1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. Prawdziwi liderzy przyszłości mówią: „mniej”, „wolniej”, „z sensem” . O mądrym zarządzaniu energią rozmawiamy z Martą Niedźwiecką

Prawdziwi liderzy przyszłości mówią: „mniej”, „wolniej”, „z sensem” . O mądrym zarządzaniu energią rozmawiamy z Martą Niedźwiecką

Marta Niedźwiecka (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films)
Marta Niedźwiecka (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films)
I tedy wchodzi ninja... Cały na czarno, skupiony, pełen gracji, a jaki skuteczny! Bierzmy z niego przykład. W kolejnym odcinku swojego „Niezbędnika” Marta Niedźwiecka przekonuje, by w nowym roku wyzwolić się spod reżimu efektywności i postawić na zarządzanie własną energią.

W jednym z odcinków swojego podcastu „O zmierzchu” mówisz, że zarządzanie własną energią to najbardziej wywrotowa, nowoczesna i przyszłościowa rzecz, jaką możemy zrobić dla poprawy swojego życia. Rozwiniesz tę myśl?
Pewnie, tylko najpierw będziemy musiały cofnąć się na chwilę aż do średniowiecza. Wtedy rytm naszego życia wyznaczały dwie rzeczy: bicie kościelnych dzwonów, wzywających na poranne, południowe oraz wieczorne nabożeństwa, oraz cykle natury, czyli w wypadku naszej strefy klimatycznej: wiosna, lato, jesień i zima. Jako ludzie potrzebujemy bardzo mocno orientować się, gdzie jesteśmy w czasie i przestrzeni, między innymi dlatego, że w porównaniu do zwierząt mamy o wiele mniej zmysłów, które w naturalny sposób nas lokują w świecie. Rytmy i cykle to są jedne z naszych podstawowych punktów odniesienia.

Tu mała dygresja: niedawno zakończył się pewien eksperyment, podczas którego sportsmenka Beatriz Flamini spędziła 500 dni w jaskini w okolicach Grenady, odcięta kompletnie od bodźców zewnętrznych. Kontaktowała się jedynie z zespołem naukowców. Zdecydowała, że nie chce otrzymywać żadnych informacji na temat tego, co dzieje się na świecie. Czytała, pisała, robiła na drutach, ale nie wiedziała, która jest godzina ani jaki dzień, a nawet czy to dzień, czy noc. Po około dwóch miesiącach straciła poczucie czasu, a kiedy po upływie 500 dni weszła do niej ekipa, by zakończyć eksperyment – miała odczucie, że spędziła tam mniej więcej 170 dni. Pomijając fakt, jak wytrzymała prawie dwa lata w takim odcięciu, interesujące jest, jak wolno mijał jej tam czas.

Wracając do średniowiecza, zobacz, jak bardzo od tamtych czasów zmieniło się nasze życie, jeśli chodzi o jego rytm. Wschód i zachód słońca przestały oznaczać dla nas początek i koniec dnia, bo dzięki wynalezieniu światła elektrycznego możemy dzisiaj pracować czy czuwać także w nocy. Poza tym – oprócz ubrań – niewiele zmienia w naszym trybie życia zmiana pór roku, nie jest tak, że zimą wyhamowujemy, tak jak robiły to tysiące pokoleń przed nami, wręcz przeciwnie, my wtedy wręcz przyspieszamy – domykamy budżety, organizujemy święta, robimy różne podsumowania… Tymczasem historycznie od mniej więcej listopada do marca nasze obroty zwykle drastycznie zwalniały.

