Wychodziła na scenę i śpiewała to swoje „r”, przypominające odgłos traktora, już za życia stając się ikoną. Była trzecią kobietą w historii Francji, której postawiono pomnik. Ciekawe, co Dalida powiedziałaby dziś, oglądając film o sobie. Czy miałaby do swojej biografii tyle dystansu, żeby dostrzec w niej idealny materiał na melodramat?
"Włoski Bob Dylan”, czyli Luigi Tenco, wchodzi na scenę zdenerwowany, podpity i pod wpływem leków uspokajających. Mikrofon chwieje mu się w dłoni, a już po pierwszych dźwiękach piosenki słychać, że orkiestra ledwo może nadążyć za rozdygotanym piosenkarzem. Kiedy jest już po wszystkim, rozchełstany i spocony ucieka do garderoby, a na wieść o tym, że nie przeszedł do finału, zamyka się w swoim pokoju w hotelu Savoy. W środku nocy hotelowe korytarze przeszywa przeraźliwy krzyk.
Dalida znajdzie Luigiego zalanego krwią z raną postrzałową głowy. Jest początek 1967 roku. Samobójstwo włoskiego piosenkarza przejdzie do historii jako najtragiczniejsze wydarzenie w dziejach festiwalu w San Remo. Ale dla jego narzeczonej, legendarnej diwy francuskiej piosenki, jest to dopiero początek złej passy.
Pietro Gigliotti był pierwszym skrzypkiem w kairskiej operze, ale najwięcej serca wkładał w granie nad łóżkiem swojej małej córeczki. Przez dwa tygodnie mała Iolanda leżała w nim z zabandażowanymi oczami, a muzyka miała łagodzić ból wywołany ostrą infekcją oczu. Jej skutki – okulary o grubych szkłach, szereg operacji i nadwrażliwość na światło – towarzyszyły Iolandzie przez całe życie.
W przyszłości drażniąca jasność reflektorów miała stać się istnym utrapieniem, ale w dzieciństwie dziewczynka bardziej niż z powodu owej przypadłości cierpi przez rówieśników. Przezywana przez nich „Czterooką” po szkole ucieka do domu. Tam, gdzie jej matka Giuseppina codziennie serwuje mężowi i dzieciom (dziewczynka ma dwóch braci) dania typowe dla włoskiej Kalabrii. Regionu, z którego rodzina Gigliotti przyjechała do Egiptu na początku XX wieku.
W 1940 roku ku rozpaczy siedmioletniej Iolandy ojciec zostaje internowany pod zarzutem popierania Mussoliniego. Wychodzi cztery lata później odmieniony – agresywny wobec wszystkich, których dawniej obdarzał czułością. Córka po cichu życzy mu śmierci. Kiedy jednak Pietro niedługo potem umiera, zalewa ją fala wyrzutów sumienia. Poczucie winy i wieczne poszukiwanie utraconego ojcowskiego ciepła wpędzą ją w kłopoty. Odtąd będzie wpadać w miłość jak śliwka w kompot, a mężczyzn rzucać jak niedopałki papierosów (które swoją drogą nałogowo paliła).
Na razie wyrzuca przez okno znienawidzone okulary. Świat staje za mgłą, ale ona nie boi się już do niego wyjść. W 1954 roku startuje w konkursie na Miss Egiptu. Wygrana działa jak katapulta – Hollywood Orientu, czyli egipski przemysł filmowy, staje przed nią otworem, a ciemnooka i czarnowłosa Iolanda przyjmuje pseudonim „Dalila”. W końcu w wigilię Bożego Narodzenia 1954 roku wsiada w samolot, marząc o karierze filmowej w Paryżu.
Bruno Coquatrix, przedsiębiorczy impresario, autor i kompozytor piosenek, przejmuje stare paryskie kino. Dzieje się to mniej więcej w tym samym czasie, kiedy na głowie Iolandy ląduje korona najpiękniejszej kobiety Egiptu. Coquatrix remontuje – o czym wkrótce usłyszy świat – wiekowy obiekt na salę koncertową. I to właśnie Dalida będzie miała niemały udział w przywracaniu słynnej Olimpii dawnej świetności. Najpierw jednak przekonuje się, że przebicie się w paryskim światku filmowym jest o wiele trudniejsze, niż myślała. Żywi się głównie herbatnikami, a z braku innych zajęć zapisuje się na lekcje śpiewu. Z czasem dostaje rolę w kilku kabaretach, a ktoś doradza jej, żeby w swoim pseudonimie zamieniła „l” na „d”. Już jako Dalida w 1956 roku bierze udział w konkursie młodych talentów, po raz pierwszy stając na deskach Olimpii. Nie wygrywa, ale pod wpływem jej charakterystycznego niskiego głosu o wyjątkowej ciemnej barwie (tej samej, którą publiczność pokocha w śpiewanym z Alainem Delonem przeboju „Paroles… paroles…” czy bijącym rekordy popularności hicie „Gigi L’amoroso”) dwóm panom na widowni miękną kolana. Owi dwaj panowie to Lucien Morisse, dyrektor artystyczny radia Europe 1, i producent muzyczny Eddy Barclay. Razem podsuwają Dalidzie pod nos piosenkę „Bambino” – jej paszport do sławy.
Jean Sobieski pojawia się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie, a dokładniej na przyjęciu zorganizowanym po koncercie Dalidy w Cannes w 1961 roku. Ma 24 lata, polskie korzenie, jest początkującym malarzem i prosi ją do tańca. Ona odmawia, tłumacząc, że nie tańczy do szybkich piosenek. Chwilę później muzyka się zmienia, a i w sercu zaproszonej do tańca Dalidy następuje nieodwracalna zmiana. I byłaby to całkiem przyjemna okoliczność, gdyby nie fakt, że wyrastająca na gwiazdę numer jeden artystka dopiero co wyszła za mąż.
Cofnijmy się o cztery lata, kiedy to wraz z pierwszym wielkim przebojem w życiu Dalidy wybuchła pierwsza wielka miłość. Żonaty, ale oczarowany jej występem w Olimpii Lucien Morisse został jej menedżerem, szybko awansując na wybranka serca. Problemy tych dwojga zaczęły się niemal od razu. Bo o ile Lucien doskonale dbał o karierę Dalidy, o tyle głuchy był na potrzeby Iolandy, która czekając na jego rozwód, marzyła o ślubie i gromadce dzieci. Kiedy w końcu w 1961 roku biją im kościelne dzwony, serce Dali (tak pieszczotliwe ochrzciła ją francuska publiczność) nie bije już tak namiętnie jak wcześniej. I to właśnie wtedy, niespełna miesiąc po ślubie, Dalida jedzie do Cannes, gdzie młodziutki malarz wyciąga ją na parkiet. Ich romans wybucha na oczach całego kraju, raniąc na próżno czekającego na żonę w Paryżu Luciena.
Pierwszy występ po rozstaniu z mężem przez całe życie wspominała jako koszmar. „Bez Luciena Morisse’a Dalida jest nikim”; „Dziś wieczorem w Olimpii będziemy asystować przy śmierci Dalidy” – straszyły nagłówki gazet. Kiedy na koniec ludzie, klaszcząc, wstali z krzeseł, poczuła wielką ulgę. „To moja publiczność pokazuje mi, czym jest miłość” – będzie od tej pory powtarzać za każdym razem, kiedy w owacjach swoich fanów znajdzie pocieszenie i ucieczkę od kolejnych traum. Burzliwy romans z malarzem przetrwa bowiem niespełna dwa lata, a kolejny związek Dalidy skończy się nie tylko szybko, ale i tragicznie.
Rewolucja w życiu uczuciowym Dalidy zbiegła się w czasie z tą, która wybuchła w muzyce. Lata 60. przyniosły boom muzyki yéyé, czyli francuskiego rock’n’rolla. Ta nowa fala bynajmniej nie zmiotła Dalidy z piedestału – gwiazda dodała do swoich piosenek więcej rytmu, a przy „Le petit Gonzales”, kolejnym z jej hitów, żwawo podrygiwały wszystkie pokolenia.
Tymczasem w jej życiu pojawia się wspomniany Luigi Tenco. Poznaje ich ze sobą brat i zarazem nowy menedżer Dali, który namawia zakochaną parę na udział w festiwalu San Remo.
Pomysł był z pozoru doskonały. Zgodnie z zasadami każda konkursowa piosenka musiała być wykonana przez dwóch artystów. Kompozycja „Ciao amore, ciao” w połączeniu z mrocznym spojrzeniem Tenki i renomą Dalidy miała przynieść im pewną wygraną. Któż mógł przewidzieć, że wisząca w powietrzu presja i zainteresowanie dziennikarzy, jakie wzbudził Luigi, ogłaszając swoje zaręczyny z Dali, zdecydowanie przerosną młodego piosenkarza?
Po jego fatalnym występie ona wyrywa się za nim do garderoby, ale brat menedżer zatrzymuje ją i wypycha na scenę. Wykonanie Dalidy przyjęto entuzjastycznie, jednak werdykt był bezlitosny – piosenka otrzymała jedynie 38 z 900 głosów publiczności.
„Mam nadzieję, że dzięki temu ktoś coś zrozumie” – napisał Luigi w swoim pożegnalnym liście, tłumacząc, że jego samobójstwo jest aktem protestu przeciwko decyzjom jury i publiczności.
Dali ma wtedy 34 lata. Marzenie o rodzinie znów przeleciało jej koło nosa. Po latach wyzna, że od tamtej pory za każdym razem, gdy śpiewała „Ciao amore, ciao”, chciała umrzeć. Niedługo po śmierci ukochanego wynajęła pokój w hotelu i połknęła całą butelkę barbituranów. Gdyby nie czujność hotelowego personelu jej historia skończyłaby się właśnie w tym miejscu.
„Próba samobójcza to traumatyczne doświadczenie. Ale dzięki niemu dowiedziałam się, kim jestem” – opowiadała po latach.
Romans z Lucio, 22-letnim włoskim studentem, okazuje się skutecznym okładem na poranioną duszę.
Do koncertów wraca błyskawicznie. Długie białe i skromne suknie, charakterystyczne „granie” rękami podczas śpiewania, smutniejsze i poważniejsze piosenki – po pięciu dniach w śpiączce Dalida jakby narodziła się na nowo, co było widać również na scenie. „Nowa Dali” zaczytuje się w pismach Freuda i Junga, fascynuje się buddyzmem, jogą i medytacją.
Jej sława dawno już przekroczyła granice Francji. W Niemczech piosenka „Il venait d’avoir 18 ans” sprzedaje się w zatrważającej liczbie trzy i pół miliona kopii. Dali odwiedza też m.in. USA i Egipt, gdzie jest osobiście witana przez ówczesnego prezydenta Sadata. Zmienia image. To czas, kiedy lansuje pierwsze francuskie hity disco. Nie wie jeszcze, że oto wyrasta na ikonę, niewyczerpane źródło inspiracji dla sceny queerowej. Że już wkrótce trudno będzie sobie wyobrazić udany występ drag queen bez jednego choćby przeboju Dalidy.
Lata 70. to także czas dzielony z czwartym mężczyzną jej życia. Richard Chanfray jest iluzjonistą, ponoć inkarnacją hrabiego Saint-Germaina. I chociaż zapewnia Dalidzie wiele szczęśliwych chwil, to z czasem zazdrosny o jej sukcesy zamienia ich związek w toksyczne piekło. Mimo to w pełne kiczu lata 80. Dali wchodzi jak burza – świecąca cekinami oraz w towarzystwie 11 tancerzy i 13 muzyków. W przygotowaniu show z okazji 25-lecia na scenie pomaga jej odpowiedzialny za choreografię w kinowym hicie „Gorączka sobotniej nocy” Lester Wilson. Podczas dwugodzinnego występu Dali zmienia kostiumy 12 razy i codziennie przez ponad dwa tygodnie zapełnia po brzegi salę w Palais des Sports. W jej rękach ląduje Diamentowa Płyta. A jednak, podczas gdy wszystkie kobiety na widowni chcą być piękne i uwielbiane jak ona, gwiazda po kolejnym i trudnym rozstaniu z Richardem chce tylko jednego – być zwyczajną kobietą jak one. Żyje ze świadomością, że nie może mieć dzieci (przyczyną była ponoć źle przeprowadzona aborcja sprzed lat). Utracone marzenia o macierzyństwie to kolejna rana, która już nigdy się nie zagoi. „Publiczność to moja rodzina, a piosenki to moje córeczki” – mówiła, spuszczając oczy w jednym z wywiadów.
Na domiar złego krążąca wokół niej kostucha wciąż zbiera swoje żniwo. Łzy Dalidy podczas koncertu w Olimpii w 1971 roku nikogo nie dziwią. Kilka miesięcy wcześniej dociera do niej wiadomość o kolejnym samobójstwie bliskiej osoby. Tym razem życie odebrał sobie Lucien, z którym mimo rozwodu pozostawała w przyjacielskich stosunkach. Czarę goryczy przepełniło wydarzenie z czerwca 1983 roku, kiedy to Richard wsiada do swojego renault 25. Odpala silnik, ale nie wyjeżdża z garażu. Zatruty spalinami przechodzi do historii jako trzeci mężczyzna w życiu Dalidy, który odbiera sobie życie.
Przygwożdżona przeświadczeniem, że przynosi nieszczęście tym, których kocha, popadła w letarg. Podobno najbardziej na świecie nienawidziła niedziel. Żeby zagłuszyć paraliżującą ją w te dni samotność, co tydzień zapraszała do siebie chmary znajomych.
A jednak, dopingowana przez stęsknionych fanów, ruszyła jeszcze w trasę. To wtedy, w 1983 roku, po raz drugi w swojej karierze odwiedziła Polskę (dokładnie 20 lat po pierwszym koncercie w naszym kraju). Wystąpiła w katowickim Spodku i warszawskiej Sali Kongresowej, gdzie w czasie ukłonów dyskretnie zbierała z podłogi zgubione podczas tańca klipsy.
„Moje cierpienie było nie do wytrzymania. Ale miałam wielkie szczęście, że przeżyłam. Trzeba żyć!” – opowiadała o swojej próbie samobójczej sprzed lat na spotkaniu z francuskimi fanami w 1985 roku. Być może jeszcze wtedy w to wierzyła. Wkrótce dwie operacje oczu zmuszą ją do zrezygnowania z koncertów, a droga ucieczki przed poczuciem samotności zostanie definitywnie zamknięta. Wieczorem, 2 maja 1987 roku, uhonorowana medalem przez Charles’a de Gaulle’a zdobywczyni 70 złotych płyt pisze pożegnalny liścik: „Życie stało się dla mnie nie do zniesienia… Wybaczcie mi”. Czesze się, maluje, zakłada satynową piżamę i kładzie się na łóżku. Połyka 120 pigułek nasennych i popija je szklanką whisky. Swoją śmierć planuje z największą precyzją, bo sama myśl o obudzeniu się następnego dnia jest dla niej nie do wytrzymania. Być może dlatego, że nazajutrz była niedziela.