„Jesteśmy na świecie tylko z jednego powodu: aby kochać i być kochanym” – tak o filmie „Sztuka pięknego życia” mówi wcielająca się w główną bohaterkę Florence Pugh. Partnerujący jej na ekranie Andrew Garfield opisuje go z kolei jako „rewolucyjny akt miłości”. Komedia romantyczna Johna Crowleya śledzi bowiem relację pewnej pary, jej wzloty i upadki, balansując miedzy nowoczesną wrażliwością, a tradycjonalizmem. To jeden z tych nieidealnych filmów o miłości i bólu serca, które można naprawdę szczerze pokochać. Oto nasza recenzja.
„Sztuka pięknego życia” to pełna ciepła, wdzięczna opowieść o trudnych wyborach i bezwarunkowej miłości, o której marzy każdy z nas. Almut, ambitna szefowa kuchni, zakochuje się w rozwiedzionym Tobiasie. I tak zaczyna się love story pełne wyzwań, świętowania triumfów i znoszenia tragedii. Ona nie chce dzieci, ale on już tak. Kiedy Al słyszy diagnozę: rak jajnika, ma do wyboru całkowitą histerektomię, która wiąże się z mniejszym ryzykiem nawrotu lub częściową, która jest bardziej ryzykowna, ale pozwala zajść w ciążę.
Wybiera jednak drugą opcję. – To, że nigdy nie widziałam siebie z dziećmi, nie oznacza, że nie mogłabym zdecydować się na posiadanie ich z tobą – mówi Tobiasowi. Potem rodzi córkę, ale choroba wraca. Kobieta nie jest jednak zainteresowana leczeniem, które „marnuje czas” i woli przeżyć „sześć niesamowitych proaktywnych miesięcy niż dwanaście pasywnych”. Od tego momentu para próbuje poradzić sobie z chorobą na swój własny sposób.
„Sztuka pięknego życia” (Fot. materiały prasowe Kino Świat)
„Sztuka pięknego życia”: recenzja filmu
Wszyscy jesteśmy ukształtowani przez przeszłość, przywiązani do teraźniejszości i nieświadomi przyszłości, co tworzy pełną miarę życia. Nie jest to nic odkrywczego, ale na tym właśnie zbudowano „Sztukę pięknego życia”, zawieszoną między postępowymi ideałami, a sztywnym tradycjonalizmem historię pary zmagającej się ze śmiertelną chorobą. Reżyser znalazł jednak sposób, aby w tę ponurą tematykę tchnąć nieco życia: zdecydował się postawić wyłącznie na szczere emocje, bez taniej sztuczności. Film ma zatem w sobie wiele uroku i humoru, ale też szorstkości.
„Sztuka pięknego życia” (Fot. materiały prasowe Kino Świat)
Obraz śledzi różne etapy związku bohaterów. Spotykają się przypadkiem, zakochują się, zakładają rodzinę. W filmie nie dzieje się to w tej kolejności – historia opowiedziana jest bowiem nieliniowo. Raz Almut jest na finiszu ciąży, a zaraz widzimy pierwszą randkę pary. Z jednej strony scenariusz radzi sobie z tym dobrze, sprytnie nawiązując do sposobu, w jaki doświadczamy upływu czasu, a z drugiej – zabieg ten jest też nieco mylący i dezorientujący, szczególnie na początku. Łatwo jednak zorientować się, gdzie jesteśmy. Punktami odniesienia są takie wydarzenia, takie jak poród lub diagnoza, a także zmieniające się fryzury postaci i obecność córki pary. Całe szczęście taki sposób narracji nie jest przesadzony i pozostaje na znośnym poziomie, pokazując, że życie składa się z chwil, i to właśnie je będziemy pamiętać. To podkreśla również siłę przypadku i chaosu w życiu pary.
Historia przedstawiona w filmie nie jest jednak rozległym dramatem, a kameralną opowieścią skupioną na głównych bohaterach i praktycznych wyborach, których dokonują w kwestii swojej przyszłości, co pokazuje prawdziwą siłę ich relacji – piękne zrealizowaną, znakomicie wyreżyserowaną i świetnie zagraną. Cudownie kojąca muzyka dodaje emocji, a zaprojektowana ze smakiem scenografia sprawia, że wręcz chce się zamieszkać w mieszkaniu Almut lub domku, do którego przeprowadza się z Tobiasem. Zbliżenia między bohaterami są natomiast, wbrew plotkom, dość łagodne i pełne czułości, a autor zdjęć idealnie uchwycił wrażliwość bohaterów.
Florence Pugh i Andrew Garfield są natomiast urzekający i przekonujący jako para. Niewerbalne aktorstwo Garfielda jest szczególnie udane (piękny moment, gdy Tobias obserwuje Al na imprezie). Pugh lepiej radzi sobie jednak z nieliniową narracją i pogłębiającym się dramatem. Wnosi do historii energię, złożoność, szczerość i mnóstwo emocji. Oboje jednak dali z siebie wszystko: ich chemia jest elektryzująca, a występy pochłaniają od pierwszej minuty i czynią film lepszym niż większość rom-comów.
Almut jest jednak zdecydowanie bogatszą postacią niż Tobias, którego obecność jest głównie reaktywna i i który nie ma zbyt wielu cech, poza tym, że jest wrażliwym, zabawnym i wspierającym partnerem. To ona jest w centrum filmu: jej ból, upór, triumfy, wybory, praca. On jedynie ją adoruje, zdezorientowany i zaniepokojony. Zwykle kobieta jest cierpliwą, a mężczyzna bohaterski, tu jednak następuje odwrócenie płci, a raczej typowych ról płciowych. Na początku to ona nie chce mieć dzieci, a on chce. Ona jest skupiona na karierze, a on na domu. On też częściej się rozkleja i bardziej angażuje się w przygotowania do ślubu.
„Sztuka pięknego życia” (Fot. materiały prasowe Kino Świat)
Gdy rak postępuje, Almut zaczyna jednak zachowywać się nieco irracjonalnie, czasem nawet samolubnie, ale film nie potępia jej za to i podkreśla, że wciąż są to jej wybory. Bohaterka pragnie bowiem zrobić coś, aby zostać zapamiętaną jako szanowana profesjonalistka, nie tylko jako mama czy partnerka. Nie chce też, aby jej związek był definiowany tylko przez pogarszający się stan zdrowia. Potajemnie trenuje więc do prestiżowego konkursu kulinarnego, aby udowodnić sobie swoją wyjątkowość oraz pokazać córce, że zrobiła coś wspaniałego. To oznaka kobiecej siły czy egoistyczny wybór matki? To film pozostawia naszej interpretacji.
„Sztuka pięknego życia” (Fot. materiały prasowe Kino Świat)
Momentami film jest jednak nieco zagmatwany i niedopracowany. Niektóre wątki są brutalnie przerwane, a inne zupełnie pominięte, przez co wiele pytań zostaje bez odpowiedzi. Związek bohaterów rozwija się natomiast zbyt szybko i brak mu emocjonalnego zwrotu akcji. Mieszane uczucia budzi też nieliniowa narracja, która z jednej strony działa na plus, bo daje wrażenie, że historia jest bardziej skomplikowana, niż w rzeczywistości (bez niej byłby to prosty dramat o związkach), ale jednocześnie odsłania wątłe podstawy filmu.
„Sztuka pięknego życia”: czy warto wybrać się na seans?
Chwytaj dzień i nie pozwól, aby nieuchronna śmierć powstrzymała cię od życia najlepszym życiem. Podejmuj decyzje, które są twoje i niczego nie żałuj – tak brzmi główne przesłanie filmu. „Sztuka pięknego życia” przypomina też, że czas płynie i zostawia nas w tyle. Uczy, że życie jest zbyt krótkie, więc powinniśmy maksymalnie wykorzystać czas na robienie tego, co kochamy. Ilustruje to, jak ustalamy priorytety i jak chwile mogą zmienić to, co myślimy o sobie i naszych pragnieniach. Czasami działa, czasami zawodzi, ale najważniejsze jest to, że zachęca do zachwycania się pięknem codzienności.
„Sztuka pięknego życia” (Fot. materiały prasowe Kino Świat)
Biorąc pod uwagę to, jak zapowiadano film w mediach, można było spodziewać się potoku łez, a jedyne co dostajemy to lekki ścisk gardła. Koniec filmu pozostawia jednak widzów w całkowitej ciszy. Pokazuje, że czas i śmierć to jedyne pewniki, z którymi się mierzymy. Ilustruje ludzkie zmagania i piękno życia. Końcowa sekwencja jest głęboko szczera i pieczętuje całość w najlepszy możliwy sposób, bez sztucznego działania na emocjach. Nie jest to przełomowy film, ale piękny, czuły i otulający jak ciepły koc. „Sztuka pięknego życia” to także rozważanie pamięci i życia oraz zainteresowane złożonością naszego podejścia do upływu czasu. Nasze życie nie będzie trwać wiecznie. Wkrótce się skończy i dobrze jest przypomnieć sobie, że doświadczamy je tylko raz – szczególnie w obliczu współczesnej kultury randek i tendencji do idealizowania powierzchownych i toksycznych związków.
„Sztuka pięknego życia” w kinach od 3 stycznia.