teraz w USA elektryzujący czas. Może to tylko moje zdanie, ale wydaje mi się, że ludzie stają się coraz bardziej świadomi, a przez to zaangażowani. I nie tylko w skali kraju czy nawet miasta, ale i mniejszych wspólnot, jak chociażby dzielnica. To może być inspirujące.
A kino? Ono też ma moc zmieniania rzeczywistości?
Myślę, że nie ma lepszego momentu, żeby przekazać tę wiadomość, która zawarta jest w „Okjy”. Ten film może zmienić punkt widzenia na to, jak traktujemy to, co nas otacza, ale i siebie nawzajem. Temat to jedno, ale równie istotny jest czas, kiedy film zostaje skonfrontowany z publicznością. W dzisiejszych czasach zewsząd jesteśmy zalewani informacjami. Jedne z nich są prawdziwe, inne nie. Artyści zawsze powinni zajmować głos w sprawie. To czyni sztukę ważną.
Jake Gyllenhaal: rocznik 1980; amerykański aktor filmowy i teatralny. Syn reżysera Stephena Gyllenhaala i scenarzystki Naomi Foner, brat aktorki Maggie Gyllenhaal. Jego najgłośniejsze role to te w filmach: „Donnie Darko”, „Tajemnica Brokeback Mountain”,
„Zodiak”, „Wolny strzelec”, „Jarhead...”.