Też odczuwam to przyspieszenie, zwłaszcza w grudniu. W okolicy świąt jestem już tak zmęczona ilością rzeczy do zrobienia i towarzyskich spotkań, że marzę o tym, by zaszyć się w domu na kilka dni i nie robić nic.
W dodatku rzeczy, które dziś weszły nam w miejsce bicia dzwonów i natury, są asynchroniczne, czyli nie mają żadnego rytmu znanego nam choćby z biologii czy otaczającego nas świata, tylko swój własny, do którego my – chcąc nie chcąc – się dostosowujemy. I to one zarządzają dziś naszym czasem, decyzjami i tym, jak sobą gospodarujemy. Na przykład kalendarz Google’a, który mówi ci, co danego dnia się w twoim życiu wydarzy. Ktoś powie: „Ale przecież wstawiasz do tego kalendarza to, co chcesz”. No właśnie nie, wstawiasz to, co musisz. Na przykład ty raz w tygodniu powinnaś odbyć kolegium redakcyjne i ten przymus w jakiś sposób organizuje twój dzień. Podobnie jest z innymi obowiązkami, które są konsekwencjami naszych ról. Normalnie same byśmy ich nie wybrały, ale ostatecznie to im oddajemy władzę nad tym, jak będzie wyglądał nasz dzień.

Co więcej, mnóstwo sił, jak choćby media społecznościowe, zarządza nami poprzez przechwytywanie naszej uwagi. Zaglądasz na Instagram, żeby coś sprawdzić, ale dość szybko zaczynasz go scrollować i już twoja uwaga, czyli twoja energia psychiczna, jest inwestowana w coś, co absolutnie nie szanuje twoich interesów, twojego dobrostanu i co ma cię kompletnie w nosie – jemu chodzi tylko o to, byś spędziła z nim jak najwięcej czasu i wydała możliwie dużo pieniędzy.

Naszą rzeczywistość porządkują dziś specyficznie pojmowana praca, czyli taka, z której się prawie wcale nie wychodzi, oraz specyficznie pojmowany rytm konsumpcji, czyli bycie zarządzanym tymi wszystkimi wydarzeniami typu Black Friday, Cyber Monday, Christmas Sale czy Powrót do szkoły. A kto porządkuje rzeczywistość, ten ma władzę. Przypomnij sobie szkołę, w której dzwonek oznajmiał koniec lekcji: to szkoła mówiła ci, kiedy możesz wyjść z sali, kiedy możesz się wysikać, kiedy możesz zjeść kanapkę czy kiedy możesz zaczerpnąć świeżego powietrza.
Zobacz, my wszyscy łykamy to jak głodny indyk kaszę, dajemy sobie narzucać te różne porządki i praktyki…

…bo myślimy, że dzięki temu będziemy lepiej zorganizowani.
Właśnie, tylko że nie jesteśmy wtedy lepiej zorganizowani, my się dajemy wtedy organizować. I teraz dopiero mogę odpowiedzieć na twoje pytanie. Przejęcie kontroli nad własnymi zasobami energetycznymi, psychicznymi i fizycznymi, jest wywrotowe, bo jest pokazaniem środkowego palca tym wszystkim instytucjom i wydarzeniom, które próbują „zorganizować nam czas”. Jest jak powiedzenie: „To ja mam kontrolę, to ja mam wybór, co chcę zrobić ze swoim czasem, swoją uwagą i swoim odpoczynkiem. To ja wiem, kiedy jestem zmęczona i to ode mnie zależy, co z tym swoim zmęczeniem robię”. Niestety, na razie dominuje opowieść o wyciskaniu siebie jak cytryny, o efektywności oznaczającej dziesięć godzin spędzonych na pracy bez odrywania się od wykonywanego zadania.

Bo jak jesteś efektywna i superzorganizowana, to w te dziesięć godzin wpychasz sobie jak najwięcej zajęć.
Tylko znów, wtedy nie jesteś wcale superzorganizowana, ale superprzeładowana. Wiesz, jaka byłabym bogata, gdybym dostawała pięć złotych za każdym razem, jak słyszę w gabinecie: „Miałem dziś taki dzień, że nie było pustych przebiegów”? Zawsze wtedy pytam: „To czym dzisiaj obsłużymy tę sesję, skoro od szóstej rano nie miałeś ani chwili na odpoczynek?”. Pusty przebieg oznacza przecież regenerację, to, że nie zajmuję się wtedy żadnymi zadaniami. Że siedzę, piję herbatę i patrzę na mojego kota, jak śpi. Gdybym próbowała docisnąć osobę, która przychodzi do mnie na sesję po 12 godzinach bez chwili odpoczynku, mówiąc: „Pani Zosiu, proszę się w takim razie skupić”, to bym się tylko dołożyła do systemu opresji, w której ona żyje.

Wtedy pani Zosia sięgnęłaby do swoich rezerw…
…i pociągnęła kolejną godzinę. Tylko czemu by to służyło? I tu właśnie wchodzi ninja, cały na czarno. On nie szuka efektywności, tylko innego podejścia do zarządzania energią.

Właśnie, skąd ten ninja? Jest w twoim podcaście i twojej książce.
To dla mnie symbol zwinności i adaptacyjności. Ninja dostosowuje się do tego, gdzie jest i kim jest – jaki jest kontekst danej sytuacji, jakie ma zasoby – a nie niczym ciężkozbrojny polski husarz daje całą naprzód, niezależnie od okoliczności. Rozpędzony husarz na koniu jest nie do pokonania, ale jeśli tylko coś go zatrzyma w tym pędzie, to spada z konia i staje się bezbronny.

Wszystkie wschodnie sztuki walki uczą takiego gospodarowania swoim ciałem i energią psychiczną, żeby konkretne zadania wykonywać przy użyciu jak najmniejszego wysiłku, a jednocześnie wystarczająco dobrze. Oczywiście do tego momentu prowadzi bardzo złożony trening mentalny i fizyczny, ale chodzi o to, by te wszystkie pełne gracji ruchy były optymalne. Czyli by włożyć w nie tyle energii, ile trzeba, nie trzy razy tyle. Wszyscy mamy określone możliwości i zasoby z punktu widzenia energii fizycznej i psychicznej, w dodatku jedne rzeczy je rozładowują a inne – doładowują.

Nie jesteśmy wielofunkcyjnymi robotami.
Jakiś czas temu widziałam się z moją bliską znajomą, która była wtedy mamą dwulatka. I ta znajoma mówi mi, że ona musi zacząć coś robić, bo zawodowo to jest u niej katastrofa: jedna koleżanka zrobiła doktorat, druga awansowała, a ona nic… W tym momencie spojrzałam na nią i powiedziałam: „Ale przecież od dwóch lat 24 godziny na dobę zajmujesz się wychowaniem człowieka. Skąd fantazja, że to jest moment na wyciskanie z siebie doktoratu czy jakieś inne doskonalenia zawodowe? Gdzie ty to czasowo włożysz i czym to obsłużysz?” – nawiasem mówiąc, to jest moje ulubione pytanie. Na co ona: „Ale wiesz, świat na mnie nie poczeka”.
„Ej, moment, moment, to świat będzie ci dyktował, co masz robić ze swoim życiem?” Jej się uruchomiły wszystkie te czarne fantazje o byciu pozostawioną, o wypadnięciu z obiegu. Każda młoda matka to zna. Naród może wręczać nam ordery i dawać kwiatki na Dzień Kobiet, ale to niczego nie załatwia. Pomogłoby nam, gdybyśmy w czasie, kiedy rodzimy i wychowujemy dzieci, były chronione zawodowo na tyle, byśmy mogły potem spokojnie wrócić na ścieżkę zawodową, a nie były karane za coś, na czym cały naród zyskuje.
Ale nawet jak nie jesteśmy matkami, to mamy przerąbane. No bo co, wstajemy rano, już przed śniadaniem angażujemy się w jakieś mniejsze i większe shitstormy na Instagramie albo czytamy niepokojące wieści o świecie, w dodatku jesteśmy niedospane i wiemy, że dziś też zarwiemy noc, bo roboty jest tyle, że ciężko będzie inaczej, no i nie zdążymy pójść na fitness, o chwili spaceru już nie wspominając…

Słowo à propos świata, który nie poczeka… Też kiedyś mi się tak wydawało, aż przeczytałam w jednym z kryminałów Zygmunta Miłoszewskiego, jak główny bohater mówi, że kiedy człowiek jedzie na urlop, to ma wrażenie, że tyle go tu na miejscu ominie, tymczasem po powrocie okazuje się, że właściwie nic się nie zmieniło – wprawdzie osoby mogą być inne, ale spory i problemy zostają te same.
I to jest też element asynchronii. Tak naprawdę, jak śpiewał klasyk, nie dzieje się nic i nie stanie się aż do końca… chyba że my zadecydujemy, że zaczynamy coś realnie w swoim otoczeniu modyfikować.

