1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Wywiady
  4. >
  5. Matteo Brunetti o włoskiej sztuce życia: „Nie ukrywamy swojego szczęścia, radości czy miłości – szkoda na to czasu”

Matteo Brunetti o włoskiej sztuce życia: „Nie ukrywamy swojego szczęścia, radości czy miłości – szkoda na to czasu”

„We Włoszech relacje są bardziej bezpośrednie, pełne emocji. Nie bawimy się w gry pozorów” – mówi Matteo Brunetti (Fot. Agata Murawska / Zwierciadlo.pl)
„We Włoszech relacje są bardziej bezpośrednie, pełne emocji. Nie bawimy się w gry pozorów” – mówi Matteo Brunetti (Fot. Agata Murawska / Zwierciadlo.pl)
Nie od dziś wiadomo, że Polacy mają wielki sentyment do Włoch i włoskiej kuchni. Ale to nie jedyny powód, dla którego ostatnio pokochali Matteo Brunettiego. Ten kucharz i twórca internetowy (na TikToku obserwuje go ponad milion osób) uwodzi swoim niebanalnym poczuciem humoru, radością życia i wrodzoną nonszalancją. Oraz świeżym spojrzeniem na to, czego na co dzień nie doceniamy.

Urodziłeś się w Rzymie i spędziłeś w tym mieście 27 lat. Przyznajesz otwarcie, że choć twoja mama pochodzi z Polski, sam nigdy nie chciałeś mieszkać w tym kraju. A jednak jesteś tu już ponad sześć lat. Spodobało ci się?
Nie doceniałem Polski. Kiedy przyjeżdżałem w dzieciństwie do Trójmiasta na dwutygodniowe wakacje u dziadków, nie przywiązywałem się za bardzo do tego miejsca, bo wiedziałem, że jestem tu tylko na chwilę. Zresztą Polska w tamtych czasach wyglądała zupełnie inaczej, szczerze mówiąc, niezbyt zachęcająco. Dziś, kiedy zapraszam znajomych z Włoch, początkowo nie są zbyt chętni, ale każdy, kto tu przyjeżdża, wraca pozytywnie zaskoczony. I nie mówię tego po to, żeby było miło. Rzym jest piękny, magiczny, ale to miasto, które zatrzymało się w czasie. Gdybyśmy jakimś cudem cofnęli się o 20 lat, wyglądałby tak samo jak dziś, a może nawet trochę lepiej, bo Włosi nieszczególnie dbają o cenne zabytki. Poza tym życie w Rzymie jest dość chaotyczne, a przez to stresujące. Wszystko, co tam nie działa, w Polsce funkcjonuje świetnie. To była dla mnie meganiespodzianka.

Co dokładnie masz na myśli?
Na przykład autobusy, które jeżdżą zgodnie z rozkładem. Biurokrację, na którą tak narzekacie, ale w porównaniu z tą włoską to prawdziwy luksus. Macie też świetne drogi i miejsca pracy dla młodych ludzi. Kiedy wyjeżdżałem z Włoch, bezrobocie wśród tamtejszych studentów sięgało 42 proc., a więc praktycznie co drugi absolwent wyższej uczelni był bez pracy. Ja na szczęście nie musiałem emigrować w poszukiwaniu zarobku, ale wielu moich znajomych nie miało innego wyjścia.

Często mówisz o tym, że Polska daje ci poczucie bezpieczeństwa. Chodzi właśnie o to bezpieczeństwo ekonomiczne?
We Włoszech miałem swoją firmę, byłem pilotem dronów i żyło mi się całkiem dobrze. Mam na myśli dosłowne rozumienie tego słowa. W ostatnim raporcie Unii Europejskiej „Quality of life in European cities” w kategorii „najniebezpieczniejsze miasta na samotne wędrówki po zmroku” wygrywa właśnie Rzym. To, że w Warszawie mogę chodzić w nocy bez strachu po ulicy, a w ciągu dnia nie muszę mieć oczu dookoła głowy i co chwilę sprawdzać, czy mój portfel wciąż jeszcze jest na swoim miejscu, było dla mnie czymś naprawdę wow!

