Praca w ogrodzie, na działce, na balkonie. Kąpiele leśne. Obserwacja ptaków. Szukanie śladów zwierząt. Sposobów na kontakt z przyrodą jest wiele i każdy dobry. Natura leczy, daje nam siłę, poprawia odporność i nastrój. Kiedy z tego korzystać, jak nie teraz, latem?
Zaryzykuję twierdzenie, że każda z nas czytała w dzieciństwie „Tajemniczy ogród”. Ja, prawdę mówiąc, wiele razy. Choć wtedy skupiałam się raczej na fabule, na tym, czy mały Colin wróci do zdrowia, a Mary przestanie być „złośnicą”. Umykało mi to, co stanowi esencję tej książki. A tym czymś jest natura. Natura, która daje siłę, która uzdrawia, która potrafi trudne emocje przerobić na dobre. Bez której nie sposób żyć.
Frances Hodgson Burnett okazała się swoistą orędowniczką hortiterapii. I Colin, i Mary odzyskali zdrowie – psychiczne i fizyczne – dzięki pracy w ogrodzie. A nauka potwierdziła intuicje pisarki.
Hortiterapia – inaczej ogrodoterapia, ogrodolecznictwo – jest stosunkowo nową dziedziną medycyny niekonwencjonalnej, coraz częściej polecaną jako uzupełnienie innych form leczenia różnego typu schorzeń i zaburzeń – mówi jedna z definicji. Istotą jest oddziaływanie na kondycję psychiczną, fizyczną i intelektualną pacjenta za pomocą roślin, a mówiąc bardziej precyzyjnie: ogrodu i prac ogrodniczych.
Wpływ roślin i pracy w ogrodzie na samopoczucie zaczęto badać już pod koniec XVIII wieku. Programy ogrodoterapii opracowywano dla weteranów pierwszej, potem drugiej wojny światowej – czyli dla pacjentów z głębokimi traumami. Dziś korzysta się z niej coraz częściej. I choć mówi się o hortiterapii jako części medycyny niekonwencjonalnej, lekarze akademiccy doceniają jej działanie. Czemu natura ma na nas dobroczynny wpływ?
– Tych oddziaływań jest sporo – mówi doktor Sławomir Murawiec, psychiatra, orędownik wspomagania leczenia kontaktem z naturą. – Choćby na poziomie biologicznym. Japońskie badania pokazują, że dochodzi do wdychania mikrobiomu czy różnych olejków wydzielanych przez rośliny. Dwa – przestawiamy się na inny tryb funkcjonowania emocjonalnego i poznawczego, czyli mózg zaczyna pracować w trochę innym trybie, bardziej proaktywnym, nie w gorączce bieżących spraw do załatwienia. Pojawia się w związku z tym większa przestrzeń na spokojne myślenie. Potem także praca będzie nam lepiej szła, bo mózg w sensie emocjonalnym „odetchnął”. Dalej: zmniejszenie natężenia stresu. Kiedy wchodzimy do lasu, na łąkę, do ogrodu – bezwiednie zwalniamy krok. Zwalniamy też psychicznie. Kontakt z naturą buduje pozytywne wspomnienia, dla jednych będzie to widok zachodu słońca, dla innych ciekawe okazy roślin czy spotkania ze zwierzętami. Te wspomnienia nas potem karmią.
Choć trudno wyznaczać sobie takie zadania: Okej, w takim razie dziś po południu dam sobie dawkę kontaktu z naturą. Znacznie lepiej to działa, kiedy jest częścią naszej naturalnej aktywności. Dla jednego będzie to obserwacja ptaków, dla innego bieganie po lesie czy praca w ogrodzie. Chodzi o cel. Doktor Murawiec: – Najlepiej rzeczywiście zastosować taki podstęp wobec samego siebie. Dla wielu osób, które są aktywne, pójście na spacer i „nicnierobienie” jest kłopotem, może być wręcz denerwujące, ale już wybranie się na obserwację ptaków, roślin, owadów, zbieranie grzybów czy praca na działce to inna sprawa. Mamy cel. A ten cel nie jest przecież tak obciążający, angażujący jak praca zawodowa. Z jednej strony jest zadanie, z drugiej – odpoczynek. I jeszcze nadbudowujemy sobie coś, co daje nam siłę psychiczną.
Na przykład wychodzimy biegać. Wiele osób teraz to robi, mamy modę na jogging. – Tu bym był ostrożny – wtrąca psychiatra. – Bo jeśli jesteś nastawiony na rekordy, na lepszy czas, na kolejną życiówkę, to może się to stać źródłem stresu. Ale już biegi górskie, w kontakcie z przyrodą, to zupełnie co innego. Przestawia się głowa, wynik przestaje być ważny.
I o to przestawienie głowy chodzi. Bo w pułapkę wyniku można wpaść nie tylko w bieganiu. Jeśli obserwujemy ptaki i gdzieś w środku wyznaczymy sobie zadanie: zobaczyć więcej gatunków niż w poprzedni weekend; jeśli nastawimy się na gorączkowe liczenie, a nie bycie w naturze, to też słabo odpoczniemy. Wchodzi stres: uda się czy nie?
Profesor Katarzyna Simonienko, specjalistka od lasoterapii, propagatorka kąpieli leśnych, mówi, że las dba o swoich mieszkańców. Problem w tym, że my już dawno przestaliśmy być mieszkańcami lasu, jesteśmy w nim raczej gośćmi. – Tak, to prawda, wiem po sobie, że kiedy wchodzę do lasu, na początku nic nie widzę – mówi doktor Murawiec. – Nie ma zwierząt, roślin, ptaków. Potrzebuję chwili, żeby się przełączyły zmysły, żeby dać się wchłonąć przez las, stać się jego częścią. Kiedy wpadamy do niego tylko raz na jakiś czas, to rzeczywiście może nie być wystarczające.
„Jesteśmy gatunkami stepowymi, które pojawiły się w afrykańskich krajobrazach sawanny i na drodze ewolucji nasze układy nerwowy i odpornościowy zostały przygotowane tak, żeby funkcjonować najlepiej w reakcji na różne aspekty świata natury. Dotyczy to ilości światła słonecznego, które dobieramy, rodzaju mikrobów, na których działanie jesteśmy wystawieni, ilości zielonej roślinności wokół nas i rodzaju ćwiczeń, które wykonujemy. (…) Kiedy pracujemy z otaczającą nas naturą, pracujemy również z naszą wewnętrzną naturą. Właśnie dlatego ludzie czują większą siłę i energię życiową w świecie przyrody” – pisze Sue Stuart-Smith, brytyjska psycholożka i psychoterapeutka, autorka książki „Kwitnący umysł. O uzdrawiającej mocy natury”.
Tymczasem my od lat konsekwentnie oddalamy się od natury. – Oddychamy coraz płycej, coraz częściej, a przecież pojemność płuc, która spada z wiekiem, jest bezpośrednim predyktorem długości naszego życia – tłumaczy doktor Anna Plucik-Mrożek, specjalistka chorób wewnętrznych, dyrektor medyczna programu „Exercise is Medicine”. – Kiedy wyjdziemy na dwór, przyspieszymy oddech, pogłębimy go – to działa korzystnie na zdrowie. Człowiek jest stworzony do bycia na zewnątrz, do ruchu. Nie do siedzenia w domu za biurkiem. A im więcej siedzimy, tym więcej… siedzimy. Skurczeni na krześle czy w fotelu, pojemność płuc spada, oddech jest płytszy, jesteśmy zmęczeni, a jak jesteśmy zmęczeni, to nie podejmujemy wysiłku, bo… jesteśmy zmęczeni. Błędne koło.
„To już ten czas, późna wiosna, czas niepokazywania paznokci. Pielę, sadzę, ryję i ratuję dżdżownice, bez rękawiczek, bo tylko wtedy to takie przyjemne, ziemia pachnie i wrasta w skórę, a chłopka we mnie rozkwita” – napisała na Facebooku pisarka Anna Fryczkowska. Zapytałam ją więc, czemu ziemia za paznokciami to taka radość. – Mam ogródek dopiero od sześciu lat. Maleńki. Kiedy się wprowadzaliśmy, to był gąszcz. Zaprosiliśmy ogrodnika i powiedziałam mu: „Bardzo proszę tak to urządzić, żeby było bezobsługowo. Ja nie chcę tu nawet palcem kiwnąć”. On się tylko uśmiechnął: „Tak całkiem to się nie da”. Ja mu na to: „Niech się pan stara”. Teraz, gdybym mogła wrócić do tamtych czasów, to wszystko zrobiłabym sama. Kopię, ryję, grzebię w ziemi, bez rękawiczek, ziemia tłusta, czarna, palców nie da się domyć – nie szkodzi. Co w tym fajnego? Wychodzisz, patrzysz – o, tu coś wyrosło, tam nie, to trzeba nawozu dolać. A tu parę chwastów, więc przykucasz i wyrywasz. A jak wyrwałaś, to coś trzeba dosadzić. A może zapleść pnącze? Ogrodnik zaplanował nasz ogródek tak, że przez cały sezon coś kwitnie, więc śledzę szlaki pszczół. I ciągle coś pachnie. Ziemia też pachnie. To łagodzące. Nawet jeśli wychodzę wściekła, to pogrzebię sobie, poprzycinam, poprzesadzam i jestem wyluzowana.
Ania często wychodzi do ogródka na pięć minut. Wraca po godzinie. Bo zawsze jest coś do zrobienia. Albo chce wypić kawę. – Ale spoglądam w bok – oj, coś tak głupio zwisa. Więc podcinam, oplatam – i kończy się picie kawy.
Mówi też o tym, że to nauka cierpliwości. – Na początku sadziliśmy duże rośliny, żeby je było widać. Teraz sadzę maleństwa, mija tydzień, patrzę: urosło. Najpierw miało dwa listki, po tygodniu osiem, teraz sięga mi do kolan. To jest jak cud. Ostatnio sadziłam maleńkie żurawki – to takie roślinki, które cały rok cieszą oko i są w różnych odcieniach czerwieni i purpury. I już są ogromne, tylko jedna, którą zapomniałam podlać nawozem, jest mizerna, muszę ją zasilić.
Ania zgłębia także życie towarzyskie roślin. – To niesamowite, niektóre rośliny lubią się ze sobą, inne nie, niektóre są singlami, inne wolą towarzystwo. Żurawki na przykład jako solistki radzą sobie średnio, w grupie od razu lepiej rosną.
I uczy się. – Ciągle coś doczytuję, sprawdzam różne metody, oglądam na YouTubie samouczki – jak przyciąć, jak rozmnażać.
Mówi też o tym dr Murawiec: – Jeśli chcemy się jakimś elementem natury zainteresować – czy to będą ptaki, czy drzewa, czy uprawa ziemi – to przyda się trochę wiedzy. I świetnie – uczymy się, ale czegoś innego niż to, z czym choćby zawodowo mamy na co dzień do czynienia. Zaczynają pracować inne części głowy.
Doktor Anna Plucik-Mrożek dodaje: – Kiedy przeczytałam o dobroczynnych bakteriach glebowych, tylko się uśmiechnęłam. Kiedy pracuję w ogródku, nigdy nie zakładam rękawiczek. I nigdy nie zakładałam. Instynktownie. Nawet kiedy mam świeżo zrobiony manikiur. Okazuje się, że dzięki temu dostaje się do organizmu taka ilość bakterii, która nie powoduje infekcji, a wzmacnia odporność, stawia układ immunologiczny w stan gotowości.
„Ogród daje bezpieczną przestrzeń, która pozwala wzmocnić nasze wyczucie przestrzeni umysłu i zapewnia ciszę tak, że możemy usłyszeć własne myśli. Im bardziej zagłębiamy się w pracę własnymi rękami, tym bardziej czujemy się wewnętrznie wolni, żeby uporządkować swoje emocje i je przepracować. Teraz traktuję uprawianie ogrodu jako sposób na wyciszenie i odciążenie mojego umysłu. Jakimś sposobem ten szum sprzecznych myśli w mojej głowie oczyszcza się i uspokaja, w miarę jak moje wiadro napełnia się chwastami. Pomysły, które znajdowały się w stanie uśpienia, wychodzą na powierzchnię, a myśli, które nie były jeszcze uformowane, łączą się w całość i nieoczekiwanie nabierają kształtu. W takich chwilach mam poczucie, jakbym wykonując te wszystkie prace fizyczne, jednocześnie uprawiała ogród własnego umysłu” – pisze Sue Stuart-Smith.
– Jako psychiatra obserwuję to od lat – mówi doktor Murawiec. – Ci pacjenci, którzy mają działki, znikają mi z opieki na wiosenne i letnie miesiące. Pojawiają się znowu na jesieni. Wracają wtedy ich problemy, lęki, obniżony nastrój. Latem są zajęci. Pracują na świeżym powietrzu, wdychają mikrobiom, mają kontakt z ziemią i bakteriami glebowymi. No i na działce zawsze jest coś do zrobienia, ale nie jest to na tyle angażujące, by stało się źródłem stresu. Dochodzi też element praktyczny. Działkowcy zawsze podkreślają, że mają zdrowe warzywa i owoce, bez chemii, robią z nich przetwory, rozdają rodzinie. To podnosi poczucie bezpieczeństwa (jem zdrowe) i daje konkretną wartość (zrobiłem coś dla siebie i dla bliskich).
Stuart-Smith w „Kwitnącym umyśle” opowiada, jak w 1812 roku Benjamin Rush, amerykański lekarz, wydał podręcznik leczenia chorób psychicznych. Opisał w nim obserwacje dotyczące pacjentów. Ci biedniejsi, którzy musieli zapłacić za opiekę, pracowali w szpitalnych ogrodach, rąbali drewno, kopali ziemię i… szybciej wracali do zdrowia. Ci bogatsi, którzy pracować nie musieli, spędzali czas w pokojach i zdrowieli wolniej. Wydawałoby się, że wyciągnęliśmy wnioski z obserwacji Rusha – w pierwszej połowie XX wieku pacjenci w szpitalnych ogrodach hodowali kwiaty, owoce i warzywa. Ale w latach 50. leczenie chorób psychicznych diametralnie się zmieniło na skutek wprowadzenia nowych i silnych leków. Zapanowała moda na farmakoterapię. Korzystano z niej ile się da, o kontakcie z naturą myślano mniej albo w ogóle. Zresztą nie dotyczy to wyłącznie pacjentów psychiatrycznych. W latach 80. ubiegłego wieku porównano czas powrotu do zdrowia chorych po zabiegach chirurgicznych w jednym z amerykańskich szpitali. Ci, którzy podczas rekonwalescencji mogli przez okno patrzeć na drzewa – tylko tyle – wracali do formy szybciej. I nie wymagali tylu leków przeciwbólowych.
Nie chodzi o to, by iść w kolejną skrajność i zastępować medycynę akademicką tuleniem się do drzew. Najlepszy – jak zawsze w życiu – jest złoty środek. Wydaje się, że coraz więcej lekarzy go dostrzega.