1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. Czy lubi chłopca, którym był? Maciej Stuhr wspomina czasy swojego dzieciństwa

Czy lubi chłopca, którym był? Maciej Stuhr wspomina czasy swojego dzieciństwa

„Nie jestem z natury gadułą. Paradoksalnie, biorąc pod uwagę mój zawód, który polega między innymi na tym, że wyrzucam z siebie hektolitry słów” – mówi Maciej Stuhr. (Fot. Robby Cyron)
„Nie jestem z natury gadułą. Paradoksalnie, biorąc pod uwagę mój zawód, który polega między innymi na tym, że wyrzucam z siebie hektolitry słów” – mówi Maciej Stuhr. (Fot. Robby Cyron)
Właśnie ukazała się książka, zbiór jego felietonów adresowanych do córki, syna i pasierba, pisanych z perspektywy taty i ojczyma. A jak Maciej Stuhr pamięta własne dzieciństwo? Czy lubi chłopca, którym był, i co myśli o tym, jak został wychowany?

Jako chłopiec potrzebowałem samotności. Nic się w tej kwestii zresztą nie zmieniło, nawet jeśli moje życie jest zaprzeczeniem bycia samotnym. Nigdy nie miałem problemu, żeby się dobrze czuć sam ze sobą. Drugi temat, poniekąd pokrewny, to małomówność. Nie jestem z natury gadułą. Paradoksalnie, biorąc pod uwagę mój zawód, który polega między innymi na tym, że wyrzucam z siebie hektolitry słów. Jest taka prastara historia, jak to moja mama postanowiła przeprowadzić eksperyment, przetrzymać mnie, nie odzywając się przez kilka dni, nie inicjując żadnej między nami rozmowy. Byłem wtedy jakoś w podstawówce, a mama miała mi coś za złe. Prawdopodobnie fakt, że się nie komunikujemy w takim stopniu, w jakim w jej mniemaniu powinniśmy. Nieszczęście polegało na tym, że ja w ogóle nie zauważyłem tego eksperymentu: przez tydzień czy może nawet więcej niczego mi nie brakowało, z mojego punktu widzenia wszystko było w porządku. Najwyraźniej tak to u mnie działa – kiedy jestem z bliskimi, kiedy mam poczucie bezpieczeństwa, nie mam potrzeby wiele mówić.

Patrzę zresztą na mojego syna, który też nie należy do gaduł, i domyślam się, co się w tym ciałku i głowie dzieje. Wiem, że to się wiąże z zamiłowaniem do obserwowania, przysłuchiwania się, udawania, że cię nie ma. Patrzę na Tadzia i jakbym widział siebie, co jest dla mnie bardzo wzruszające, ale i dające do myślenia.

Ciekawi mnie to w kontekście rozważań na temat sposobów komunikacji w ogóle, ale też dyskusji o tym, jakie modele komunikowania się charakteryzują mężczyzn i kobiety. Bo czy to sprawa wychowania chłopców – być może w połączeniu z naszymi naturalnymi skłonnościami, choć to już niekoniecznie, musiałby się tu wypowiedzieć ktoś, kto się lepiej na tym zna – że te różnice faktycznie są? Jak to się dzieje, że tak wielu mężczyzn nie ma potrzeby ani nawet umiejętności ubierania w słowa na przykład tego, co czują? Co myślisz o świecie, jakie masz plany – to jeszcze są dla nas, mężczyzn, tematy bezpieczne. Ale co czujemy? Mnie żona czasem pyta: „No dobrze, ale co teraz czujesz?”. A ja nie wiem, po prostu. Nie mam tego narzędzia, nie jestem w nie wyposażony.

„Jako chłopiec potrzebowałem samotności. Nic się w tej kwestii zresztą nie zmieniło, nawet jeśli moje życie jest zaprzeczeniem bycia samotnym” – mówi Maciej Stuhr. (Fot. archiwum prywatne) „Jako chłopiec potrzebowałem samotności. Nic się w tej kwestii zresztą nie zmieniło, nawet jeśli moje życie jest zaprzeczeniem bycia samotnym” – mówi Maciej Stuhr. (Fot. archiwum prywatne)

Za niewinność

Czy pojawienie się na świecie siostry wywróciło moje życie do góry nogami? Siedem lat – różnica wieku między nami jest dość duża. Nie przypominam sobie jakiejś traumy czy szoku, że oto nagle przestałem być jedynakiem. Zwłaszcza że to ze względu na Mariannę czy ściślej biorąc, ze względu na perspektywę pojawienia się jej na świecie, przeprowadziliśmy się z bloku do kamienicy. Co się zbiegło w czasie z wybuchem stanu wojennego.