Uświadomiłeś mi, że mimo całej mojej miłości do Warszawy, chyba jednak nie doceniam tego miasta.
Bo nie widzi się tego, co się ma na co dzień. Kiedy mieszkasz w Rzymie, przestajesz się zachwycać tymi wszystkimi pięknymi zabytkami. Przechodzisz obojętnie obok fontanny di Trevi, mijasz Schody Hiszpańskie czy Piazza Navona. Oczywiście chłoniesz tę estetykę, bo to Włochom – poza miłością do dobrej kuchni – zawdzięczam poczucie piękna, wrażliwość na design i modę, ale na co dzień starożytna architektura nie robiła już na mnie wrażenia. Choć pamiętam taki wieczór, kiedy miałem 17 czy 18 lat, przejeżdżaliśmy na skuterze z moją pierwszą dziewczyną obok podświetlonego Koloseum, nagle poczułem potęgę tej niesamowitej budowli i pomyślałem: „Kurczę, jak to pięknie być Włochem, częścią takiej historii”. Dziś przyjeżdżam do Rzymu już jako turysta, a nie mieszkaniec i zupełnie inaczej patrzę na to miasto. Nie dotyka mnie chaotyczna codzienność życia, jestem więc w stanie bardziej docenić tę kulturę, dziedzictwo i architekturę.

A mieszkając w Warszawie, odkryłeś jakieś swoje typowo polskie cechy?
Nie, polską mam tylko cerę [śmiech]. Zawsze była dużo jaśniejsza niż karnacja włoskich kolegów i gorzej tolerowała tamtejsze słońce. Choć mama od początku dbała o to, żebyśmy mówili po polsku, w środku czuję się bardziej Włochem. Są nawet takie testy dla ludzi wychowywanych w rodzinach dwujęzycznych, które sprawdzają, jak się myśli w stresujących momentach. No więc okazuje się, że kiedy jestem zdenerwowany, myślę po włosku. Nigdy jednak mentalnie nie zamykałem się w tej dwukulturowości, w której dorastałem. Fakt, że od dziecka płynnie posługiwałem się dwoma językami, dawał mi poczucie, że jestem obywatelem świata, że mogę żyć i pracować w każdym zakątku. Nie zamierzam w najbliższym czasie wyprowadzać się z Warszawy, ale cały czas mam jedno oko otwarte na świat. Uwielbiam energię dużych miast, fascynuje mnie Nowy Jork, ale równie dobrze mógłbym osiąść gdzieś w Azji. Nie wykluczam żadnego scenariusza na życie.

Nie tylko myślisz, ale też wciąż jadasz po włosku. Polska kuchnia cię nie przekonuje?
To nie są do końca moje smaki. Lubię zupę grzybową, pomidorową czy żurek, ale to nieliczne wyjątki. Nie rozumiem tutejszej tendencji do mieszania wszystkich składników w jednym daniu. Kiedy Polak widzi makaron z pesto, pyta: „Ale gdzie jest białko?”. I dodaje kurczaka. Gdy przyrządza carbonarę, brakuje mu tłuszczu, więc wlewa do makaronu śmietanę. Tymczasem w kulturze włoskiej są pewne niewypowiedziane reguły, których wszyscy od pokoleń bezwzględnie przestrzegają, bo choć powstały one w czasach, kiedy nikt nie słyszał o dietetyce, to doskonale wpisują się we współczesną wiedzę dotyczącą zdrowego odżywiania. Mówi się, że Włosi jedzą dużo węglowodanów, ale nie tyją – jakim cudem? Takim, że każdy posiłek składa się z jasno określonych etapów. Zaczynamy od antipasti, czyli przekąsek warzywnych zawierających sporo błonnika, które sprawiają, że później wolniej wchłaniamy węglowodany i nie mamy nagłych wahań poziomu cukru. Następnie serwuje się primi piatti, czyli dania węglowodanowe z makaronem lub ryżem. Po nich na stole pojawia się secondi piatti, potrawy bardziej białkowe – z mięsem, rybami lub strączkami. Potem jeszcze deser, a na koniec kawa, której we Włoszech nigdy nie pije się przed jedzeniem lub w trakcie posiłku. Ważna jest też regularność. Zaczynam dzień od małego śniadania, ale o 11.00 robię już przerwę na jakąś przekąskę. Między 13.00 a 14.00 życie w całej Italii zamiera, bo wszyscy gromadzą się przy stołach na obiad. O 15.00 jada się kolejną przekąskę, około 18.00 czas na aperitivo z przyjaciółmi, a o 20.00 kończę dzień kolacją. Ten włoski rytm uparcie utrzymuję również Polsce, choć to nie zawsze jest łatwe. Zwyczajem społecznym, który nadal mnie tu zaskakuje, jest jedzenie kolacji maksymalnie do godziny 19.00. Kiedy przeprowadziłem się do Warszawy, nie miałem z kim wyjść wieczorem do restauracji, wszyscy mi mówili, że na jedzenie jest już dla nich za późno. Zresztą większość kuchni zamyka się o 21.00. Dla mnie to jest szokujące, przecież wy chodzicie spać głodni!

Słuchając cię, mam wrażenie, że życie Włochów toczy się wokół jedzenia.
Bo tak właśnie jest. Ze względu na sprzyjający klimat w każdym, nawet najmniejszym i najmarniejszym sklepiku przez cały rok można kupić świeże owoce i warzywa. Italia jest otoczona wodą, mamy więc bogactwo ryb i owoców morza. Każdy region słynie z innych serów, wędlin i tradycyjnych dań. Gdziekolwiek pojedziesz, wszędzie jest wyśmienita kuchnia.

Rozumiem jednak, że Włosi żywią się głównie w restauracjach. Nie wyobrażam sobie przyrządzania takiej ilości posiłków każdego dnia.
W Italii, podobnie jak w Polsce, ceni się przede wszystkim domową kuchnię. Gotujemy całymi rodzinami, z przyjaciółmi, kuzynami i znajomymi znajomych. Ale kiedy byłem dzieckiem, cała rodzina co niedzielę zjeżdżała do domu letniskowego dziadków położonego w lesie, niedaleko Rzymu, w regionie Castelli Romani. Czasem było to 15 osób, ale kiedy kuzyni zapraszali swoich przyjaciół, to przy stole zasiadało nawet 30 gości. Dla wszystkich gotowała nonna, czyli włoska babcia, która o dziewiątej rano zamykała się w kuchni i przyrządzała cukinie, mięsa, makarony, ryby i zebrane przez wujka grzyby. Jedną ręką mieszała polentę, a drugą mięsno-pomidorowe sosy. Reszta rodziny przyjeżdżała na gotowe i wszyscy biesiadowali od 13 do 17, a stoły cały czas uginały się od jedzenia. Nie wiem, jak babcia to robiła, ale na tym polega właśnie magia nonny. Te rodzinne spotkania przy stole były dla mnie główną inspiracją do napisania książki „Włoska uczta”. Jest w niej to, co podpatrzyłem i wchłonąłem jako dzieciak od nonny, miłość, jaką wkładała w gotowanie, to, w jaki sposób traktowała składniki, jak mało ich używała, bo kluczowa była wysoka jakość produktów i podanie ich w taki sposób, by można było w pełni docenić ich smak. Moja mama, choć musiała się nauczyć tej kultury, kuchni i języka, również miała gigantyczną pasję do gotowania. Podpatrywała nonnę, ale też kupowała i czytała mnóstwo książek kulinarnych. Wciąż mam w pamięci zapach jej naleśników, który budził mnie w naszym rodzinnym domu we Frascati pod Rzymem.

O pozycji matek we włoskich rodzinach krążą legendy. Czy faktycznie kobiety mają tam tak silną pozycję?
Kiedy nonna odeszła 10 lat temu, nasze wielkie rodzinne niedzielne spotkania niemal z dnia na dzień się skończyły. To pokazało wyraźnie, jak silnym spoiwem była i jak niesamowicie potrafiła łączyć nas wszystkich swoim jedzeniem. Rola matki we włoskich rodzinach jest bardzo mocna, ale to też wynika z charakteru włoskich kobiet, które są aż niezdrowo wszechobecne. Spełniają swoją rolę mamy nawet w późnym wieku i nigdy nie wypuszczają swoich dzieci w stu procentach w świat.

Dla ciebie to było budujące czy raczej obciążające?
Moja mama spędziła we Włoszech 35 lat, ale jednak jest Polką, więc wychowywała mnie w takim dobrym miksie tych dwóch światów. Zawsze daje mi mnóstwo miłości, ale w żaden sposób mnie nią nie przytłacza. Kiedy przyjeżdżaliśmy do Trójmiasta, widziałem ogromną różnicę pomiędzy tym, jak wychowywane były polskie dzieci i moi rówieśnicy we Włoszech. Tu było dużo więcej swobody. Kilkulatki bawiły się same na podwórku w towarzystwie sióstr, braci czy przyjaciół, a w Italii nawet nastolatkowie cały czas byli pod czujnym okiem matki. Myślę, że to może przytłaczać.

Kiedyś podczas rejsu statkiem obserwowałam włoską rodzinę. Ojciec spacerował po pokładzie i podziwiał widoki, a matka siedziała między dwoma trzydziestoparoletnimi synami i czytała im na głos książkę. Jeden z mężczyzn opierał głowę na jej ramieniu, a drugi trzymał ją za rękę. W Polsce nigdy nie widziałam w miejscu publicznym takiej zażyłości między matką a dorosłym już synem.
Takie sceny dają pożywkę wszystkim teoriom na temat włoskich maminsynków, ale to niekoniecznie musi świadczyć o jakimś chorobliwym przywiązaniu syna do matki i odwrotnie. We Włoszech relacje międzyludzkie są bardziej bezpośrednie, pełne emocji. Nie bawimy się w gry pozorów, w ukrywanie swojego szczęścia, radości czy miłości, bo szkoda na to czasu. Włosi są bardzo sentymentalni, uczuciowi. Polacy też mają te cechy, ale przejawiają je w inny sposób, są bardziej wycofani, dlatego wciąż jeszcze czasami miewam problemy ze zrozumieniem intencji drugiej osoby. Potrzebujecie więcej czasu, żeby się zaprzyjaźnić, otworzyć, nawiązać relację. Pierwszą reakcją na obcego człowieka jest dystans, jakiś rodzaj nieufności, podejrzliwości, analizowanie, o co mu tak naprawdę chodzi, czego ode mnie chce. Włosi nie trzymają emocji w ryzach, tylko spontanicznie dają im wyraz.

Podcast „Bondziorno”, w którym rozmawiasz o męskich fantazjach seksualnych, staraniach o dziecko, porodach, o tym, jak trudno być LGBT+ w Polsce, powstał, by pokazać tę włoską otwartość?
To są tematy, o których ze swoimi rzymskimi znajomymi rozmawiam tak samo, jak o piłce nożnej. Nikt nie ma tam problemu z tą sferą życia i różnymi ludzkimi wyborami. Mamy Watykan tuż za rogiem, ale nie żyjemy w jego cieniu. W konstytucji Włoch jest zapisane, że to państwo laickie i Kościół nie ma prawa wtrącać się w sprawy państwowe. Oczywiście próbuje to robić, ale jednak trafia na większy opór społeczny niż w Polsce, gdzie spora grupa ludzi wciąż próbuje być świętsza od papieża. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie narzucali swoich norm i standardów innym.

Tę swobodę rozmawiania o różnych aspektach seksualności i obyczajowości wyniosłeś z domu?
Na pewno nauczono mnie, że szeroko rozumiana sfera intymna jest naturalną częścią naszego życia. Chodziłem do szkoły zakonu salezjańskiego i mieliśmy tam lekcje edukacji seksualnej, tymczasem w Polsce ten przedmiot nawet w szkołach państwowych wzbudza jakieś niezdrowe kontrowersje, podobnie jak aborcja, in vitro czy osoby LGBT+. W Rzymie czy Mediolanie widok mężczyzn trzymających się za ręce nikogo nie dziwi. Oczywiście wciąż są regiony, w których tolerancja jest niższa, ale jednak nie tak niska jak w Polsce, gdzie nawet w dużych miastach trudno zobaczyć dwie kobiety czy dwóch mężczyzn okazujących sobie w jakikolwiek sposób czułość. A przecież różne uprzedzenia często wynikają z niewiedzy, strachu albo braku doświadczenia. Dlatego – parafrazując Terencjusza, starożytnego, rzymskiego komediopisarza – uważam, że powinniśmy rozmawiać o tym, co ludzkie, a może wtedy nikt nie będzie czuł się obco. 

Matteo Brunetti, popularny kucharz, twórca internetowy i prezenter telewizyjny. Finalista 6. edycji programu „MasterChef”. Ambasador włoskiej kuchni, kultury i tradycji. W 2023 roku wydał swój debiutancki singiel, obecnie pracuje także nad wydaniem płyty. Właśnie ukazała się jego książka kulinarna „Włoska uczta”.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze