Ma czwórkę dzieci, w tym dwie córki pochodzące z Tybetu. Założyła fundację wspierającą Białorusinów w Polsce. Teraz też Afgańczyków.
Żyje pomaganiem. I choć to życie często polega na gaszeniu pożarów, Katarzyna Obuchowicz-Skopiec innego sobie nie wyobraża.
Pani babcia, Sława Wołosiańska, to Sprawiedliwa wśród Narodów Świata. W jej piwnicy w Drohobyczu podczas wojny przez 22 miesiące mieszkało 39 Żydów. Pani z pomagania zrobiła treść życia. Dziedzictwo rodzinne?
To nie przyszło do mnie od razu. Momentem przełomowym był czas po śmierci babci. Sława zostawiła białą teczkę. Napisała na niej, że to dla Zuzi, mojej córki. Były tam wszystkie dokumenty związane z jej historią, medal, dyplom. Zuzia powiedziała wtedy, że nie czuje się na siłach zmierzyć z tym dziedzictwem. Teczka została u mnie. Leżała, patrzyłam na nią i cały czas wiedziałam, że w tej historii jest niesamowita siła. I wiara, a nawet pewność, że wszystko jest możliwe. Że tylko od nas zależy, jak dużo zrobimy. Nie ma czegoś takiego, że się nie da, że los nie pozwala. Trzeba tylko chcieć. I działać. Bo czym kierowała się moja babcia, która miała wtedy 24 lata, żeby najpierw powiedzieć, że się nie godzi na to, co się dzieje, a potem tę niezgodę wprowadzić w czyn? Zaczęło się od tego, że uratowała małą dziewczynkę. Nie chowała jej, postawiła ją w oknie i udawała, że to jej nieślubna córka. Pomyślałam, że trzeba się tym podzielić, bo to jest w tej historii najważniejsze – że możemy wszystko.
Ale zawartość teczki nie była chyba dla Pani zaskoczeniem? Miała Pani już wcześniej kontakt z uratowanymi? Znała Pani całą historię?
Tak. Byliśmy jedną ogromną rodziną. Składającą się z potomków uratowanych. Oczywiście nie wszystkich, ale wielu. Ja o nich mówię „kuzyni”. Bo tak to czuję. I tak ich traktuję. Nie tylko ja, ale i moje dzieci, to przeszło na następne pokolenia. Mieszkają ci „kuzyni” w Izraelu, w Australii, w Stanach… Staramy się pilnować, by być ze sobą blisko. Mimo odległości.
Biała teczka leżała. Otworzyła ją Pani w końcu?
Otworzyłam. I doszłam do wniosku, że chcę napisać książkę. Nigdy nie pisałam, nie wiedziałam, czy potrafię, ale jeśli ja tego nie zrobię – pomyślałam – to kto o tym opowie? Zaczęłam więc pisać o babci Sławie, wchodziłam w to coraz głębiej. A jednocześnie coś się zmieniało także w moim życiu. Adoptowaliśmy Sonam, 14-latkę z Tybetu, potem jej młodszą siostrę, ciągle w domu pojawiali się ludzie, których jakoś trzeba było wesprzeć. I ktoś z zewnątrz uzmysłowił mi, że ja właściwie kontynuuję historię Sławy. Oczywiście to jest nieporównywalne, bo ani mnie, ani mojej rodzinie nic nie grozi, ale wierzę, że kiedy są na naszej drodze ludzie, to trzeba ich widzieć. I robić, co się da. A jak coś postanowię, to się uda. Sława miała tę samą wiarę podczas 22 miesięcy, kiedy ci ludzie byli w jej piwnicy… Opowiadała mi o tym nie jak o jakimś wielkim bohaterstwie. Z lekkością i pogodą. Zastanawiałam się, jak to było możliwe.
Babcia Sława Wołosiańska z mamą Katarzyny (Fot. archiwum prywatne Katarzyny Obuchowicz-Skopiec)
Bo nam to się teraz wydaje niemożliwe.
Tak. A jednak to się Sławie udało. I ja też właściwie jestem pozbawiona obaw, że się nie uda. Prowadzę teraz Mirnyj Dom dla uchodźców z Białorusi. Jeszcze wczoraj miałam pieniądze tylko na następny miesiąc. Siedziałam i myślałam, co dalej. A dziś okazało się, że jeden z wniosków, które składałam, przeszedł i mamy środki na kolejne miesiące. Nie są to oczywiście takie problemy, z jakimi miała do czynienia Sława, ale wiara w nas jest ta sama.
Obawy o pieniądze to jedno. Ale czy nie ma naprawdę choć odrobiny niepokoju, jeśli podejmuje się decyzję o adopcji dziecka z innego kręgu kulturowego, z trudnym bagażem doświadczeń?
Nie, nie bałam się. Ani przez moment. Uważałam, że tak ma być, bo to dziecko stanęło na naszej drodze. I tyle. Sonam była już w Polsce u jednej rodziny, ale to nie wyszło. Trzeba było pomóc. Moja córka miała wtedy 12 lat. I też stwierdziła, że skoro Sława się nie zastanawiała, to i my nie możemy. To było niedługo po śmierci babci. Ona umarła za wcześnie. Miała 87 lat, ale byliśmy pewni, że jeszcze długo z nami będzie. Wtedy też uważniej pochyliliśmy się nad jej historią. Sława odeszła i zostawiła pustkę. Bo to była osoba bardzo w naszym życiu intensywna. Nie zawsze było z nią na co dzień łatwo, dużo opowiadała o tamtych czasach, dawała świadectwo. To też wcale nie takie częste, wielu Sprawiedliwych nie chciało o tym mówić, co też jest zrozumiałe, jeśli wziąć pod uwagę powojenne realia. Sława ciągle to przywoływała.
Pojawiła się więc u was Sonam.
Ostatnio stwierdziłam, że jest trochę podobna do Sławy. Uparta, konsekwentna. Dąży do celu jak ona. Przed przyjęciem jej do rodziny naprawdę się nie zastanawialiśmy. Jak kobieta jest w ciąży, to też to traktuje naturalnie. To była taka ciąża, tylko dziecko się urodziło większe… I cieszyliśmy się, że jest w wieku naszej córki. Dziewczyny są bardzo ze sobą związane. To aż niesamowite.
Katarzyna i Piotr, ich dzieci: Sonam, Franek, Kandżu i Zuzia, i mama Katarzyny (Fot. archiwum prywatne Katarzyny Obuchowicz-Skopiec)
Tak było od początku?
Wydawało mi się, że tak, choć córki mówią, że nie od razu było cudownie. Tyle że one te wszystkie niecudowności zachowywały dla siebie. Trudniej zrobiło się, kiedy pojawiła się Kandżu, młodsza siostra Sonam. Raz, że byliśmy wtedy w trudnej sytuacji finansowej i nie bardzo, mówiąc wprost, było nas stać na czwarte dziecko. Dwa, że Kandżu w ogóle nie mówiła po polsku. Nawet Sonam trochę się jej przyjazdu obawiała. Ale ich matka zmarła w Tybecie na raka, został ojciec z trójką braci, nie bardzo miał kto zająć się dziewięcioletnią Kandżu. Mój mąż Piotr pojechał po nią do Tybetu z przyjacielem. Ja zostałam, bo nie mieliśmy pieniędzy na dwa bilety. Kandżu była inna niż pozostała trójka i do dziś pozostała takim trochę wolnym ptakiem. Teraz ma już 21 lat. Sonam 27, Zuzia 25, Franek 17. Dorosła gromadka. I bardzo zżyta. Stanowią prawdziwy dream team. To raczej ja jestem po drugiej stronie. Dziewczyny czują się na sto procent częścią naszej rodziny. Słyszałam od przyjaciół z Izraela, że kiedy tam jadą, opowiadają, jak ich babcia w czasie wojny ratowała Żydów. „No dobra, a skąd wy jesteście?”, pytają trochę zdziwieni Izraelczycy. „A z Tybetu” – mówią dziewczyny. Ale Sława to ich babcia. Znają dobrze jej historię. I są z niej dumne, choć jej samej nie poznały.
Ich babcia w Polsce ratowała Żydów – czy to znaczy, że dziewczyny czują się Polkami? Co z ich tybetańskimi korzeniami?
Dbamy o nie. Mają wujka, mnicha buddyjskiego. Był wiele lat w Polsce, teraz wyjechał do Indii, ale utrzymują kontakt cały czas. Jest diaspora tybetańska w Polsce i w Belgii, bo tam także mieszka rodzina dziewczyn. Wiadomo, że starsza córka, Sonam, jest bardziej „tybetańska”, bo była tam dłużej. Ale obie śpiewają po tybetańsku, chodzą od czasu do czasu w tybetańskich strojach, byliśmy całą rodziną na ślubie w Tybecie i w Belgii, wszyscy założyliśmy tybetańskie stroje. Mają tu swoje środowisko.
Na stronie swojej fundacji pisze Pani: „Nauczyłam się, jak rozmawiać z ludźmi tak, żeby przełamać bariery i uprzedzenia rasowe, kulturowe czy religijne”. To, zwłaszcza dziś, w naszym podzielonym społeczeństwie, rzadko spotykana umiejętność. Jak się Pani tego nauczyła?
W domu. Dzięki praktyce. Mój mąż jest prawosławny z dziada pradziada. Kiedy go poznałam, weszłam w środowisko prawosławnych w Polsce – a ono jest bardzo różnorodne. Białorusini, Ukraińcy, Rosjanie, nawet podczas wojny rosyjsko-ukraińskiej wszyscy chodziliśmy do jednej cerkwi i razem się modliliśmy. Nie widziałam, żeby ludzie krzywo na siebie patrzyli. Są jeszcze Serbowie, Grecy, Rumuni. Ponieważ jest ich mało, trzymają się razem. Ja przyjęłam prawosławie. Nasz dom wyglądał tak: my z mężem prawosławni, Zuzia katoliczka i dziewczyny buddystki. A Kandżu jest buddystką śpiewającą w chórze w cerkwi! Często gościmy przyjaciół z Izraela, dzwonimy do nich, składamy im życzenia na ich Nowy Rok czy Chanukę. Kiedy Zuzia chodziła do brytyjskiej szkoły, miała koleżanki muzułmanki. Wracała na przykład do domu i opowiadała, że nie jadła obiadu, bo tata koleżanki kupił wszystkim pizzę z okazji końca ramadanu. Uczyliśmy się tej inności w praktyce. Tak jest najlepiej. Pamiętam, kiedy Sonam była mała, leżałyśmy i oglądałyśmy nasze stopy. Ona, zmartwiona: „Mamo, zobacz, jaką ja mam ciemną skórę”. A ja jej na to: „Kochanie, widzisz, a ja robię wszystko, żeby się opalić i też mieć ciemną”. Ludzie sami robią z tej inności problem. Niepotrzebnie.
Mój teść, Ślązak, też ma w sobie ogromną otwartość, dla teściowej Ireny dziewczyny są jak rodzone wnuczki, traktują je tak samo jak Zuzię i Franka. Jestem im za to bardzo wdzięczna, ale też mam poczucie, że to dla nich naturalne. Zresztą mimo różnic kulturowych nasze rodziny były jakoś do siebie podobne. Wielopokoleniowe. W Tybecie wszystkim i wszystkimi rządziła babcia. W naszym domu guru była moja teściowa.
Jestem osobą wierzącą, zawsze byłam. I mam przekonanie, że Bóg stworzył różnych ludzi i mamy ich kochać. Po prostu. Choć pewnie czasem o tym zapominamy. Gdyby nie to zapominanie, mniej byłoby na świecie problemów.
Przed wyremontowanym Mirnym Domem. Katarzyna Obuchowicz-Skopiec z mieszkańcami i wolontariuszami (Fot. archiwum prywatne Katarzyny Obuchowicz-Skopiec)
Stworzyła Pani Mirnyj Dom. Co to takiego?
Najpierw założyłam Humanosh – Fundację im. Sławy i Izka Wołosiańskich [Izydor to mąż Sławy – przyp. red.]. Doszłam do wniosku, że jeśli mam pomagać, to chcę, żeby ludzie też pamiętali o tym, co oni zrobili, nawet jeśli to będzie tylko w samej nazwie. Może ktoś się nad tym pochyli, pozna ich historię.
Ale zaczęło się od Zuzi. Kiedy była pierwsza fala uchodźców z Białorusi, ona przyszła do mnie z problemem: jest 11 osób, które uciekły i nie wiedzą, co dalej. Powiedziałam: „OK, jakoś się pomieścimy”. Od września ubiegłego roku do lutego tego roku mieszkali u nas. Potem zrozumiałam, że jak to dłużej potrwa, to wszyscy zwariujemy, bo naprawdę co wieczór mieliśmy łamigłówkę, jak tu się ułożyć do snu. Wynajęłam stary dom do remontu i razem z przyjaciółmi i z Białorusinami ten remont zrobiliśmy. Nie jest łatwo, żyjemy ze zbiórek, ze zrzutek. Tydzień temu w Mirnym Domu urodziła się dziewczynka. Teraz próbujemy znaleźć im mieszkanie, ale to nie jest proste, bo to rodzina z trójką dzieci. Ponad 250 osób przytuliliśmy, pomogliśmy im w starcie w nowe życie. Z pracą, z mieszkaniem, kaucją, pierwszym czynszem.
Cała rodzina jest zaangażowana?
Tak. Teraz Kandżu mniej, bo zaczęła studia, za to Zuzia bardziej, bo ona swoje właśnie skończyła. Sonam i Kandżu na początku były dla Białorusinów żywym świadectwem, że da się rozpocząć nowe życie. Skoro one dały sobie radę, to i oni, z bliższej nam przecież kultury, z podobnym językiem, też mają szansę.
Pomagacie również Afgańczykom?
W Usnarzu działa Fundacja Ocalenie, my tam nie możemy nic zrobić, ale wspieramy tych, którzy przylecieli tu samolotami. Zaopatrywaliśmy ich w ubrania, zafundowaliśmy dzieciakom fajne plecaki do szkoły, żeby miały jakąś radość w tej ciężkiej sytuacji. Wiadomo, że im będzie trudniej niż Białorusinom, choćby z powodu języka. Potrzebują więcej czasu na asymilację.
Książka o babci już jest?
Skończyłam ją, teraz jest w korekcie. Samo pisanie sprawiało mi ogromną radość. Delektowałam się tym. Pisząc, odpoczywałam od pożarów, które ciągle wybuchały. Bo pomaganie to praca od pożaru do pożaru. Ktoś przychodzi i mówi: „Mamy ileś rodzin, nie mają co jeść”. Jakieś dziecko choruje, trzeba pomóc z lekarzem. Z kimś pracodawca się nie rozliczył, komuś nie wypłacili zasiłku, dziecko się urodziło, trzeba pomóc w zarejestrowaniu… Ale nie wiem, czy umiałabym żyć bez tych pożarów.
Katarzyna Obuchowicz-Skopiec: kulturoznawczyni, ekspertka z dziedziny PR i marketingu, menedżerka kultury. Była szefową marketingu w Muzeum Łazienki Królewskie, założyła TV przemysłową w Deutsche Banku i McDonald’s. Laureatka nagrody Rzecznik Roku przyznanej przez „Gazetę Finansową” w 2000 roku. Prezes Stowarzyszenia „Wierni Tradycji Pokoleń”. Wielbicielka kultury Dalekiego Wschodu – Japonii i Tybetu. Szczęśliwa żona i matka czwórki dzieci.