Próbowałem się jakoś włączyć w ruch. Nie był to mistrzowski manewr, bez kierunkowskazu, bez pomysłu, nie wiem dlaczego. Może przesilenie wiosenne, brak witaminy D, a może wszystko naraz.
Wszak jestem typem kierowcy z „zawieszeniem”, to znaczy zawieszam się na myśli, słowie bądź na sobie albo na widnokręgu. Nie stworzyłem zagrożenia w ruchu drogowym, ale nie było też udogodnienia dla pana, który jechał za mną. W związku z tym bardzo nie chciał mnie wpuścić, oj bardzo, więc się poddałem, uszy po sobie i grzecznie wróciłem na swój tor. I wtedy, może niepotrzebnie, spojrzałem w bok, a tam, zza szyby swojego pojazdu, jak z akwarium, siwy pan, niczym dorodny skalar, spojrzał na mnie z wściekłością i bezgłośnie wykrzyczał dwa słowa. Szybko je sobie zdubbingowałem, pierwsze to było „ty”, a drugie pisze się przez „ch”, a krzyczy chyba przez „h”. Skalar z auta obok miał czerwone oczy i bez żadnej krępacji ewidentnie zaklinał mnie w męskie przyrodzenie. Wizja była tak silna, że przez moment spojrzałem, czy aby moje nogi nie są jądrami, skoro reszta wiadomo czym.
W trakcie powrotu do domu, zaklęty i wyklęty, myślałem o swojej reakcji, bo była nad wyraz spokojna, nie odwzajemniłem mu się tym samym, nie pokazałem mu środkowego palca ani nawet nie strzeliłem groźnie oczami, a miałem tego dnia początek alergii i oczy wręcz stworzone do walki. Po prostu patrzyłem, jak się patrzy na skalara za szkłem lub jak na dorodną nasturcję w ogrodzie botanicznym, lub inny kwiat typu nervus vulgaris. Oj, jak ja dumny byłem z siebie w ten wiosenny dzień, bo... nie zawsze tak było.
Dobrze pamiętam swoje wygrane i przegrane potyczki, odkręcanie szyb i miotanie bluzgami, obiecywanie, co sobie zrobimy i co nasze mamy robiły, kiedy nas rodziły, a także czyimi jesteśmy narządami i że na przykład psimi. Byłem w tym nawet niezły z racji umiejętności słowotwórczych. Pamiętam, że wymyśliłem „kaczego pierdziela”, nie był to bluzg dużej mocy, ale kąsał, bo wiele razy widziałem, że wytrącał z transu kierowców i kazał im się zastanowić, co to lub kto to. I dobrze też pamiętam dzień, a nawet miejsce, kiedy przestałem to robić. Był wtorek, miałem chyba 30 lat i jechałem do radia. Kiedy byłem na wysokości sądów, facet w oplu zajechał mi drogę. I poszło.
Chyba nie zacząłem od „kaczego pierdziela”, tylko od razu puściłem wiązankę kwiatów polskich, rzecz jasna on mi ją odrzucił, potem ja mu znowu, a on mi vice versa. W związku z tym, że sprawa nie została wyjaśniona, w drodze do skrzyżowania przeszliśmy do gestów. Były pukanie w czoło, „no co, no co, k...!” z wysuwaniem szczęki, następnie poszły „faki” i plucia. Było gęsto. I w pewnym momencie, buzując w mojej hondce, w lusterku ujrzałem POTWORA. Miał czerwone oczy, spocone czoło, pluł, ukazując żółte zęby, odpinał pasy, chciał wychodzić i szukał karabinu oraz miotacza płomieni! Na moment, widząc go, zastygłem przerażony i on... zrobił to samo! Poznałem go! Tym potworem byłem ja, Szymon Majewski, lat 30, urodzony w Dzień Dziecka, harcerz, autor audycji „Czuj mózg”, synuś mamusi, ojciec Zosi i Antosia. Hannibal Lektor spod sądów w hondzie z silnikiem 1.4.
Oj, zdziwił się mój interlokutor, bo nagle zacząłem się śmiać, może uznał to za objaw choroby psychicznej, ale rzeczywiście strasznie sam siebie rozśmieszyłem i się sobą przeraziłem jednocześnie. Przysiągłem sobie tego dnia, że już nigdy nie dam się wkręcić w testosteronowy „pojedynek na fujarki”. I tego się trzymam. Otóż w moim aucie od lat jeździ Budda, mnich, mistrz relaksu, kwiat lotosu, coach spokoju, powoli, miarowo, zgodnie z przepisami, w czapce na głowie i szaliczku. No, może parę razy coś tam sobie zmieliłem pod nosem, ale już na ring nie wejdę, rękawice zawiesiłem na kołku. Możecie mnie prowokować, drażnić, a ja z obranej drogi nie zejdę. Będę jechał godnie przed siebie. No chyba że… Ale nie, po co.
Szymon Majewski, dziennikarz, showman, autor, wodzirej