Dziesięć lat temu nikt nie znał jej imienia, dziś jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych aktorek na świecie. Zdobywając rolę Matki Smoków, Daenerys Targaryen, w hitowym serialu HBO „Gra o Tron”, Emilia Clarke zapewniła sobie miejsce w historii filmu.
Dziesięć lat z jedną produkcją to ewenement, chyba że mowa o operze mydlanej. Rozstanie musiało być trudne.
Cholernie trudne. Kiedy skończyłam czytać scenariusz ostatniej serii, chwyciłam klucze i wyszłam z domu. Następne, co pamiętam, to powrót trzy godziny później. Wałęsałam się bezcelowo po Londynie, usiłując złapać oddech, przetrawić to wszystko. Potem na planie niemal każdą scenę zaczynałam od myśli, że to ostatnie zdjęcia w tym miejscu, ostatnia scena z daną osobą, ostatnie takie zadanie aktorskie. A przecież emocje nie zwalniają z obowiązków, scenę trzeba zagrać. Teraz, kiedy udzielam wywiadów i rozmawiam z dziennikarzami, myślę sobie, że znaleźliśmy dobry moment na zamknięcie tego rozdziału. Udało się uniknąć obniżenia jakości, rozczarowań. Niektórzy pytają, czy wyswobodziwszy się z tego kieratu, czuję ulgę. Nie, bo byłam zbyt blisko tego serialu i jego świata, by móc to tak odebrać. Dziesięć lat życia! Relacja z Daenerys Targaryen to najdłuższy związek w moim życiu. Najsilniejszą emocją, jaką czuję, jest wdzięczność.
Twórcy serialu zobowiązani są do bezwzględnego milczenia na temat jego fabuły. Jak pani to znosiła?
Nigdy nie rozmawiałam z nikim innym na temat tego, co czeka bohaterów. Za to zasypywałam hipotetycznymi pytaniami rodzinę i znajomych. Nie mogłam, oczywiście, zdradzić, o co chodzi, więc patrzyli na mnie jak na idiotkę. Teraz nie mogę się doczekać premiery ósmej serii także dlatego, że wtedy moi najbliżsi wreszcie zrozumieją, o co chodziło w moim dziwacznym zachowaniu.
Pamięta pani jeszcze, jak dostała rolę Daenerys Targaryen?
Bardzo dobrze to pamiętam! Tym bardziej że wiązało się to z tańcem, bardzo dziwacznym tańcem…
(...)