Tak więc: mama w ciąży, przeprowadzka, czołgi na ulicach. Pamiętam też, że to mieszkanie, do którego mieliśmy się przenieść, jeszcze przed remontem było bardzo mroczne i tajemnicze. Dla mnie fantastyczne. Pokoje razem z przedpokojem tworzyły taki ciąg, że można było w kółko chodzić, biegać, a nawet jeździć na rowerze. No szał! Minusem był tylko brak podwórka. Odtąd dojeżdżałem do jednych dziadków do Nowej Huty i do drugich do Bielska-Białej, dzięki czemu w dalszym ciągu miałem okazję doświadczać bujnego życia społecznego dzieciaków z blokowiska, chwilami niebezpiecznego – pamiętam, jak ktoś mnie gonił z dżdżownicą, którą miałem zjeść, a raz dostałem nawet po mordzie, oczywiście za niewinność.

Maciek z mamą Barbarą Stuhr krótko po wyjściu ze szpitala (Fot. archiwum prywatne) Maciek z mamą Barbarą Stuhr krótko po wyjściu ze szpitala (Fot. archiwum prywatne)

Korytarz

Kiedy jeszcze byłem w wieku przedszkolnym, zostałem zapisany do „przedszkola muzycznego”, gdzie się śpiewało, biegało i tańczyło dwa razy w tygodniu, po południu. Do tego trzeba było mieć jakieś absurdalne stroje, coś w rodzaju trykotów, ale to, co mi najbardziej utkwiło w pamięci, to koszmarny smród ciasnego korytarza, gdzie się przebieraliśmy i gdzie mieszały się grupy – ta, która przychodziła na zajęcia, z tą, która właśnie z nich wychodziła. Czegoś takiego, niestety, nie da się zapomnieć.
Za to właśnie tam poznałem Michała, z którym przyjaźnimy się do dziś. Chodziliśmy też razem do szkoły muzycznej i w pewnym momencie staliśmy się papużkami nierozłączkami. Jeśli pomyślę o najciekawszych rozmowach, jakie przeprowadziłem w życiu, większość z nich to właśnie nasze wspólne rozmowy z Michałem, kiedy mieliśmy po 12, 13 lat, kiedy każdy temat był wart międlenia godzinami i kiedy wreszcie człowiek zaczynał oglądać i rozumieć otaczający go świat samodzielnie, nie przyjmując perspektywy rodziców i innych dorosłych.

Czy miałem zostać zawodowym muzykiem? Chyba jednak nigdy nie było na poważnie takich planów, na pewno moje muzyczne wykształcenie to ta część, że tak powiem, mamina. Mama – skrzypaczka, najpierw grająca w Radiowej Orkiestrze Symfonicznej, potem w Filharmonii Krakowskiej, kameralistka – dbała o to, żeby muzyka była w naszym życiu obecna.

Około półtoraroczny Maciek Stuhr w kąpieli w mieszkaniu na osiedlu Widok (Fot. archiwum prywatne) Około półtoraroczny Maciek Stuhr w kąpieli w mieszkaniu na osiedlu Widok (Fot. archiwum prywatne)

Jak ci to powiedzieć?

Świetnie wspominam współpracę z Anją Rubik przy okazji kampanii wspierających edukację seksualną. Jeśli natomiast chodzi o moją własną edukację w tym zakresie, odbywała się ona od najmłodszych lat. Najpierw w zerówce, na górce. W moim ówczesnym wyobrażeniu była to całkiem spora góra, choć założę się, że w rzeczywistości był to raczej nędzny pagórek. Tak czy inaczej, mając 116 centymetrów wzrostu, można się było za nim schować, i tam my, chłopcy, razem z dziewczynkami z zerówki sprawdzaliśmy różnice anatomiczne między płciami. Na pewno nie trzeba było koleżanek za górkę zaciągać, wszystko odbywało się na zasadach zaspokajania wzajemnej ciekawości.

Pamiętam też, jak pojechałem do Rabki na prywatne kolonie i mieszkałem w pokoju z dwoma chłopakami. Jeden z nich był chyba w siódmej, drugi w ósmej klasie. Ja – w czwartej. Obaj wydawali mi się nieskończenie starzy i doświadczeni życiowo. Krótko mówiąc, Wojtek Nowak wszystko mi narysował. Na kartce. Przypomnę, że mówimy o czasach, kiedy nie było praktycznie szansy, żeby mieć dostęp do pornografii. Pierwszą gazetkę w szafie u któregoś ojca znaleźliśmy z kolegami w wieku 15 lat, dzięki czemu wreszcie mieliśmy okazję na własne oczy zobaczyć „to coś, do czego może się posunąć człowiek z człowiekiem”. Wcześniej przez lata byliśmy zdani na własną wyobraźnię.
Nie, nie przypominam sobie, żeby moi rodzice podejmowali się przeprowadzenia na te tematy jakiejkolwiek rozmowy. Może mama próbowała, ale to już w takim momencie, kiedy mogłem powiedzieć jej tylko jedno: „Mamo, weź przestań!”.

Tato

Sformułowanie, że mojego ojca często nie było, nie do końca oddaje to, jak się sprawy faktycznie miały. Należałoby raczej powiedzieć, że nieczęsto był. Ale nie odczuwałem tego jako braku. Moja siostra już bardziej. Marianna jasno to zresztą komunikowała. Dla mnie, jakkolwiek by to teraz zabrzmiało, nie był to problem. To znaczy tęskniło się, nie mówię, że nie, ale ja naprawdę uwielbiałem, kiedy tato wracał z tych wszystkich wyjazdów, z tych planów filmowych, z podróży. I kiedy zaczynał opowiadać, jak to jest na przykład w Ekwadorze. Siadałem wtedy w kuchni na takim dużym koszu na śmieci – miałem tam swoje stanowisko – a ojciec streszczał swoje przygody. Potem przychodziła babcia z dziadkiem, potem znajomi, jedni, drudzy, trzeci. Te same opowieści słyszało się po dwadzieścia razy, a ja za dwudziestym nadal chłonąłem każde słowo. I jeszcze tatę poprawiałem: „Zapomniałeś powiedzieć jeszcze o tej śmiesznej barmance!”. To było dla mnie wspaniałe.

Bardzo wcześnie miałem jasne plany dotyczące tego, co będę robił w życiu, że będę aktorem. Teatr i kino były, poza wszystkim, rodzajem więzi z ojcem, czymś, co nas silnie łączyło. I wciąż łączy, bo olbrzymia część naszych kontaktów polega na tym, że rozmawiamy o teatrze i kinie. Dlatego, że lubimy to robić i mamy w sobie naturalnych partnerów do tych rozmów.

Jako chłopiec uwielbiałem oglądać tatę na scenie. Zwłaszcza że, umówmy się, było na co popatrzeć – mówimy o złotym czasie Starego Teatru w Krakowie. Chłonąłem jak gąbka „Zbrodnię i karę”, „Kontrabasistę”, „Zemstę”, „Tak zwaną ludzkość w obłędzie” – wybitne przedstawienia z wybitnym aktorstwem. Myślę, że spora część mojego aktorskiego warsztatu wzięła się z tamtych obserwacji.

A co myślę o modelu wychowania, jaki pamiętam z dzieciństwa? Czy jestem krytyczny wobec tacierzyństwa w tamtym wydaniu? Z krytycznymi uwagami wolałbym się wstrzymać do czasu, kiedy moje dzieci dobrną do wieku, w jakim ja jestem dzisiaj. Zobaczymy, co będą miały mi do powiedzenia. Bo na razie strasznie się wymądrzamy na temat naszych rodziców i tego, jak oni sobie radzili, ale kiedy słyszę wszystkie te wiadomości w radiu o depresji dzieci i młodych dorosłych, o fali samobójstw itd., zaczynam mieć coraz większe wątpliwości co do tego, jak radzimy sobie my. Czy na pewno to, cośmy wymyślili, żeby naszym dzieciom było lepiej – założenie, że rodzic ma być zawsze obecny, dostępny, bardzo blisko – jest optymalne? Niczego tu nie dyskredytuję, mam tylko podejrzenie, że do dobrego modelu nam jeszcze daleko. Słyszę wciąż, jak to młode pokolenie czuje się samotne, jak niskie ma poczucie wartości. Jednocześnie nikt nam nie mówi, czy też ja do tego nie dotarłem, dlaczego tak jest. Powiedzcie mi, co zrobić, żeby pokolenie mojej córki, syna, pasierba miało się lepiej, co robimy nie tak?

Maciej Stuhr jako sześciolatek z tatą Jerzym Stuhrem na wakacjach we Włoszech, gdzie wybrali się we dwóch samochodem marki Łada. (Fot. archiwum prywatne Macieja Stuhra) Maciej Stuhr jako sześciolatek z tatą Jerzym Stuhrem na wakacjach we Włoszech, gdzie wybrali się we dwóch samochodem marki Łada. (Fot. archiwum prywatne Macieja Stuhra)

Profesor Grzyb

W muzycznej podstawówce byłem przyzwoitym uczniem, a zwłaszcza pod koniec szkoły, kiedy zacząłem naprawdę lubić muzykowanie, bawić się nim. Wszystko to dzięki profesorowi od fortepianu, czyli profesorowi Grzybowi, który sprawił, że przez te ostatnie lata mojej muzycznej edukacji zrozumiałem z niej znacznie więcej. Grzyb miał nieszablonowe podejście, może nie był aż takim luzakiem, jak profesor Keaton ze „Stowarzyszenia Umarłych Poetów”, ale potrafił łamać konwencje, co w tak konserwatywnej instytucji jak szkoła muzyczna jest tym bardziej znaczące. To on odczarował mi na przykład Bacha. Większość dzieciaków nie lubi Bachowskich utworów, bo są obowiązkowe, trudne, precyzyjne, łatwo się na nich wykopyrtnąć. Pamiętam jak dzisiaj, że miałem się nauczyć czegoś z Bacha na pamięć i udawałem na lekcji u Grzyba, że umiem, a tak naprawdę co chwila ten utwór kaleczyłem, zaglądając ukradkiem w nuty. I nie zapomnę, jak profesor podszedł do fortepianu, zgarnął nuty na bok i powiedział: „Nie będziesz już tego grał w tym semestrze, konsekwencje biorę na siebie. Szkoda Bacha na takie granie”. No, to było jak bomba atomowa. Z jednej strony euforia, że mam to z głowy, z drugiej – narodził się we mnie jakiś koszmarny wstyd, że się do tego nie nadaję. Grzyb zagrał mi na ambicji. Konsekwentnie mnie przetrzymał te parę miesięcy i kiedy w następnym semestrze przyszedł kolejny utwór Bacha, solidnie się do niego wziąłem i właściwie na koniec szkoły pokochałem. Profesor był też jednym z ważnych dla mnie męskich wzorców. Nie jedynym, bo mam ich może nie na pęczki, ale sporo. Podobał mi się jako mężczyzna, używał dobrych perfum, miał styl, gest, poczucie humoru. W te dni, kiedy mieliśmy lekcje, byłem jego ostatnim uczniem, kończyliśmy chyba o 20.00 i jechaliśmy w tym samym kierunku, więc często mnie podwoził samochodem. Dużo rozmawialiśmy także na tematy kompletnie pozamuzyczne. Paradoksalnie dzięki niemu nie tylko polubiłem granie, ale też umocniłem się w przekonaniu, że bycie średnim pianistą jest średnim pomysłem. Ostatecznie wybrałem inną drogę i cztery kolejne lata spędziłem w szacownym gmaszysku II Liceum Ogólnokształcącego w Krakowie.

Ten mit profesora Grzyba, który w sobie pielęgnuję, nie spadł z piedestału, na zawsze został zatrzymany w czasie. Tym bardziej że zaraz po tym, jak skończyłem podstawówkę w czerwcu, profesor w lipcu zmarł na serce w wieku, zdaje się, 59 lat, nieodwołalnie zamykając tym samym ważny rozdział w moim życiu.

Marzenia mogą poczekać

Dlaczego tuż po maturze poszedłem na psychologię, a nie od razu do szkoły aktorskiej? Z kilku powodów. Po pierwsze, w mojej rodzinie była mocna tradycja Uniwersytetu Jagiellońskiego i prawie wszyscy się przez UJ przewinęli. Nie wyłamał się także mój ojciec, który studiował na Jagiellońskim polonistykę. Musiałbym więc być tym pierwszym, który się wyłamie, i to mi jakoś nie pasowało. Po drugie, mój tato został właśnie rektorem krakowskiej szkoły teatralnej – niezręczna sytuacja, gdybym miał tam zdawać, a nie chciałem się jeszcze wyprowadzać się z Krakowa. Po trzecie, miałem w pierwszej klasie liceum świetną nauczycielkę od polskiego, panią Niemczyńską. A mówię o tym dlatego, że chociaż od drugiej klasy już mnie nie uczyła, to do matury była dla mnie trochę taką osobą jak profesor Grzyb, tu też relacja uczeń – nauczyciel wyszła poza zwykłe ramy, ale w tym przypadku zaryzykowałbym stwierdzenie, że się zaprzyjaźniliśmy. Bywałem u niej i jej męża, profesora psychologii UJ, w domu na herbatkach, i to pani Niemczyńska zaczęła wiercić mi dziurę w brzuchu, że zanim zacznę się wygłupiać, warto, żebym poszedł na tak porządny kierunek jak psychologia. Uznałem, że ma rację, a tym samym odroczyłem swoje marzenia. Marzenia precyzyjne i mocne, wiedziałem więc, że chwilę jeszcze mogę na ich realizację poczekać.

Dostałem się na uniwersytet, ale już w wakacje po maturze zacząłem bawić się w kabaret, który dość szybko stał się znany na tyle, że usłyszeli o mnie reżyserzy, castingowcy. Chwilę później zdarzyły się filmy „Fuks” i „Chłopaki nie płaczą”. I tak już poszło.
nie mam sobie za złe

Czy lubię tamtego chłopca, jakim byłem, czy też, trochę po ojcowsku, się go czepiam? Doszedłem w pewnym momencie do wniosku, że w sumie byłem fajnym chłopakiem, ale bardzo zamkniętym w sobie, nadrabiającym tę cechę wygłupami, a co za tym idzie aktorstwem, bo aktorstwo to doskonały sposób na zamaskowanie skrytości. Już jako dziecko zrozumiałem, jak działa ta sztuczka – robiąc śmieszne miny, wywołujesz uśmiech na twarzach ludzi, którzy cię przestają zmuszać do tego, żebyś coś na poważnie powiedział. Nie mam sobie tego za złe, zwłaszcza że – tak jak wspominałem – widzę to dzisiaj w swoim synu, który jest chyba jeszcze bardziej skryty niż ja.

Domyślam się też, że sprawiam czasem wrażenie, jakbym trzymał ludzi na dystans, że bywam mrukowaty. Z mojej strony wygląda to tak, że im dalej moja kariera zachodzi, tym więcej czuję dystansu u innych. Wchodzę na przykład przy okazji kręcenia nowego filmu do garderoby, opowiadam żart, który opowiadałem też 15 lat temu, jak wchodziłem do garderoby, tylko że wtedy wszyscy mnie klepali po plecach i traktowali jak brata łatę, a teraz niektórzy nie wiedzą, czy się wypada śmiać, bo pan Maciej Stuhr przyszedł. I ja w tym momencie czuję totalnie gombrowiczowską gębę, której nie jestem w stanie zrzucić. No, może uda się ją zrzucić po miesiącu wspólnych zdjęć, ale czasem od razu się wycofuję, napędzając to wrażenie, że jestem nieprzystępny, mrukowaty.

A wracając do pytania, czy lubię siebie sprzed lat, to za prawdziwy postęp uznaję przede wszystkim fakt, że już od paru dobrych lat nie uważam, że wszyscy muszą mnie lubić. A to było moje fiksum-dyrdum w dzieciństwie i na wczesnym etapie dorosłości. Zresztą na początku, kiedy zacząłem być rozpoznawalny, byłem właśnie takim chłopakiem, że nikt się nie mógł do niczego przyczepić. A potem się stało, co się stało, trochę nawet nie wiem jak. Chyba z czasem nauczyłem się, że pewna bezpośredniość jest fajna, więc w bezpośredni sposób zacząłem mówić, co myślę. A ponieważ to był akurat moment, kiedy wszyscy w naszym kraju podzielili się siekierą na co najmniej dwie części, nagle się okazało, że ta moja dezynwoltura w formułowaniu opinii i myśli nazywa się niewyparzoną gębą. Przegapiłem ten moment, nie było już powrotu. Choć wydaje mi się, że wielu ludzi dzisiaj widzi we mnie człowieka dużo bardziej radykalnego, niż faktycznie jestem. A mnie daleko do bojownika o sprawę. Tak, uwielbiam dyskutować, sprzeczać się, różnić w zdaniach, bardzo mi się to kojarzy z młodością, Krakowem. I strasznie żałuję, że coraz mniej jest miejsca na taką wymianę myśli. Są lajki albo dislajki, musisz coś kochać albo tego nienawidzieć – albo jesteś w naszej bańce, albo wypierniczaj.

Tęsknię za czasami, kiedy można było robić wspólnie rzeczy z kimś, kto ma inne zdanie, nie oglądając się, kto na kogo głosuje, gdzie mieszka, co przeczytał czy czego nie przeczytał. W tym sensie bardzo tęsknię za przeszłością.

Maciej Stuhr (rocznik 1975), aktor teatralny, filmowy i kabaretowy. Od 2009 roku felietonista miesięcznika „Zwierciadło”. Tata Matyldy i Tadeusza oraz przyszywany tata Stanisława.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Tata 3D
Autopromocja
Tata 3D Maciej Stuhr Zobacz ofertę promocyjną
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze