1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. Gdy umiera ktoś, bez kogo nie da się żyć. Dorota Sumińska jakiej nie znamy

Gdy umiera ktoś, bez kogo nie da się żyć. Dorota Sumińska jakiej nie znamy

Dorota Sumińska, pisarka, lekarka weterynarii, psycholożka zwierzęca z zamiłowania, wegetarianka z przekonania (Fot. Forumgwiazd.com.pl/Forum)
Dorota Sumińska, pisarka, lekarka weterynarii, psycholożka zwierzęca z zamiłowania, wegetarianka z przekonania (Fot. Forumgwiazd.com.pl/Forum)
„Moje życie z Tomkiem” to najbardziej osobista opowieść w literackim dorobku Doroty Sumińskiej pisarki i lekarki weterynarii. Ta książka to miłosne wspomnienie, album wspólnych chwil, list do ukochanego, krzyk nadziei, jęk rozpaczy i intymne wyznanie w jednym. Powstała z miłości i niezgody na nagłą stratę ukochanej osoby. Oto jej fragment.

Kiedyś pisałam do Ciebie listy, bo nie zawsze chciałeś rozmawiać o tym, co było dla mnie ważne. Dziś piszę, bo nie możesz ze mną rozmawiać (…). Widziałam, jak wylatujesz mi z rąk, jak umykasz gdzieś, gdzie Cię nie dogonię. Twoje wielkie źrenice ziały pustką. Połamałam Ci żebra, bo wierzyłam, że Cię zatrzymam. Dalej wierzę. Nie daj mi stracić tej wiary, bo nie chcę bez Ciebie żyć – rozpoczyna swoją najnowszą książkę Dorota Sumińska.

Adresat tych słów, Tomasz Wróblewski – uznany lekarz i wieloletni partner pisarki – zmarł 7 listopada 2021 roku, w niespełna miesiąc po ich ślubie. Byli nastolatkami, kiedy rozkwitła między nimi miłość. Potem ich drogi rozeszły się na ponad trzy dekady, aż w końcu zostali parą na dobre i na złe, już jako dorośli ludzie „po przejściach”. Dzielili pasję do podróżowania i medycyny oraz miłość do zwierząt, wzajemnie się inspirowali, nie było im jednak dane cieszyć się małżeństwem.

16 października 2021

Kiedyś pisałam do Ciebie listy, bo nie zawsze chciałeś rozmawiać o tym, co było dla mnie ważne. Dziś piszę, bo nie możesz ze mną rozmawiać, ale ja wciąż mam nadzieję, że za jakiś czas to przeczytasz. Widziałam, jak wylatujesz mi z rąk, jak umykasz gdzieś, gdzie Cię nie dogonię. Twoje wielkie źrenice ziały pustką. Połamałam Ci żebra, bo wierzyłam, że Cię zatrzymam. Dalej wierzę. Nie daj mi stracić tej wiary, bo nie chcę bez Ciebie żyć. Tomaszu!

Masz to przeczytać!

4 listopada 2021

Minęły już prawie trzy tygodnie od dnia, gdy upadłeś w kuchni na podłogę. Trwa pandemia i odwiedzanie Cię w szpitalu jest bardzo trudne. Czasem wpuszczają na chwilę. Zawsze mam uczucie, że w czymś przeszkadzam. Starsze pielęgniarki są miłe, ale te młode do bani. To samo dotyczy lekarzy. Im młodszy, tym gorszy. Nic to. Ważne, żebyś się pozbierał. Mówią, że jest mała szansa. To trochę jak liczyć na cud, ale ja przecież wierzę w cuda. Popatrz, jak pokrętna jest ludzka natura – ciągle na Ciebie narzekałam, a teraz dałabym Ci nerkę, kawałek mózgu czy jakąkolwiek część, bylebyś był ze mną. Nie chcę żyć bez przekonania, że wrócisz. Jestem na Ciebie zła, że nie zrobiłeś sobie tego przeklętego EKG. Pokazałoby, że okalająca wieńcowa się zatyka. To wszystko by się nie stało. Stało się, i nie wiem, co będzie. Nie wiem, jak będzie. Okropnie głupie i zupełnie nieznane uczucie. Wiesz, jaka jestem. Wszystko planuję. Teraz nie mam planów.

7 listopada 2021

Jechałam do szpitala za szybko, bo powiedzieli, że bardzo z Tobą źle. Prawie już byłam, gdy zadzwonili, że nie mam po co jechać. Uciekłeś w nieznane. Już wczoraj coś przeczuwałam, ale nie dopuszczałam tych myśli do siebie. Pozwolili mi siedzieć przy Tobie przez półtorej godziny. Wyglądałeś zupełnie inaczej niż jeszcze kilka dni temu. Poruszałeś ustami jak ryba wyjęta z wody. Twoje oczy obserwowały wahadło jakiegoś niewidzialnego zegara. Nie wiem, czy jeszcze byłeś w środku. W swoim środku. Kazali przyjechać jutro na dwunastą po kartę zgonu i Twoje rzeczy.

(...)

24 listopada 2021

Twój pogrzeb był wyjątkowy. Chciałam napisać „piękny”, ale to słowo jakoś nie pasuje. Był tylko Twój. O Tobie, dla Ciebie. Karetki pogotowia włączyły syreny. Lekarze, pielęgniarki, ratownicy i my, ludzie z Twojego, naszego kręgu. Potem Deszcze niespokojne. Jeśli też tam byłeś, to jestem pewna, że Ci się podobało.

Szczenięca miłość

W gruncie rzeczy zaczęło się, gdy miałam siedemnaście lat. Był moim chłopakiem w liceum. Dołączył do naszej, trzeciej klasy w połowie roku szkolnego. W czasie lekcji wychowawczej dyrektor wprowadził go jak skazańca. Tomek był bardzo przystojnym młodzieńcem i szczerze mówiąc, zostało mu to na dłużej. Mimo to stał ze spuszczoną głową i ognistym rumieńcem na twarzy. Trafił do zupełnie obcej grupy młodych ludzi, obcych nauczycieli i zwyczajów. U nas słuchało się Doorsów, a w jego starej szkole hymnem był Dom wschodzącego słońca. Oczywiście nieoficjalnym. W tamtych czasach młodzież dzieliła się na hipisującą i git-ludzi, czyli gitowców. Pierwsi nosili długie włosy, słuchali Janis Joplin, Jimiego Hendrixa i Morrisona, a gitowcy mieli „łyse głowy”, dziargi, czyli cynkwaisy (wytatuowane na dłoniach i twarzy kropki), i słuchali The Animals.

Sama nie wiem, jak to się stało, ale już po kilku godzinach okazało się, że Tomek jest jednym z nas. Polubili go wszyscy, a ja się zakochałam. Z wzajemnością. Puppy love zazwyczaj wybucha jak snop siana po uderzeniu pioruna i równie szybko gaśnie. Tak było ze mną.

Co tu dużo gadać, rzuciłam go zaraz po maturze.

Dwa światy

Każde poszło w inną stronę i parę razy naprawdę żałowałam. On został lekarzem ludzi, ja zwierząt. On miał syna, ja córkę. On jedną żonę, ja trzech mężów.

I znów zostaliśmy parą.

Dziwną, bo jakby z dwóch biegunów ludzkiego i zwierzęcego świata. Zresztą co to w ogóle znaczy „zostać parą”, gdy dźwiga się na karku pół wieku życia w różnych okolicznościach? Pół wieku innych nawyków i przyzwyczajeń. To, że znaliśmy się wcześniej właściwie jako dzieci, zmieniło tylko tyle, że każde z nas miało w pamięci tamtego Tomka i tamtą Dorotę. Tylko tyle i aż tyle, bo to z pewnością bardzo pomogło.

(…)

Luty 2022

Wróciłam z naszej Rekawy. Pojechałyśmy z Małgosią. Miałam nadzieję Cię tam spotkać. Szukałyśmy wszędzie, ale bez rezultatu. Cała rodzina Hirka w prawdziwej żałobie. Wszyscy w Rekawie modlili się za Ciebie i każda figura Buddy w wiosce dostała dary w intencji Twojego powrotu do żywych. Nawet Budda nie dał rady śmierci. Tak samo jak nie był w stanie powstrzymać zniszczenia lankijskiej przyrody. Dopiero tam widać mord natury, jaki sieje nasza ludzka działalność. W lagunie, przy której mieliśmy mieszkać, nie ma ryb, nie ma roślin, jest ciągnący się glut przypominający ten, który powstaje po zalaniu nasion lnu wodą. Przy wieczornych lampach nie ma już chmary owadów. Przez dwa tygodnie widziałyśmy jedną ćmę. Nie ma ryb, więc na rozlewiskach nie ma tysięcy ptaków. Widziałyśmy trzy ibisy i jednego marabuta. Nie ma moich ukochanych małp – hulmanów. Niebo jest puste, plaża jest pusta. Jedyna żywa radość to żółwice, które nocą przypływają, by złożyć jaja.

Dorota Sumińska z ukochanym Tomaszem (Fot. archiwum prywatne/materiały prasowe) Dorota Sumińska z ukochanym Tomaszem (Fot. archiwum prywatne/materiały prasowe)

Byłyśmy świadkami „porodu” żółwicy szylkretowej. Wzruszające i pełne nadziei. Zmęczona i wręcz po ludzku wzdychająca królowa oceanu najpierw z wielkim trudem wykopała dół, by potem w rytmicznych skurczach steku wyciskać z ciała okrągłe jak księżyc i białe jak śnieg jaja. Setki jaj. Trwało to ponad godzinę. Potem jeszcze tylko zakopanie dołu i powolny powrót w fale. Miałam ochotę pomóc jej w kopaniu, ale strażnik przyrody, znajomy Hirka, mi nie pozwolił. Miał rację, a ja tylko żartowałam, bo nie mam pojęcia ani o głębokości żółwiej kołyski, ani o nieszkodliwym dla maluchów ciężarze piaskowej kołdry. Prawie nasza działka nad laguną wyschła i pokryła się żółtymi łodygami zamiast szalejącą zielenią. Myślę, że już nie chciałbyś jej kupić. Wyglądało, jakbyś zabrał tę zieloność do tego miejsca, w którym teraz jesteś.

(...)

Mąż

Moim mężem był tylko trzy tygodnie, i to nieprzytomnym. Podłączonym do miliona rurek i pikających dozowników. Przeżyliśmy razem czternaście bardzo aktywnych lat. Objeździliśmy więcej niż pół świata. Poznaliśmy setki ludzi i kultur. Zobaczyliśmy tysiące zwierząt. Daliśmy dom kilkudziesięciu psom i kotom. Zrobiliśmy bardzo konkretne plany na przeżycie starości. I właśnie te plany skłoniły nas do zalegalizowania naszego związku.

Mieliśmy zacząć nasze nowe lankijskie życie jako „przystemplowane małżeństwo”. Pojechaliśmy do Urzędu Stanu Cywilnego w Nowym Dworze Mazowieckim latem 2021. Tuż przed drzwiami zatrzymałam się i powiedziałam:

– Tomek, najpierw wejdź sam i zapytaj, gdzie trzeba iść, by załatwić ślubne sprawy. Pełno ludzi w środku i dwójka sześćdziesięcioczterolatków pyta o ślub. Spalę się ze wstydu.

Poszedł i na cały regulator (słyszałam za drzwiami) wyrecytował: – Bardzo panią przepraszam, gdzie tu się bierze śluby?

Po czym podziękował i jeszcze głośniej wykrzyczał: – Dorota! Chodź! Już wiem.

Musiałam przedefilować przez korytarz z kordonem gapiących się na mnie petentów w innych sprawach. Ślubny pokój był na samym końcu korytarza. Zaczęłam się śmiać i ludzie mi zawtórowali. Wyznaczono nam termin na szesnastego października. Zgodziliśmy się bez gadania, bo przecież czekaliśmy już czternaście lat, więc trzy miesiące nie robiły różnicy.

Szesnastego października o godzinie czternastej odświętnie ubrani stawili się w USC narzeczeni i ich świadkowie, a przede wszystkim przyjaciele, Marysia i Jarek. Skromna czteroosobowa uroczystość przebiegła bez zakłóceń, choć można było usłyszeć salwy radosnego śmiechu. Wszyscy byliśmy w szampańskich humorach, a pani udzielająca nam ślubu tak urocza, że żal było kończyć. Potem Jarek zrobił nam kilka zdjęć i pojechaliśmy do knajpy Borodino parę ulic dalej. Pyszny obiad, dużo śmiechu.

Myślę, że było tuż po szóstej, gdy ruszyliśmy do domu. Tam jak zwykle czekały na nas psia radość oraz uśmiech naszej kochanej Bogusi. Zarzuciła nas pytaniami.

– No, jak było?

– Super – odpowiedział Tomek, a ja poszłam na górę się przebrać.

Nie zdążyłam zdjąć spódnicy, gdy usłyszałam krzyk Bogusi:

– Dorota!

W pierwszej chwili nie rozpoznałam jego znaczenia i odkrzyknęłam:

– Zaraz!

Jednak ona krzyczała dalej. Zbiegłam i zobaczyłam Tomka na podłodze w kuchni. Sinego, nieprzytomnego, w dziwnej pozycji. Reanimowałam go, dopóki nie przyjechało pogotowie. Może dwadzieścia minut, może pół godziny. Potem lekarz i ratownicy przejęli pałeczkę. Pięć „strzałów”, czyli defibrylacji, i jest! Tętno w tętnicy pachwinowej. Wszędzie piszą, że dwadzieścia minut reanimacji to i tak zbyt długo, bo mózg umiera, ale przecież nie można jej przerwać, gdy umiera ktoś, bez kogo nie da się żyć.

Potem były trzy najgorsze tygodnie, jakie dane mi było przeżyć, i siódmego listopada śmierć przyszła ostatecznie.

Bardziej potem było to wszystko, co wiąże się z czasem po śmierci, a jeszcze bardziej potem przyszły przemyślenia. Samotne wieczory z myślami. Umieranie jest tak samo oczywiste jak narodziny. One są początkiem, a śmierć końcem. Wymyśliłam, że może wybrałby właśnie taką. W radosny dzień, bez strachu przed nią, bez poczucia beznadziejności, z głową pełną planów. Tylko te trzy tygodnie. Straszne, bo z niby-żywym, a jednak nieobecnym Tomkiem. Doszłam do wniosku, że Tomek umarł szesnastego października i tylko jego ciało wytrwało jeszcze te trzy tygodnie.

(Fot. materiały prasowe) (Fot. materiały prasowe)

Cytowane fragmenty pochodzą z książki Doroty Sumińskiej „Moje życie z Tomkiem”, która ukaże się nakładem Wydawnictwa Literackiego. Uroczysta premiera książki z udziałem autorki odbędzie się 6 września o godz. 19.00 w Big Book Cafe (ul. Dąbrowskiego 81).

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze