Paul, George, Ringo i John – czterech chłopców, którzy zawojowali świat. Byli bożyszczami tłumów, zmiażdżyli konkurencję, co wywoływało zrozumiałą zazdrość takich artystów jak choćby Cliff Richard. Blaski i cienie ich niebywałej kariery odsłania w biografii The Beatles Craig Brown.
Fragment książki „Raz, dwa, trzy, cztery. Beatlesi i ich czas” Craiga Browna, Wydawnictwo Poznańskie
Beatlesi zaczęli 1963 rok względnie skromnie, ale kiedy się kończył, byli najsławniejszym zespołem w kraju. Po upływie kolejnych sześciu tygodni stali się najsławniejszym zespołem na świecie.
Jak już widzieliśmy, na początku 1963 roku byli jedną z wielu pogrywających tu i tam kapel. Ich debiutancki singiel „Love Me Do” wspiął się na siedemnaste miejsce listy przebojów. Swój pierwszy koncert w tamtym roku grali pod auspicjami Elgin Folk Music Club w sali balowej Two Red Shoes w Elgin, w Szkocji. Przyszło na niego dwieście osób. Kiedy po koncercie jechali furgonetką do ratusza w Dingwall, było im tak zimno, że grzali się, leżąc jeden na drugim. „Kiedy ten na górze wychładzał się tak bardzo, że wchodził w hipotermię, przychodziła jego kolej, by przejść na sam dół” – wspominał Paul. „W ten sposób ogrzewaliśmy się nawzajem”. Wielu brytyjskim wykonawcom – Adamowi Faithowi, Markowi Wynterowi, Jetowi Harrisowi, a przede wszystkim Cliffowi Richardowi i The Shadows – wiodło się wtedy o wiele lepiej.
Jednak gdy sukces nadszedł, był przytłaczający, dosłownie zmiażdżył dotychczasowe gwiazdy. Zespoły i piosenkarze, którzy jeszcze kilka miesięcy wcześniej po pewnym okresie wahania zgodziliby się zatrudnić Beatlesów jako support, teraz znaleźli się w upokarzającej sytuacji – to oni występowali przed Beatlesami. W ciągu kilku dni we wrześniu 1963 roku Beatlesi zostali nagrodzeni jako najlepsza grupa wokalna roku podczas gali w hotelu Savoy i występowali jako gwóźdź programu na koncercie The Great Pop Prom w Royal Albert Hall. W tym samym czasie „She Loves You” okupowało pierwsze miejsce na liście przebojów.
Kiedy stali w swoich nowych eleganckich garniturach na szczycie schodów do Albert Hall, Paul poczuł, jak promienie słońca padają na jego twarz. „Patrzyliśmy na siebie i myśleliśmy: Udało się! Albert Hall! Czuliśmy się jak bogowie! Jak pieprzeni bogowie!”. A to był dopiero początek. W październiku ich występ w programie „Sunday Night at the London Palladium” przyciągnął piętnaście milionów widzów. Czwartego listopada zagrali przed królową. W tym samym miesiącu ich nowy singiel „I Want to Hold Your Hand” sprzedał się w nakładzie miliona egzemplarzy jeszcze przed premierą – to mniej więcej jedna kopia na pięćdziesięciu obywateli kraju.
Pod koniec 1964 roku Beatlesi stali się najsławniejszymi młodzieńcami na świecie. W muzeum Madame Tussauds ich woskowe figury stanęły koło światowych przywódców, masowych morderców i członków rodziny królewskiej. W West Bridgford w hrabstwie Nottinghamshire czterech uzdolnionych uczniów Becket Grammar School zakończyło szkolny występ pełnym werwy wykonaniem „From Me to You” śpiewanym po łacinie. Studenci uniwersytetu w Leeds wybrali Ringo Starra na wiceprezesa swojego stowarzyszenia, w miejsce byłego sędziego Sądu Najwyższego. Odwiedzając studio EMI, sir Malcolm Sargent, najbardziej szanowany brytyjski dyrygent, zapytał George’a Martina, czy mógłby go przedstawić Beatlesom („Chłopcy, sir Malcom chciałby się przywitać”).
Wszyscy chcieli ich poznać. Największe gwiazdy filmowe z Hollywood – Edward G. Robinson, Dean Martin, Lloyd Bridges, Kirk Douglas, Shelley Winters, Jack Palance, Jack Lemmon – wpłacały pieniądze na cele charytatywne, by móc stanąć w kolejce po ich autografy. Przebywająca na wygnaniu we Francji księżna Windsoru śpiewała sobie ich piosenki. „Ach, Beatlesi. Uroczy są, prawda?” – zapytała obiecującego projektanta mody Nicky’ego Haslama, kiedy ten ją odwiedził. „I give her all my love, that’s all I do-ooo!, Daję jej całą swą miłość, i to wszystkooooo! Uwielbiam ich. Znasz ich? Ale masz szczęście!”
Co stało się z ich konkurencją? Dla zespołów takich jak Jay and The Jaywalkers to wszystko musiało być nie do zniesienia. Jeszcze rok wcześniej byli dla Beatlesów wzorem. George podglądał The Jaywalkers, jak ustawiali swoje pstrokate oświetlenie, bębny i talerze. Myślał o nich, że to „prawdziwe szychy”. Ale to już była przeszłość.
Wykonawcy, którzy wcześniej byli na porównywalnym poziomie, nagle się zorientowali, że nie nadążają. The Hollies zaczęli grać w 1962 roku, w następnym mieli kilka przebojów, ale w jeszcze kolejnym ich osiągnięcia w porównaniu z Beatlesami wydawały się mizerne. Nietrudno dostrzec resentyment we wspomnieniach Grahama Nasha, opublikowanych pół wieku później:
„W tamtych czasach zaczepianie Beatlesów było niczym szarganie czci papieża. Kurwa, ale co z tego? Dosyć miałem tego ich statusu świętych krów, tego, jak mówili wszystko, co ślina przyniosła im na język, bez względu na to, kogo i jak to dotykało. Cały Londyn był w ich niewoli. A jeśli nie znałeś papieży Johna lub Paula, albo przynajmniej nie wplatałeś ich imion w rozmowy, równie dobrze mogłeś łapać pociąg z powrotem na prowincję, i tyle. Najlepiej ujął to Keith Richards w »Życiu«: »Beatlesi byli wszędzie, jak pieprzone pchły«. Byli świetnym zespołem i uwielbiałem ich płyty. Każdy angielski zespół wiele im zawdzięczał, ale nie zamierzałem włazić im w tyłki. Poza tym, kiedy ostatnio sprawdzałem, The Hollies byli w tych samych topowych dziesiątkach co Beatlesi, więc, kurwa, przykro mi, jeśli nie podobają się wam nasze płyty, ale zachowajcie to dla siebie, jeśli możecie”.
W ostatnich dniach 1963 roku Beatlesi byli gwiazdą świątecznej serii koncertów w sali Astoria w londyńskim Finsbury Park. Grali dwa razy dziennie przez piętnaście dni. Bilety kupiło sto tysięcy osób. Konferansjerem był Rolf Harris, sympatyczny artysta estradowy z Australii, którego piosenki „Tie Me Kangaroo Down”, „Sport” oraz „Sun Arise”, wyprodukowane przez George’a Martina, znalazły się w pierwszej dziesiątce listy przebojów. Był dekadę starszy od Beatlesów, wywodził się z dawniejszej tradycji showbiznesu, w której liczył się przede wszystkim profesjonalizm.
Pewnego wieczora, kiedy Harris przedstawiał aborygeńskie inspiracje „Sun Arise” niespokojnej młodzieży na widowni, za kulisami John zaczął się wygłupiać z mikrofonem. Kiedy Rolf tłumaczył, że niektóre plemiona czczą słońce jako boginię, z głośników zadudnił chrobotliwy głos Johna: „No nie wiem, Rolf”. Publiczność zawyła ze śmiechu. Rolf rozejrzał się, ale nie mógł dostrzec, kto mu przeszkadza. Kontynuował, teraz opowiadając, jak każdego poranka plemiona myślały, że suknia słonecznej bogini oplata Ziemię. „Tak, oczywiście, można tak powiedzieć – odezwał się John – ale, z drugiej strony, no nie wiem, Rolf, chyba zmyślasz!” Rolf, zawsze profesjonalny, zrobił dobrą minę do złej gry i zaśmiał się wyrozumiale. „Ale w środku – przyznał później – aż kipiałem”.
Kiedy koncert dobiegł końca, wpadł do garderoby Beatlesów i zaczął krzyczeć: – Jeśli chcecie spierdolić swój występ, proszę bardzo! Ale odpieprzcie się od mojego! Beatlesi nie okazali skruchy. – Ojej, Rolfie się zdenerwował – powiedział. – No tak, Rolfie jest wkurzony – podłapał Harris opowiada tę historię w wesołym tonie w wydanej w 2001 roku autobiografii pod tytułem „Can You Tell What It Is Yet?”. „Zaczęli się śmiać, i ja też” – pisze. „Byli tak uroczy, że nie mogłem się na nich gniewać. Przynajmniej powiedziałem im swoje i więcej już tego nie robili”.
Ale czy naprawdę był taki ugodowy? W 1994 roku w momencie słabości opowiedział mniej pogodną wersję tego incydentu: „Beatlesi naigrywali się ze mnie. Podczas tamtych koncertów świątecznych stali z boku sceny z mikrofonem i wypowiadali głupie komentarze w trakcie jednej z moich piosenek. Zszedłem w gniewie ze sceny i zacząłem krzyczeć: »Może trochę cholernego profesjonalizmu! Jezu! Nie psujcie czyjegoś występu! Do cholery, nigdy więcej tego nie róbcie!«. Byłem bardzo zdenerwowany. I później już tego nie robili, tego możecie być pewni!”.
Tylko pięć dni dzieliło narodziny Johna Lennona (9 października 1940 roku) i Cliffa Richarda (14 października 1940 roku). Pod koniec 1958 roku Cliff był już wielką gwiazdą, jego „Move It” było na drugim miejscu listy przebojów. Tymczasem John wciąż był nikim, plątał się po Liverpoolu z The Quarrymen, grał w wiejskich salach lub na prywatkach, czasami za zapłatę w postaci piwa i kanapki.
„Czy ten chłopiec nie jest aby zbyt seksowny, by pokazywać go w telewizji?” – pytał z zachwytem tabloid „Daily Sketch”, kiedy Cliff nieco zbyt sugestywnie poruszał się w programie „Oh Boy”. Krytyk z „New Musical Express” był jeszcze bardziej zaniepokojony: „Jego gwałtowne ruchy bio- drami są odrzucające, każda matka powinna pilnować, by tego występu nie zobaczyły jej dzieci”. Przed 1963 rokiem to Cliff, nie John, był buntownikiem, wichrzycielem, zagrożeniem dla cywilizacji. Tego samego wieczora, kiedy Cliff i The Shadows robili zamieszanie w ogólnokrajowej telewizji, The Quarrymen grali skifflowe wersje standardów w Upton Green, na weselu brata George’a Harrisona, Harry’ego.
Od 1958 do 1962 roku Cliff miał dwadzieścia piosenek w topowej dwudziestce, w tym sześć na pierwszym miejscu. Zagrał także w dwóch filmach, „Expresso Bongo” i „The Young Ones”. Nie dziwi, że John, któremu nieobca była zazdrość, żywił wobec niego mieszane uczucia. Kiedy w grudniu 1962 roku Beatlesi w końcu wcisnęli się na listy z „Love Me Do”, zatrzymując się na siedemnastym miejscu, Cliff ze swoim „Bachelor Boy” patrzył na nich z wysokości drugiego. W następnym miesiącu „New Musical Express” opublikował wyniki corocznej ankiety przeprowadzonej wśród czytelników. W kategorii najlepszy zespół Cliff wylądował na drugim miejscu, za Elvisem Presleyem, a Beatlesi znaleźli się na dalekim sto jedenastym. Lepiej powiodło im się w bardziej konkretnym zestawieniu, plebiscycie „Najlepsza grupa brytyjska (mała)” – tu byli na ósmym miejscu, zdobywszy 735 głosów; ale pierwsi byli The Shadows, którzy zdobyli 45 951 głosów.
Trzy miesiące później, w marcu 1963 roku, Beatlesi zaszli na drugie miejsce z „Please Please Me”, ale pierwsze miejsce blokował im Cliff, który zajmował je z „Summer Holiday”. Ale w tym roku role się odwróciły. Gdy 1963 się kończył, Cliff za sprawą Beatlesów był niczym zeszłoroczny śnieg. Dla George’a Melly’ego zmysłowe podrygiwania Cliffa były już tylko „zamiataniem ugiętymi kolanami, nie tyle zalotami, co raczej sugestią, że się zmoczył”. Beatlesi byli przyszłością, a Cliff – przeszłością. Próbował walczyć, ale już było po wszystkim. W rzadkim momencie szczerości podczas rozmowy z reporterem „Daily Mirror” narzekał na prymitywizm Beatlesów: „Oni tylko zrobili nawrót do rock and rolla. My już to graliśmy, te krzyki i wariowanie. Beatlesi rozkręcili to na nowo”.
W tamtą Gwiazdkę Beatlesi okupowali pierwsze i drugie miejsce listy przebojów z „I Want to Hold Your Hand” i „She Loves You”, podczas gdy Cliff utknął na ósmym z „Don’t Talk to Him”. Fani od niego odchodzili, szukając nowych idoli, bardziej atrakcyjnych i niepokornych. Po Nowym Roku okazało się, że nawet siostra Cliffa założyła fanklub zespołu Dave Clark Five.
Przez pięć lat Cliff bez sukcesu starał się zaistnieć na amerykańskim rynku. To jego klęska spowodowała, że Brian Epstein planował amerykańską kampanię Beatlesów z taką pieczołowitością. „Cliff pojechał tam i zginął” – powiedział John z bezlitosną satysfakcją Michaelowi Brownowi, amerykańskiemu dziennikarzowi, kiedy wsiadali do samolotu, którym mieli polecieć na lotnisko im. Kennedy’ego. „Był czternasty na scenie w programie Frankiego Avalona”.
Cliff był na Wyspach Kanaryjskich, gdzie kończył trzeci film, „Wonderful Life”, kiedy dowiedział się, że Beatlesom udało się odnieść sukces w Ameryce – sukces, który jemu wciąż uciekał. „Wonderful Life” weszło do kin 2 lipca 1964 roku, ale przyćmiło je „A Hard Day’s Night”, które miało premierę cztery dni później. Film Beatlesów pobił wszystkie rekordy, a krytycy po obu stronach Atlantyku chwalili go za świeżość i pomysłowość. „Wonderful Life” zaś na łamach magazynu „Films and Filming” nazwano „smutnym filmikiem”, a „Sunday Times” określił go mianem „filmu niemiłosiernie nudnego” i „farmazonami”. Na potrzeby premiery na amerykańskim rynku zmieniono jego tytuł na „Swingers’ Paradise”, ale to nic nie dało. Kariera Cliffa skończyła się, gdy miał dwadzieścia trzy lata.
Krótko po premierze obu filmów magazyn „Melody Maker” opublikował artykuł o zmieniających się gustach młodzieży. „Wyrosłem z fazy na Cliffa Richarda kilka dni temu” – powiedział w nim pewien dwudziestolatek. „Kiedy ją wspominam, myślę o tym, jakim mięczakiem musiałem być. Teraz na fali są takie zespoły jak Beatlesi i Stonesi. Nie wyobrażam sobie, by mogły mi się znudzić, przynajmniej póki jestem młody”.
Ale w tym roku role się odwróciły. Gdy 1963 się kończył, Cliff za sprawą Beatlesów był niczym zeszłoroczny śnieg. Dla George’a Melly’ego zmysłowe podrygiwania Cliffa były już tylko „zamiataniem ugiętymi kolanami, nie tyle zalotami, co raczej sugestią, że się zmoczył”. Beatlesi byli przyszłością, a Cliff – przeszłością. Próbował walczyć, ale już było po wszystkim. W rzadkim momencie szczerości podczas rozmowy z reporterem „Daily Mirror” narzekał na prymitywizm Beatlesów: „Oni tylko zrobili nawrót do rock and rolla. My już to graliśmy, te krzyki i wariowanie. Beatlesi rozkręcili to na nowo”.
Od tego momentu John był tak wysoko, zajmując szczyt sławy i bogactwa, że rzadko w ogóle spoglądał w dół, gdzie był Cliff Richard. Z kolei spokój Cliffa szargała nawet najmniejsza aluzja na temat Beatlesów. Począwszy od połowy lat sześćdziesiątych, to on był „artystą dla całej rodziny”, porządnym i niegroźnym. Występował w kabarecie, przedstawieniach i programach nadawanych w sobotnie wieczory. W głębi duszy wiedział, że już nie jest na czasie: „Sukcesy Beatlesów i Stonesów zepchnęły mnie i Shadowsów na boczny tor. Byliśmy już starociami”.
W sobotę 6 kwietnia 1968 roku, kiedy John Lennon przebywał z Maharishim Maheshem Yogim w Indiach i komponował piosenki na „Biały album”, Cliff grał „Congratulations” podczas finału konkursu Eurowizji, ubrany w jasnoniebieską dwurzędówkę z białym żabotem wokół szyi i nadgarstków. Kiedy zliczono ostateczną punktację, okazało się, że Cliff zajął drugie miejsce, za Hiszpanką Massiel i jej piosenką „La La La”.
Chociaż był znany z uprzejmości, pozytywnego nastawienia i chrześcijańskiej wiary, Cliffowi nigdy nie udało się okiełznać niechęci do Beatlesów. W niedzielę 19 stycznia 1969 roku śpiewał psalmy w kościele w Edynburgu i opowiadał o swojej wierze. Wtedy mu się wyrwało: „Beatlesi to bardzo wzięci artyści, ale nie odnoszą tych samych sukcesów w życiu. Wciąż tylko gonią po świecie za jakimiś mrzonkami, chociaż teraz pewnie już zdają sobie sprawę z tego, że ten ich Maharishi w ogóle im nie pomaga. Wydaje mi się, że szukają czegoś, co chrześcijanie odkryli już dawno”.
Niemal ćwierć wieku później Cliff wciąż obruszał się na samą wzmiankę o Beatlesach. Podczas wywiadu dla magazynu „Q” w 1992 roku Tom Hilbert zapytał, czy kiedykolwiek im zazdrościł. Gwałtowność jego odpowiedzi sugeruje, że nigdy nie przestał rozpamiętywać: „Było we mnie nieco zazdrości. To bolało, być tak bezpardonowo pomijanym przez media. Ale wciąż sprzedawałem miliony płyt, więc co z tego? Niech pan spojrzy na mnie teraz. Beatlesów nie ma, a ja grałem pięć lat przed Beatlesami, więc nikt mnie nie dogoni. Już zawsze będę wszystkich wyprzedzał. Właśnie mam za sobą tysięczny tydzień na listach przebojów, najbliższy mi konkurent nie ma nawet pięciuset, a to oznacza, że jeśli miałby mi dorównać, musiałby zacząć nagrywać teraz i mieć hit na listach co tydzień przez pięć następnych lat. To niemożliwe. Mam dużą przewagę… I jeszcze jedno: jeśli chodzi o bunt, to my byliśmy bardziej zbuntowani. Beatlesów akceptowała rodzina królewska i cała towarzyska śmietanka. Mnie i The Shadows nigdy nie zaakceptowano. Więc tu też ich mieliśmy”.