Kiedy 2 miesiące temu kręciłam w Bergen swój film, zdarzył mi się w trakcie pracy mały wypadek.
Potrzebowałam do zdjęć mnóstwo przestrzeni artystycznych – pustych i zapełnionych galerii, magazynów z kolekcjami sztuki i pracowni artystów. Trudno o takie przestrzenie, kiedy jest się w nowym miejscu i nie zna się nikogo. Chodziłam więc od pracowni do pracowni, pukałam do drzwi, opowiadałam, co robię i prosiłam o pomoc.
W ten sposób trafiłam na malarkę Brit Bøhme – najsympatyczniejszą Norweżkę, jaką znam. Otworzyła mi uśmiechnięta, ubrana w gustownie poplamiony farbą płócienny fartuch. Zaprosiła mnie do swojej przestronnej pracowni i natychmiast poczęstowała kawą.
Długo rozmawiałyśmy. Brit pokazała mi swoje prace a ja opowiedziałam o swoim filmowym projekcie. W końcu Brit, bez najmniejszych oporów, zaoferowała, że na na kilka godzin odda mi swoją pracownię. Dostałam własny komplet kluczy i możliwość korzystania z obrazów na potrzeby filmu.
Już kilka dni później w pracowni Brit odbyły się zdjęcia. Nakręciliśmy tam scenę, w której jak się okazało, zagrał dawny kolega Brit, 92-letni bergeński malarz Laurie Grundt.
Tego samego dnia wieczorem robiliśmy jedną z kilku scen w filmie, w których obrazy, rzeźby i inne obiekty kojarzone za sztuką wyrzucane są przez właścicieli na śmietnik. By zaaranżować scenę przy śmietniku użyliśmy kilku prac pożyczonych z pracowni Brit Bøhme. I właśnie tutaj zdarzył się wypadek - podczas zdjęć zginął nam jeden z obrazów.
Kolejnego dnia poszłam do Brit z producentką Olą i scenografką Patrycją, żeby przyznać się do wpadki. Nie było nas stać na zapłacenie za obraz, postanowiłyśmy więc w ramach rekompensaty zaproponować, że zaprosimy Brit na kilka dni do Warszawy. Uśmiechnięta jak zwykle, nie przejęła się obrazem i z radością przyjęła wiadomość o wycieczce.
I właśnie w tym tygodniu, dwa miesiące po tamtych wydarzeniach, oprowadzam Brit Bøhme po moim mieście. Pokazuję jej warszawskie galerie i muzea, oglądamy architekturę i jemy polskie pierogi i żurek. Bawimy się świetnie.