Od czasu, gdy Antoni Czechow napisał „Wujaszka Wanię”, powstała niezliczona ilość adaptacji. W ubiegłym roku sztuka trafiła na scenę londyńskiego West Endu, ale z pewnym twistem – radykalna interpretacja dzieła przybrała bowiem formę sztuki jednego aktora, tzw. format one-man-show. Wykonania podjął się Andrew Scott i nie da się zaprzeczyć, że efekt zwala z nóg. Teraz spektakl można obejrzeć w kinach. Zapewniamy, że to najlepsza rzecz, jaką zobaczycie na dużym ekranie w tym roku.
Wielu aktorów traktuje teatr jak test wytrzymałości, szczególnie na wyspach. Eddie Izzard zagrał dziewiętnaście (!) postaci w „Wielkich nadziejach”, a Ruth Wilson spędziła dobę na scenie w „Drugiej kobiecie”. Andrew Scott, gwiazda seriali („Sherlock”, „Fleabag” i „Ripley”) i kina („Dobrzy nieznajomi”) również podjął się wyczerpującego zadania: we współczesnej adaptacji „Wujaszka Wani”, słynnej tragikomedii Antoniego Czechowa z 1898 roku, zagrał bowiem każdą z ośmiu uwięzionych w emocjonalnym zastoju postaci. To, że jest świetnym aktorem teatralnym wszyscy wiemy, ale tutaj Scott w niemalże nadludzkiej formie. Aktorskie salto, jakie wykonuje na naszych oczach, to kolejny dowód na to, jak wybitnym jest twórcą.
Jednoosobowy spektakl „Vanya” to objawienie – sztuka zamknięta w ramach monodramu to oszałamiająca, zaskakująca, niesamowicie energetyczna i nieco ekscentryczna odsłona klasycznego dzieła. Dla tych, którzy nie znają oryginału, „Wujaszek Wania” to historia mężczyzny mierzącego się z ciężarem skomplikowanego życia rodzinnego i towarzyskiego. Sztuka opowiada o rozczarowaniu, miłości i izolacji, a wszystko ukryte pod czarującą komediową zasłoną. Duszą historii są jednak jej postacie – wszystkie brawurowo zagrane przez Scotta, który natychmiast chwyta nas za serce i nie puszcza aż do końca.
Wersja zaadaptowana przez Simona Stephensa i Sama Yatesa jest wierna oryginałowi, choć napisana potocznym językiem i ze angielszczonymi imionami. Akcję przeniesiono z rosyjskiej prowincji na irlandzką farmę, a na pierwszym planie mamy czworokąt miłosny z udziałem Jeleny (Heleny), żony zarozumiałego podstarzałego filmowca Aleksandra, jego córki Sonii, znużonego światem doktora Astrova (Michaela) i udręczonego tytułowego bohatera, czyli Wani (Ivana). Sonia kocha charyzmatycznego lekarza, jednak on, podobnie jak wujek Ivan (matka Soni była jego siostrą), pożąda drugiej żony Aleksandra, Heleny. Skomplikowane? To teraz wyobraźcie sobie, że cały ten galimatias na scenie odgrywa jeden aktor.
(Fot. materiały prasowe National Teathre)
„Vanya” to czułe studium ludzkich relacji, emocji i doświadczeń. Można tu dostrzec własne żale, wspomnienia i rodzinne historie przemykające niczym widma. To niesamowicie intymna, ale niepozbawiona ironicznego humoru wersja. Każdy rozpozna tę tęsknotę, rozczarowanie, żal i kruchą nadzieję. Scenariusz jest zabawny, szczery i oparty na dialogach, co pozwala nam dogłębnie wejść w życie wewnętrzne postaci. To piękna, głęboko emocjonalna i rozdzierająca serce wersja. Spektakl trzyma publiczność w zachwycie przez ponad 100 minut i chociaż jednoosobowa obsada to spore ryzyko, Scott radzi sobie z tym fenomenalnie, i daje widzom porywający występ. Brawurowo i z ogromną wrażliwością odgrywa każdą postać, a czasem nawet kilka na raz.
Scott wciela się tutaj w mężczyzn i kobiety, młodych i starych, tworząc emocjonalny świat dla każdej postaci, zmieniając rejestr głosu i mowę ciała, i zachowując idealną równowagę między komedią a tragedią. Do tego zmienia postacie tak szybko i niezauważalnie, że momentami jest to wręcz niepokojące. Czasem naprawdę zachowuje się jak dwie różne osoby. Każda postać to również odrębna osobowość, która ma swoje maniery, tiki i unikalne cechy.
Helena jest elegancką kobietą, Ivan – rozpustnym typem, a Michael – uzależnionym od alkoholu doktorem-ekologiem uwielbiającym dwuznaczne aluzje. „Chciałabyś zobaczyć moje mapy?” – mówi sugestywnie do Heleny (takich świetnych one-linerów jest tu o wiele więcej). Scott obniża głos, przeciąga słowa; raz emanuje urokiem, a za chwilę nienawiścią. Bywa też diaboliczny i udowadnia, że można mieć chemię z… samym sobą. Nawet romanse i sceny seksu są w jego wykonaniu są wciągające (i chociaż jest to solowa inscenizacja, jakże wiarygodne i ujmujące). Jego występ jest figlarnie zabawny, bardzo seksowny, a czasami rozdzierająco smutny. To naprawdę mistrzowski poziom umiejętności aktorskich.
„Vanya” może zdezorientować tych, którzy nie znają oryginału. Są jednak znaki, które pomogą rozpoznać, kto jest kim, np. Ivan nosi ciemne okulary przeciwsłoneczne, co oddaje jego depresyjne tendencje, Helena leniwie bawi się naszyjnikiem, a Sonia nie rozstaje się z kuchenną ściereczką. Potrzeba czasu, aby się zaaklimatyzować. Cierpliwość widza zostaje jednak wynagrodzona, a to bez wątpienia zasługa Scotta, którego talent do zmiennokształtności jest naprawdę godny podziwu. W jego wykonaniu nawet najprostsze czynności, takie jak odbijanie piłki tenisowej czy palenie papierosa, zachwycają.
(Fot. materiały prasowe National Teathre)
Scott z niesamowitą łatwością robi coś, co byłoby wyzwaniem nawet dla pełnej obsady. Do tego trafia w samo sedno. Nie pomaga mu też oszczędna scenografia, ale gdy tylko pojawia się na scenie, dzieje się prawdziwa magia. Trudno jest zagrać jedną postać, nie mówiąc już o przeskakiwaniu między skrajnościami, np. charakterną męską, a delikatną i mówiącą łagodnym tonem kobiecą postacią. Niewielu aktorów umiałoby to zrobić, i to na żywo. Widać, że Scott jest nie tylko świetnym warsztatowo aktorem, ale też kocha to, co robi. Tutaj jest w swoim żywiole, a jego interpretacja hipnotyzuje. Gdy opada kurtyna, a aktor powraca na ostatni ukłon, wydaje nawet się jakby brakowało reszty obsady.
Przekształcenie „Wujaszka Wani” w monodram to ambitny krok i bardzo odważna koncepcja. Seans z pewnością najbardziej docenią znawcy oryginału, którzy szybciej zrozumieją, co się dzieje i kim są postacie. Dla pozostałych wejście w ten świat może być nieco trudniejszym doświadczeniem, ale niemniej angażującym. W jednoosobowym formacie dzieło Czechowa jest bowiem jeszcze bardziej przejmujące, a każda postać jest jak lustro odbijające nas samych (Scott znakomicie ucieleśnia zarówno dziwność, jak i zwyczajność ludzkiej egzystencji). Dzięki temu „Vanya” jest tak zaskakująco ludzki. Gwarantujemy, że będziecie śmiać się i ronić łzy ze wzruszenia jednocześnie. Do tego ogrom miłości i pracy, jaką Scott włożył w ten spektakl, są spektakularne i widoczne od pierwszej chwili, gdy pojawia się na scenie, dlatego „Vanya” to obowiązkowa pozycja do obejrzenia w kinie przed końcem tego roku, nie tylko dla miłośników teatru. To po prostu odważny sceniczny eksperyment i pełne emocji wydarzenie teatralne, którego nie można przegapić.
Transmisję spektaklu „Vanya” obejrzeć można w ramach cyklu NT: Live w warszawskim Kinie Muranów (14 grudnia, 21 grudnia) oraz wrocławskim Kinie Nowe Horyzonty (21 grudnia).