Nie wie, jak ludzie zareagują na jej nową płytę, ale wie, że dziesięć lat próbowała się przebić i już wystarczająco wiele razy wątpiła w siebie, w swoje możliwości. Limit został wyczerpany. – Teraz ufam sobie. Wierzę w „Helsinki” – mówi Daria Zawiałow.
Boisz się, jaka będzie reakcja na twoją nową płytę?
Nie szaleję, choć czuję delikatną presję. Pierwszy album, zresztą zupełnie dla mnie niespodziewanie, został bardzo dobrze przyjęty – wiadomo, że chciałabym to znowu poczuć. Wierzę, że to, co wypuszczamy, jest dobre, choć nie było łatwo. Kiedy rozniosła się wiadomość o tym, że rozpoczęliśmy pracę nad nowym albumem, nagle zalała nas (mnie i producenta Michała Kusha) fala dobrych rad. Odzywali się do mnie krytycy muzyczni, radiowcy, znajomi muzycy – każdy chciał podpowiadać, co powinniśmy nagrać, by powtórzyć sukces. Muszę powiedzieć, że to było dość przytłaczające. Musiałam kompletnie odciąć się od świata i ludzi, żeby móc działać, żeby nie pozwolić, by ktoś wpłynął na nasz materiał. By zachować siebie.
Miałaś poczucie, że ludzie w ciebie nie wierzą i dlatego tak intensywnie chcą doradzać?
Przyszło mi to do głowy, rzeczywiście, ale dziś już szybko odpędzam od siebie takie myśli. Dziesięć lat próbowałam się przebić i wystarczająco wiele razy wątpiłam w siebie i swoje możliwości. Teraz uczę się w siebie wierzyć, ufać sobie. Nie wiem, być może to dotyczy większości muzyków, że aż tyle osób chce nas prowadzić za rękę.
Rozumiem, że dziękujesz, bo sama sobie radzisz.
Tak, radzę sobie. I z dumą muszę powiedzieć, że radzę sobie coraz lepiej. Kiedy zaczynałam pracę nad swoją pierwszą płytą „A kysz”, miałam zaledwie 20 lat. Teraz kończę 27, na tym etapie życia siedem lat to przepaść, wieczność. Tym bardziej że wiele przez ten czas wydarzyło się w moim życiu i czuję, że z trochę pogubionej dziewczynki stałam się kobietą. Więc tak, dziękuję za rady, nawet te szczere i serdeczne, ale ostatecznie słucham siebie.
Jaka jest ta kobieta, którą się stałaś?
Jest przede wszystkim sobą. Mocno stoi na ziemi. Jest szczęśliwą mężatką od prawie trzech lat. Byli tacy, którzy dziwili się, że tak wcześnie biorę ślub, to może podobno ograniczać, zabierać wolność, możliwość korzystania z życia…
Rozumiem, że ty z niego korzystasz z... mężem!
Przyjemnie jest dojrzewać w dobrym towarzystwie, w fajnym związku. Ta kobieta, którą dziś jestem, płaci także rachunki, ma mieszkanie, jest odpowiedzialna. Wyrosła z brawury. Nie mam w sobie już tak wiele uporu co kiedyś, choć dalej walczę o swoje.
Ale ten upór pozwolił ci prawdopodobnie wytrwać te dziesięć lat, kiedy twoja kariera wciąż się nie przydarzała.
Z pewnością, ale taki upór jednocześnie jest dość męczący i chyba zdrowo jest z niego wyrosnąć. Choć rzeczywiście wiele mu zawdzięczam. Miałam cztery lata, kiedy przyjechałam po raz pierwszy z Koszalina do Warszawy. Mam tu ciocię i spędziłam u niej wakacje. To niesamowite, ale dokładnie pamiętam, co ta mała dziewczynka sobie wtedy pomyślała: „Będę tu mieszkać”. Potem co roku wracałam do stolicy i z każdym kolejnym pobytem to przekonanie było coraz silniejsze. Kiedy skończyłam 15 lat, powiedziałam: „Mamo, przeprowadzam się do Warszawy”. Pierwszy rok mieszkałam w internacie, a potem w wynajętym pokoju. Uwielbiam to miasto, ale też wiedziałam, że tylko tu mogę spełnić swoje muzyczne marzenia.
I z dużą determinacją o nie walczyłaś. Jako 17-latka wygrałaś casting do chórków Maryli Rodowicz.
To była dobra szkoła życia! Maryla jest bardzo wymagająca. Musiałam być punktualna i dyspozycyjna. Kiedy moje rówieśniczki malowały paznokcie i chodziły na imprezy, ja uczyłam się dyscypliny. I po cichu w busie podczas tras koncertowych marzyłam o tym, by stanąć kiedyś na scenie jako liderka.
Wystąpiłaś więc w „Szansie na sukces”, potem w „Mam talent”, w „X Factor”. I... nic z tego nie wynikało.
Kiedy wygrałam „Szansę na sukces” byłam przekonana, że to już, że to ten moment – teraz rozdzwonią się telefony, nagram płytę, stanę na dużej scenie. Dziś mogę powiedzieć, że byłam wtedy „technicznie” dorosła – mieszkałam sama, utrzymywałam się sama (choć mama bardzo mi pomagała), gotowałam sobie, prałam swoje skarpetki, byłam zorganizowana i wiedziałam, czego chcę. Jednak emocjonalnie nie byłam dojrzała. W moim myśleniu o życiu i świecie dużo było naiwności dziecka. I temu dziecku bardzo trudno było zrozumieć, dlaczego po tej wygranej nikt nie dzwoni, nikt nie proponuje kontraktu, nikt się nim nie zachwyca.
Ale dziecko się nie zniechęca...
Jestem prawie pewna, że gdyby ten brak odzewu i zapotrzebowania na moją osobę przytrafił mi się na innym etapie życia, nie wytrzymałabym tej fali kolejnych rozczarowań. Mała dziewczynka, która o czymś marzy, ma w sobie więcej determinacji. Więc walczyłam o siebie dalej. I dalej.
Dziesięć lat próbowania to jednak długo. Zwłaszcza że z upływem czasu wyrastałaś z tej dziewczynki...
Tak. I rzeczywiście z każdym rokiem było mi coraz trudniej. Nie skłamię, jeśli powiem, że w zasadzie pogodziłam się z tym, że nic w muzyce nie osiągnę. Nie wymyśliłam jeszcze planu B na życie, ale już byłam na etapie, kiedy zaczynałam go szukać. I to było na chwilę przed tym, kiedy wreszcie coś zaskoczyło. Znalazła się wytwórnia, która uwierzyła w materiał na płytę. Uwierzono we mnie w momencie, kiedy ja już w siebie nie wierzyłam. Naprawdę byłam pewna, że ta płyta się nie spodoba, nie sprzeda. Zatem tak pozytywne recenzje, status złotej płyty czy dwa Fryderyki były dla mnie wielkim szokiem. I to nie jest kokieteria.
Niezły miks uczuć, można oszaleć...
Przez jakiś czas byłam trochę skołowana, ale kiedy opadł kurz, na spokojnie zobaczyłam, ile dał mi ten czas próby.
Co ci dał?
Bycie w takim kołowrotku pozwala zobaczyć, kim się naprawdę jest. A to wcale nie było dla mnie takie oczywiste. Nie jest łatwo być sobą, nikogo nie udawać. Po drodze zdarzyło mi się kilka takich wypadków. I w życiu, i w muzyce. Poznawałam kogoś, kto mnie fascynował, i ten ktoś stawał się dla mnie autorytetem. Nosiłam te same buty – dosłownie – i zaczynałam mówić głosem mojego „mistrza”. Z muzyką na pewnym etapie było tak samo – zasłuchiwałam się w muzyce Billie Holiday i chciałam śpiewać jak ona. W zalezieniu siebie pomogły mi te kopniaki od losu, ten okres, kiedy mnie nie chciano. Bardzo pomógł mi także mój związek. Kiedy poznałam mojego męża, zaczęłam siebie obserwować, przyglądać się temu, jak reaguję w różnych sytuacjach. I dziś mogę powiedzieć, że jestem naprawdę sobą. Poznałam siebie i to jest bardzo przyjemne uczucie.
I na swojej nowej płycie śpiewasz: „Całą siłą się odcinam od tych mas”...
To chyba jedyna słuszna droga, przynajmniej dla mnie jest najlepsza. Trzeba umieć wyselekcjonować sobie dwie, trzy osoby, których podpowiedzi bierzesz do serca, które czasem warto naśladować, a od wpływów reszty trzeba się, dla zdrowia psychicznego, umieć odciąć. Odciąć się nie tylko od tych, którzy krytykują, ale także mieć siłę, by odciąć się od tych, którzy chwalą, śpiewam, więc też tak: „Powiedziała, że ja jestem super, a ja mam to w dupie”. Dystans jest bezcenny. Pamiętam, jak zaczytywałam się w komentarzach na swój temat po udziale w programie „X Factor”, że jestem gruba czy brzydka, niesympatyczna. Kupowałam to wszystko w całości. Skoro kilka osób pisze, że jestem niesympatyczna, to znaczy, że taka jestem, więc tak o sobie myślałam. Więcej, oceniłam, że to właśnie powód, dla którego nie mogę się przebić. Wiele lat zajęło mi zdystansowanie się do tego, co ludzie o mnie piszą w sieci. Dziś staram się nie czytać anonimowych komentarzy.
Piosenka, którą zacytowałam, nosi tytuł „Kryzys wieku naszego”. Czy to jest twoja definicja tego, co dookoła obserwujesz?
Przez ostatnie trzy lata, kiedy funkcjonuję w tym całym show-biznesie, poznałam masę wspaniałych ludzi, ale też zobaczyłam na własne oczy bardzo dużo zawiści. To wyścig szczurów na najwyższych możliwych obrotach. Wiele razy usłyszałam o sobie w środowisku: „Żeby tam nie zagrała, żeby jej się płyta nie sprzedała, żeby jej tam nie zaprosili”. Obserwuję też w ludziach to chorobliwe przywiązanie do swojej wielkości, przekonanie, że chwila chwały będzie trwać wiecznie. Mnie rynek przez dziesięć lat nie chciał połknąć, więc wiem, że w każdej chwili może mnie równie bezdusznie wypluć. To wszystko nie jest zbyt ładne, ale z tym też trzeba się chyba pogodzić. Ja stoję z boku, skupiam się na muzyce. Niezbyt ładny jest przecież nie tylko show-biznes. Zresztą ludzie w każdym sensie gotują sobie smutną przyszłość – o tym też śpiewam w tej piosence. Nie panikuję, ale nie powiem też, że się nie boję. Czasem chciałabym się schować, gdzieś uciec.
Do Helsinek na przykład? Helsinki to tytuł twojej drugiej płyty. Skąd ta Finlandia?
Wymyśliłam sobie bajkę, że Helsinki to taka magiczna, zimna, skuta lodem kraina. A tak samo myślę o swojej twórczości. Moja muzyka jest dla mnie azylem i wyobrażam sobie, że Helsinki też mogłyby nim być. Inspiracją był również mój ukochany bohater z dzieciństwa – Włóczykij, czyli postać z Muminków. Jakiś czas temu sięgnęłam po fińską literaturę, doskonale mi się ją czyta. Co ciekawe, w Finlandii nigdy nie byłam, ale planuję wybrać się tam przy okazji premiery płyty. Boję się tylko, żeby czar nie prysnął...