Co więcej, świat będzie co chwila czegoś od nas żądał i sięgał po nas swoimi łapkami, to my musimy zacząć dawać mu opór.
Podam ci przykład. Jak wiesz i może czytelnicy też wiedzą, w październiku była premiera mojej książki „O zmierzchu”. Zamęt wokół tego powstał ogromny: spotkania, wywiady, wizyty w zakładach pracy i uściski ręki prezesa, wiadomo. To wszystko zabiera energię, a ponieważ jestem introwertyczką, jest to dla mnie potwornie eksploatujące. Żeby to jakoś zobrazować: po całym wieczorze spędzonym na interakcjach jestem w stanie tylko obijać się po chałupie do godziny 12 następnego dnia. W międzyczasie działy się też w moim życiu różne rzeczy, które dodatkowo drenowały mnie z energii… W każdym razie do początku listopada dojechałam wyczerpana fizycznie i psychicznie, niemająca skąd dawać. A mam pracę, która jest dla mnie priorytetem. Moment, w którym czuję, że ledwo docieram na sesję z moimi pacjentami, to jest czerwona flaga – tak nie powinno się dziać. Siadłam więc, wzięłam kartkę i napisałam, co mnie najbardziej drenuje z energii. Na samym szczycie listy były spotkania autorskie i wywiady. Spotkania autorskie nie są dla mnie, tylko dla moich czytelników i słuchaczy, czuję, że fajnie jest im to dawać, a poza tym cieszy mnie ich poznawanie, wymienianie się myślami – tak, to jest zużywające, ale też gratyfikujące. Tego nie chcę ograniczać. Zobaczyłam jednak, ile dałam wywiadów, ile z nich naprawdę miało sens, a nad iloma potem siedziałam po nocach, poprawiając je. Powiedziałam sobie: „W takim razie z tego rezygnuję”. Oczywiście zaraz w mojej głowie pojawił się głos: „Nie wolno! Promocja! Masz obowiązek!”. „I kto to mówi?” – zastanowiłam się głośno. „Czy ja aby nie słyszę tu mojego wewnętrznego nazisty, wychodzącego z pomieszczenia, w którym został niedawno zamknięty?”

Masz wewnętrznego nazistę?
Naturalnie, że mam! Jest wypasiony tak, że nawet Hans Kloss nie dałby mu rady. W każdym razie, ignorując jego krzyki, odezwałam się do osoby zajmującej się promocją mojej książki z informacją, że udzielę już tylko tych kilku obiecanych wywiadów, ale na nowe się nie piszę. Owszem, pojawiła się rozkmina emocjonalna pod tytułem: „Czy ja czegoś w ten sposób nie tracę?”, jednak ważniejsze było postanowienie, by ochronić ten zasób energii, która jest dla mnie i dla moich pacjentów.

Kilka jeszcze innych rzeczy odpuściłam, zaciągnęłam hamulec i przez parę dni siedziałam pod kocem, oddychałam torem przeponowym, czytałam książki i głaskałam kota, do tego wychodziłam w naturę, wysypiałam się. Szybko zaczęłam zauważać różnicę. Byłam znów przytomna, zdolna do wykonywania podstawowych rzeczy, ale też do odczuwania radości. Bo następnym elementem nadmiernej eksploatacji energetycznej jest to, że my wchodzimy w tryb autopilota: tam już nie ma „przyjemne–nieprzyjemne”, „radość–ból”, tam jest tylko zaciskanie pośladków.

I nawet jak coś osiągasz, to nie potrafisz się tym ucieszyć…
…bo od razu przechodzisz do następnego zadania. To nie są łatwe decyzje, wymagają rezygnacji z wielu fajnych i nagradzających rzeczy, czasem łączą się też z utratą lub ograniczeniem pewnych relacji – nic dziwnego, że mamy z tym problem. Dlatego trzeba brać przykład z ninja – on nie przywiązuje się tak bardzo do rzeczy, nie buduje sobie pałaców, wystarczy mu czarne ubranie, dobry miecz – i w drogę.

Czasem nie potrafimy zwolnić czy odpuścić, bo życie stawia przed nami kolejne wyzwania, a my bardzo chcemy ich się podjąć.
Wyzwania działają na nas czasem tak, jakbyśmy byli psem Pawłowa – za każdym razem gdy ktoś zadzwoni i powie „wyzwanie”, to my bez zastanowienia lecimy.

A może ja się już nasyciłam wyzwaniami? I wszystko, czego pragnę, to siedzieć w oknie z moim psem i patrzeć, jak strażnik miejski robi zdjęcia źle zaparkowanemu samochodowi.
Przywołam tu film „Dym” Paula Austera, gdzie główny bohater, grany przez Harveya Keitela, codziennie wychodził na róg ulicy, przy której stał jego mały sklepik z tytoniem, i robił zdjęcie – i to go zupełnie nasycało w dziedzinie „atrakcje i przygody”. Oczywiście reagował na to, co się wokół działo, ale też bez przesady.
Wszyscy potrzebujemy w życiu wyzwań, ale spokojnie, one nas znajdą. Albo my je znajdziemy, jak przyjdzie nam na nie ochota; przynajmniej będziemy mieć wtedy energię, by się ich podjąć i zrobić w ich ramach coś sensownego.
Inna sprawa, że dając się zarządzać różnym agenturom, nie sprawdzając przy tym poziomu własnej energii – my nie robimy rzeczy, my się po nich prześlizgujemy. Stajemy się wyjałowieni, puści, opróżnieni, wyschnięci. Robimy dużo, ale robimy beznadziejnie, co znaczy, że nie tylko produkt jest kiepski, ale też nie ma zwrotu w postaci czyjegoś zadowolenia lub własnej satysfakcji. Nie mamy czasu poczekać, aż to coś zapracuje, aż będziemy mogli się czegoś dzięki temu nauczyć. Zrzucamy worek kamieni z pleców i lecimy po następny.

Sama to znam – długo jechałam na energii robienia moich cotygodniowych podcastów, aż poczułam, że to nie jest już super, bo jestem coraz bardziej wyeksploatowana. Myślałam jednak, że nie wolno mi niczego zmieniać, bo może ludzie się obrażą, może przestaną mnie słuchać, ale jakoś nic takiego się nie stało. Podcast jest co dwa tygodnie, wszyscy się do tego przyzwyczaili, a świat się nie zawalił. Co więcej, usłyszałam od ludzi: „Cenimy cię za to, bo to pokazuje, że sama robisz to, co chcesz, żebyśmy robili”.
Prawdziwi liderzy przyszłości mówią: „mniej”, „wolniej”, „z sensem”…
A nie wieczne: „szybciej”, „więcej”, „taniej”.

A co robić ze swoją energią, jak o nią dbać, kiedy przechodzisz przez trudny okres w życiu: ktoś bliski cierpi, ty chorujesz, straciłaś pracę, nie masz pieniędzy?
Zobacz, to są zazwyczaj sytuacje, w których ludzie przychodzą do zdrowych zmysłów. Zaczynają ustawiać priorytety pod najważniejsze rzeczy, nie pod wieczorną galę, tylko pod popołudnie z cierpiącą mamą. Choroba, śmierć i wszystkie inne nieodwołalne rzeczy są trochę jak te średniowieczne dzwony, mówią:
„Ej, dzień się kończy, czas się pomodlić, zagonić trzódkę do stodółki, a nie oglądać Netflix do czwartej nad ranem”. Większość ludzi, których dotykają poważne problemy zdrowotne, inaczej zaczyna wydawać pieniądze, inaczej spędza wolny czas, wybiera to, co jest najważniejsze, żeby się nie rozpraszać. Wtedy bardzo często ludzie rezygnują z czegoś pierwszy raz w życiu. Tylko fajnie byłoby nie musieć dochodzić do takiego miejsca, ale wrócić do przytomności.

Odmawiać, odpuszczać, rezygnować – to jedno. Ale jak sprawić, by emocjonalnie nas to nie drenowało? Jedna bliska mi osoba powiedziała ostatnio, że trudny okres nauczył ją tego, że trzeba dawać sobie wtedy przyjemności, bo one najbardziej nas karmią.
Częściowo bym się z tym zgodziła, ale dodam coś jeszcze: nic nas nie ochroni przed bólem. Jeśli ktoś bliski cierpi, możemy zadbać o higienę psychiczną, koncentrować się na dobrostanie tej osoby, nie wymyślać czarnych scenariuszy, być tu i teraz – co nie zmienia faktu, że to nas zużywa. Straty, rozstania, choroby, izolacje, ale też wojny, epidemie to są trudne, ale nieuniknione elementy naszej egzystencji. Tym bardziej musimy o siebie dbać, kochani. Bo z pustego i Salomon nie naleje.

Mówiłaś o gracji. Lubię to słowo, bo kojarzy mi się ze spokojnym, eleganckim, delikatnym rytmem. Lubię dni, kiedy mam poczucie, że robię coś z gracją.
Gracja jest odzwierciedleniem równowagi pomiędzy akcją a statyką, białym a czarnym. Tu nie ma skoków, zrywów, całej tej nerwowości. Bardzo dużo zadań, jakie dziś wykonujemy, nie jest spokojną, równomierną pracą, kiedy siadasz, skupiasz się na czymś przez jakiś czas, po czym to domykasz i łagodnie przechodzisz do kolejnego zadania – tylko wielkimi pikami wydatku energii. Tak nie da się długo funkcjonować, bo to spala. Dlatego kontrolerzy lotów mogą pracować tylko kilka godzin dziennie.

To ja na zakończenie przywołam film „Paryż może poczekać” w reżyserii Eleanor Coppoli. Główna bohaterka, grana przez Diane Lane, wyrusza w podróż z Cannes do Paryża z kierowcą, który ma taką zasadę, że po każdej godzinie jazdy robi postój. Najpierw ją to denerwuje, a potem zaczyna się tym rozkoszować i naprawdę cieszyć jazdą, a przy okazji „po drodze” zauważa bardzo wiele rzeczy.
A wiesz, że miałam tak jak ona? Kiedy zaczęłam jeździć samochodem, to interesowało mnie jak najszybsze dojechanie na miejsce. Na przykład wyruszałam z Warszawy do Gdańska z postanowieniem, że nie sikam po drodze, bo to marnowanie czasu, i zdejmowałam nogę z gazu dopiero na miejscu. Teraz zdecydowanie bliżej mi do tego kierowcy. 

Jak zarządzać energią?

Codziennie potrzebujesz:

1. Connecting time, czyli połączenia z przyrodą i czymś żywym.
2. Downtime, czyli zwolnienia.
3. Focus time, czyli skupienia.
4. Physical time, czyli ruchu.
5. Fun time, czyli czasu na zabawę i beztroskę.
6. Sleep, czyli snu.
7. Time in, czyli zdrowej myślówy, refleksji, domykania emocji.

Na podstawie badań Davida Pocka z 2001 roku. Więcej w książce „O zmierzchu. Jak przestać bać się życia i przeżyć je po swojemu”.

Marta Niedźwiecka certyfikowana sex coach i psycholożka. Współautorka (z Hanną Rydlewską) książki „Slow sex. Uwolnij miłość”. Prowadzi sesje indywidualne i warsztaty. Popularyzuje świadomą seksualność.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze