W ciągu ostatnich miesięcy zagrała dwie bardzo trudne role, widziała rzeczy, których nigdy nie chciałaby oglądać, myślała o sprawach, które skłaniają do smutnych refleksji. "Źle myślę o świecie", powie wielokrotnie podczas naszej rozmowy Agata Kulesza.
Koniec wojny, na jednej z mazurskich wsi mieszka Róża, trochę Niemka, trochę Polka. Wielokrotnie napadana, bita i gwałcona przez radzieckich „wyzwolicieli” i przez swoich sąsiadów Polaków. Nikt nie reaguje, nikt jej nie broni, wszyscy udają, że to się nie dzieje…
Róża była dwujęzyczna. Propolska, więc znienawidzona przez Niemców, proniemiecka, więc nienawidzili jej Polacy. Była taka jakaś niedopasowana... I ja ją pokochałam, taką nieładną, chudą, ze źle obciętymi, brudnymi włosami, z połamanymi paznokciami, w za dużych sukienkach, w grubych pończochach. Mogłoby się wydawać, że nie było w niej niczego kobiecego, a podczas zdjęć wstawałam rano i już się nie mogłam doczekać, żeby się nią poczuć. Róża, takie nic, a ja nigdy nie czułam się piękniejsza.
Widziałam ten film w październiku, a do tej pory nie mogę przestać o „Róży” myśleć. W tobie też jeszcze siedzi?
Cały czas, ale już się od niej odrywam. Wiem, że to, co przeżyłam, muszę zanegować, przestać się w tym taplać. A to nie jest proste. Niedawno robiliśmy sesję zdjęciową do plakatu promującego film. Stylistki kazały mi założyć chustkę, tę samą, w której występowałam w filmie. Pamiętam ten ruch: pochylam głowę przed lustrem, zakładam ją i… nie mogę, muszę zdjąć. Wszystko wróciło. Myślę, że to dotychczas najlepsza moja rola.
Podczas projekcji miałam wrażenie, że tam nie ma ani odrobiny Agaty Kuleszy. Inaczej patrzyłaś, inaczej mówiłaś, miałaś nawet inne rysy twarzy...
To fajne uczucie, kiedy postać zaczyna tobą rządzić. Każdy aktor jest w pewnym sensie onanistą: gdy czuje, że wszedł w rolę, zaczyna się z tym piekielnie dobrze czuć. Trzeba się pilnować, bo to może być zwodnicze. Ale to było upajające, kiedy jako Róża nie myślałam, czy podczas danej sceny będę płakać, czy nie, tylko czekałam na prawdziwą reakcję mojego organizmu, sama byłam ciekawa, co się wydarzy. Hodowałam w sobie tę Różę.
Widzę, że mówiąc o niej, skubiesz paznokcie, jak w filmie…
Tak, wczoraj obcięłam na krótko i to mi się kojarzy z Różą: żadnego lakieru, żadnego makijażu. Rzuciłam się w tę rolę, gratuluję sobie, że nie zabrakło mi odwagi, bo mogłam się wycofać emocjonalnie, przestraszyć. Ciekawa jestem, co ludzie o tym filmie powiedzą. Czy ten obraz będzie dla nich zbyt brutalny, czy prawdziwy w swojej obskurności. Myślę, że oglądając „Różę”, trzeba się skonfrontować ze swoją własną refleksją na temat świata. Czy światełko w tunelu świeci jasno, czy trzeba go mocno wypatrywać. Sama ostatnio źle myślę o świecie.
Właśnie po „Róży”?
Po „Róży” myślałam dobrze, głównie w kontekście miłości. Bo w takiej tragedii, w takiej masakrze, Róża się zakochała. To było najwspanialsze, co mogło jej się zdarzyć. A to, co ją spotkało złego, dziś też się dzieje, na całym świecie, wszędzie tam, gdzie są wojny. W Polsce niby od lat jest spokojnie, ale… Wczoraj byłam w Poznaniu, wracałam z przedstawienia. Na peronie tłum ludzi. I nagle słyszę krzyk mężczyzny. Na torach leży kobieta z zakrwawioną ręką, facet woła o pomoc. Ruszyłam ja, za mną jakaś kobieta. Zadzwoniliśmy na pogotowie, potem we trójkę przenieśliśmy ją na peron. Nie pomógł nam nikt. Po jakimś czasie pojawiło się dwóch młodych chłopaków z pobliskiej budowy i skomentowali tylko: „Nie trzeba było jej ruszać”. Pomyślałam, że to niemożliwe: oni przyszli na spacer popatrzeć, czy tej kobiecie obcięło rękę... Na peronie było około 100 osób. Nikt poza nami nie zareagował. Nikt. Mnie to załamało. Możesz umrzeć w tłumie. I pomyślałam, że żadne piękne garnitury, w które byli poubierani panowie biznesmeni, nie zakryją prostaka, który w nich siedzi. Bierne stanie jest dla mnie czymś nie do pomyślenia. Nie mogę się z tym pogodzić.
„Róża” rozgrywa się w latach 40., kiedy społeczności były bardziej zżyte. A okazuje się, że znieczulica dziś i wtedy jest dokładnie taka sama.
Mieszkaniec wioski, w której kręciliśmy, opowiedział nam historię wojenną swoich sąsiadów. Rodzina Mazurów, dwie córki. Rosjanie się o dziewczynach dowiedzieli, chcieli się do nich dobrać. Ojciec zabarykadował je w domu i pobiegł do komendanta prosić o pomoc. Ten przyjechał, obronił dziewczyny, a swoich żołnierzy przywiązał linami i ciągnął za samochodem kilka kilometrów. Pod komendą miał już dwa trupy. Tak czy siak: historia skończyła się czyjąś śmiercią. Jest coś takiego w człowieku, że w ekstremalnych warunkach krzywdzenie innych ludzi wydaje się usprawiedliwione. Ja wiem, że tak jak w „Róży” spotkanie Mazurów było dla Rosjan pierwszym kontaktem z niemieckojęzyczną ludnością, brali odwet za swoje żony i siostry, gdzieś jestem w stanie zrozumieć ten mechanizm przemocy. Reżyserowi Wojtkowi Smarzowskiemu zarzuca się, że film jest bardzo drastyczny, ale uwierz mi, tam się działy znacznie gorsze rzeczy. Kobiety były przybijane gwoździami do drzwi stodoły, żeby je było łatwiej gwałcić. To jest prawda historyczna, to się działo. Więc jak ktoś mi powiedział, że każdy kolejny gwałt w filmie wydaje mu się już groteskowy, to ja nie mogę z tym nawet dyskutować. Znam paru facetów, którzy tak jak Tadeusz na pewno stanęliby w obronie kobiety, mam wiarę, że większość, których znam, też by się tak zachowała, ale po tym, co zobaczyłam w Poznaniu, czuję, że żyję w jakimś wyautowanym świecie.
O podobnej znieczulicy opowiada twój wcześniejszy film „Sala samobójców”. Tyle że tam sama zagrałaś matkę nastolatka tak zajętą własną karierą, że nie zauważa narastającej depresji syna, nie zwraca uwagi, że przez dziesięć dni nie wyszedł ze swojego pokoju…
Filmowi zarzucano, że takie zachowanie jest niemożliwe, ale uwierz, że reżyser Janek Komasa przestudiował ten temat bardzo wnikliwie. W jednym z programów telewizyjnych spotkałam Jacka Santorskiego, psychologa i psychoterapeutę. Potwierdził, że takie rzeczy są prawdopodobne. Moje pokolenie zachłysnęło się pieniędzmi, karierą. Kupiliśmy naszym dzieciom wszystko, tylko nie mamy dla nich czasu. Zapłaciliśmy za naukę języków, dżudo, ale zamknęliśmy je w strzeżonych osiedlach z ochroniarzami, zaszczepiliśmy w nich strach. A oni mają dosyć samotności, siedzenia przed komputerem, nie interesuje ich robienie pieniędzy. Czytałam, co młodzi ludzie piszą na forach o filmie, dla nich najważniejsze było wspólne milczenie po projekcji. Wspólne przeżycie. Bo pokolenie mojej córki ma dosyć alienacji, chce coś zmieniać i mam nadzieję, że za kilka lat w podobnej sytuacji jak ta w Poznaniu na peronie będą stały tylko trzy osoby zawstydzone tym, że nie pomogły. Bo pozostałych 100 rzuci się na ratunek. Czuję, że żyjemy w czasach przegięć. Ale mam nadzieję, że to jest bałagan przed jakimś przełomem, uzyskaniem równowagi.
Takie role jak Beata Santorska z „Sali...” czy Róża oddziałują potem na twoje relacje rodzinne?
Oczywiście. Sama widzę, że raz mam dla mojej córki za mało czasu, kiedy indziej próbuję to nadrobić. A wystarczy usiąść z nią co wieczór choć na chwilę. Wczoraj przez kilka godzin uczyłyśmy się historii i było super. Mamy dobry kontakt, ale słyszałam, że sporo osób po „Sali…” biegło do domu, bo nagle obudzili się z refleksją, że nie poświęcają zbyt dużo czasu swoim dzieciom.
Ja tak bardzo nie obwiniam rodziców, jest mi ich żal, bo czasy zmusiły ich do tej pogoni. Człowiek awansuje, kariera zaczyna się napędzać. Przychodzi zmęczenie, ale mówimy sobie: „Nie, nie odpocznę, bo wypadnę z rynku”.
Myślę, że mojej rodzinie nie jest łatwo ze mną żyć. Gdy wracam z planu, nie bardzo chcę uczestniczyć w życiu domowym, jestem między światami. Na szczęście mój mąż to rozumie, a Marianka jest twarda, więc dają mi lądować, spać, wyłączyć się, poudawać, że mnie nie ma. Te dwie role zagrałam jedna po drugiej, więc nie ma siły, musiało w moim życiu zawirować. Trochę to kosztuje.
Jak dużo?
Staram się nie liczyć strat. Szukam zysków. Każda z bohaterek coś mi po sobie zostawiła. Na przykład Róża pokazała, że trzeba walczyć o siebie do końca. Zawsze wierzyłam w siłę kobiet, ale trzeba mieć w tyle głowy, że czasami nie będzie nikogo, kto cię obroni.
Ale to również nasza wina, że faceci są dziś tacy słabi...
No właśnie, bo jak mężczyźni są w depresji, to my im obcieramy łezki i robimy wszystko za nich. I ich wydelikatniłyśmy… Pytanie: czy to my jesteśmy silne, bo nie ma silnych facetów i musimy wziąć odpowiedzialność na siebie, czy też jesteśmy silne, bo z nimi rywalizujemy? Nie wiem.
My próbujemy ich zrozumieć, a oni boją się nas zrozumieć albo im się po prostu nie chce.
Kiedyś byłam świadkiem kłótni znajomych. Ona silna, dobrze zarabiająca, on wrażliwiec, miał do niej o to pretensje. A ona krzyczała: „Nie rozumiesz, ja chcę być kobietą, założyć kolczyki i stanąć przed lustrem!”. I to jest tak: my chcemy stanąć przed lustrem, a jeszcze musimy w międzyczasie wykonać 8 telefonów, uśpić dziecko, dokończyć obiad…
60 lat temu Róża mogłaby być symbolem kobiety upupionej przez życie, ale może być tym symbolem również teraz. Jak się okazuje, czas się nie liczy.
Podczas benefisu Wojciecha Młynarskiego Andrzej Poniedzielski śpiewał „Nie opuszczaj mnie” Jacques’a Brela. Kiedyś, gdy słuchałam tej piosenki, wyobrażałam sobie zakochanego faceta, który stoi pod drzwiami i błaga swoją kobietę, by go nie porzucała. Wszyscy się rozczulają, że on taki wrażliwy. A po zagraniu w „Róży” powiedziałam Andrzejowi: „Zobacz, ty śpiewasz dokładnie te same słowa, ale wystarczy z tyłu wyświetlić zdjęcia z obdukcji kobiet pobitych przez mężów. I wtedy piosenka nabierze zupełnie innego kontekstu… Facet prosi: nie opuszczaj mnie, a po drugiej stronie drzwi stoi kobieta z pociętą, pokiereszowaną twarzą. I nie opuści go, bo nie potrafi”.
Po czymś takim łatwiej stanąć przed lustrem i powiedzieć: „A co mi tam zmarszczki?”.
Zewnętrzność nigdy nie była dla mnie ważna, nie przeżywam, że moja twarz się zmienia. Kobiecość dla mnie nie tkwi w gadżetach. Niektóre dziewczyny muszą chodzić na obcasach, niektóre muszą mieć pomalowane paznokcie, bo bez tego czują się nagie. I niech tak robią. Dla mnie najbardziej kobiece jest to, co nieoczywiste. Mam znajomą, która na co dzień zajmuje się końmi, ubiera się niezbyt wytwornie, ale czasem, gdy spojrzy z miłością na swoje dzieci czy męża, jest dla mnie kwintesencją kobiecości.
A twoje kobiece atrybuty?
Najbardziej kobieco czuję się w domu, kiedy już zdejmę te przysłowiowe kolczyki i założę dres, kiedy jestem intymna. Nie mam zbyt wielu zastrzeżeń do swojego ciała, ale najbardziej lubię swoją bezpośredniość, siłę. Moja kobiecość to taki specyficzny rodzaj bezczelności i niezależności.
Z mężem też dajecie sobie dużo niezależności.
Marcin jest supergościem, ale nie widzę powodu, bym żyła jego życiem, a on moim. Mamy życie wspólne i życia osobne. Po co mam sprawdzać, co on robi? Kiedyś byłam zazdrosna, czasem nawet szalałam z zazdrości, ale z tego wyrosłam. Mam do męża zaufanie. Poza tym uważam, że jakby się coś stało, on też ryzykuje: utratę mnie. A jak mu się zdarzy przygoda, to się zdarzy. Nie daj Bóg tylko, żeby się zakochał. To samo dotyczy mnie.
To jesteś bardzo wyrozumiała…
No dobrze, nie wiem, jak bym się zachowała, gdyby się to naprawdę zdarzyło, ale póki to nie jest miłość, jestem bezpieczna.
Byłabyś w stanie wybaczyć zdradę?
Teraz wydaje mi się, że tak. Bo fajny jest ten mój mąż, szkoda by mi było go puścić. Nie odmawiam nikomu prawa do błędu. Może zdarzyć się coś głupiego i nie znaczy to, że trzeba od razu całe życie przekreślić. Gdyby narozrabiał, powiedziałabym: „jesteś idiotą”. I tyle. Ale podkreślam: teraz mi się tak wydaje.
Udany związek jest teraz rzadkością, przy pierwszych problemach uciekamy, bo myślimy, że za kolejnym rogiem spotkamy już tę najważniejszą miłość, że tym razem będzie bezproblemowo…
Nie, miłości nie spotyka się za każdym rogiem. Nie jest łatwo kogoś kochać. Ale najtrudniejsze jest przekształcić zakochanie w miłość. Ludziom się nie chce podjąć wysiłku. Bo to jest praca. Jak się skończą motyle w brzuchu, trzeba się zmęczyć, żeby przejść w kolejną fazę i żeby uczucie było jakościowo dobre, trwałe. A ludzie myślą: „Nie wyszło, to pójdę dalej”. Nie jest powiedziane, że w moim małżeństwie się coś nie wydarzy, ale im jesteśmy dłużej ze sobą, tym bardziej doceniam tę naszą nietypowość. Wszyscy się dziwią, że nie chodzimy z Marcinem razem na bankiety. A ja mam z nim swój świat przy naszym stole w domu, w piżamie. Dużo rozmawiamy, cieszymy się sobą. Napatrzyliśmy się na to, co dzieje się wokół w związkach, więc doceniamy to, co mamy. Mój mąż nie jest misiem przytulakiem, trzyma mnie w pewnej dyscyplinie. Nie pozwala się rozczulać, a jednocześnie jest dobry. Gdy wracam zmęczona, zrobi mi kanapkę i pogłaszcze po głowie. Ale jak mu trzeci raz mówię to samo, to mi przerywa: „Uspokój się, ile można o tym gadać”. Fajny jest.
Wyobrażasz sobie życie bez rodziny?
Wyobrażać sobie wyobrażam, ale za długo bym nie pożyła, bo bym się albo rozpiła, albo inną drogą doszła do samodestrukcji. Jestem takim typem, że jak już, to na całego. Więc jak weszłabym w tryb imprezowo-kawiarniany, żeby odreagować samotność, to mogłoby się to szybko skończyć. Rodzina mnie ratuje.
Masz wszystko?
Nie można mieć wszystkiego. Ale mam bardzo dużo: świetną rodzinę, przyjaciół, kariera się dobrze rozwija. Brakuje mi trochę równowagi, harmonii, bo ostatnio za dużo pracowałam. Zagrałam epizody u Jana Kidawy- -Błońskiego i Sławomira Fabickiego, zakończyłam serial „Prosto w serce”, teraz się przygotowuję do nowego serialu kryminalnego. Nie jestem pazerna, ale z powodu zmęczenia chciałabym zagrać taką „Różę” czy Beatę Santorską i rok z tego żyć, żebym mogła z siebie spłukać te emocje. A nie mogę. Wiesz, że cały czas nie jestem w stanie oglądać końcówki „Sali samobójców”? Kiedy Dominik krzyczy: „mamo…”. Od razu mi się wydaje, że to mnie woła. Hardcorowe były te role.
Za co ludzie cię najbardziej lubią?
Nie wiem. Rodzaj wsparcia, jaki dostaję od nich, jest nieprawdopodobny, ale też przypomina mi o pokorze. Nie mogę występować z pozycji pychy, że jestem nie wiadomo kim. Nie mogę udawać, że żyję w Hollywood i mam trzech ochroniarzy. Ja wykonuję zawód, który jest wystawiony na widok publiczny, ale tu nie chodzi o podziw, tylko o wymianę energii. Gdy ludzie mnie akceptują, dają mi dobrą energię, a ja potem staram się ją do innych odesłać.
A gdybyś nie była akceptowana?
Chyba musi być powód, musisz czymś drażnić ludzi, żeby ta niechęć się pojawiła. To może być zbytnie parcie na szkło, albo bylejakość. Gdy rzetelnie pracujesz, nie jesteś wystawiona na nienawiść. Ludzie wyczuwają twoją intencję. Przyjemnie być popularnym, owszem. Zawsze chciałam zobaczyć, jak to jest. I gdy sama stałam się popularna, odetchnęłam z ulgą: bo to nie jest to, czego w tym zawodzie szukałam. Niedawno opowiadałam znajomemu reżyserowi, że gdy wychodziłam na scenę zaśpiewać piosenkę na benefisie Młynarskiego, myślałam, że zemdleję ze zdenerwowania. A on na mnie spojrzał jak na wariatkę i mówi: „to po co to robisz?”. I mnie zatkało. No właśnie, po co ja to robię? Tydzień nad tym myślałam. I po tygodniu doszłam do tego, że może chodzi o ten moment po, kiedy puszczają nerwy i całe ciało się rozluźnia, rozpina. I czuje się wtedy taką ulgę. Idę zagrać Różę i prawie od tego siwieję. Potem ulga. Idę zagrać Santorską... Ulga. Ale później zdałam sobie sprawę, że to wcale nie jest odpowiedź na to pytanie.
A jaka jest odpowiedź?
Tego jeszcze nie wiem.
AGATA KULESZA aktorka. Przez 17 lat związana z Teatrem Dramatycznym w Warszawie, od niedawna gra w Ateneum. Popularność przyniosły jej seriale „Pensjonat Pod Różą”, „Hela w opałach” i wygrana w „Tańcu z gwiazdami”. Ma na koncie doskonałe role filmowe, m.in. we wstrząsającej „Sali samobójców” Jana Komasy i „Róży” Wojciecha Smarzowskiego, której premiera przewidziana jest na koniec stycznia. Żona operatora filmowego Marcina Figurskiego, mama 14-letniej Marianny.