W czym tkwi tajemnica wiecznej młodości i sprawności fizycznej? Dzieciństwo w leśniczówce na Kresach, aktorstwo, ćwiczenia czy siła ducha? Helena Norowicz zdradza Hance Halek swój pomysł na to, jak być szczęśliwą w każdym wieku.
Skąd bierze się siłę, gdy ma się 21 lat?
Sama przychodzi, po prostu jest.
A gdy ma się 81, jak pani teraz?
Wtedy trzeba ją już trochę stymulować. Wydaje mi się, że siłę bierze się przede wszystkim z tego, co się lubi robić i z satysfakcji, która z tego płynie, na zasadzie „w zdrowym ciele zdrowy duch”. Siła zaczyna się w głowie, od decyzji i pasji, którą ja akurat miałam od dzieciństwa. Zawsze byłam bardzo dobra akrobatycznie, biegałam, grałam w siatkówkę i chciałam studiować na Akademii Wychowania Fizycznego, chociaż w duchu marzyłam sobie: „Boże, jakby to było dobrze iść do szkoły teatralnej” i patrzyłam na te rewelacyjnie piękne aktorki, na tę Michèle Morgan czy Gretę Garbo, ale... myślałam, że nigdy się nie odważę. I być może bym się nie odważyła, gdyby nie fakt, że przegapiłam egzamin na AWF... Dziś wiem, że to była opatrzność, bo gdy przeniosłam się z Koszalina do Wrocławia, do siostry, i zaczęłam bywać na niemal wszystkich spektaklach teatralnych, przestałam się bać aż tak bardzo. Dostałam się do Szkoły Teatralnej w Łodzi, zostałam aktorką, a moja siła musiała być cały czas na posterunku, tym bardziej że role, które do mnie przychodziły, to były role głównie teatralne, wymagające nie tylko dyspozycji psychicznych, ale też aktywności fizycznej, szczególnie te w czasach bardzo wymagającego dyrektora Józefa Szajny. Mogę więc śmiało powiedzieć, że siłę – i tę psychiczną, i tę cielesną – wypracowałam w teatrze.
Grywała pani jednak też w filmach, np. w „Stawce większej niż życie”. Kochała się pani w Stanisławie Mikulskim albo Emilu Karewiczu?
Nie, nie kochałam się, ale to byli bardzo, bardzo mili koledzy (śmiech). W tej „Stawce” zagrałam zresztą epizod, bo w filmach dostawałam tylko małe role. O mnie mówiono, że mam trudne warunki i do dziś zastanawiam się, co to oznacza. Może się za bardzo zaznaczałam? A być może płynęło to z faktu, że moja twarz była zbyt poważna jak na te dziewczyny, o które w filmach chodziło, pełne naiwności i zalotności, której ja w sobie nie miałam? Nie wiem, ale wtedy byłam trochę załamana.
A dziś co pani o tym myśli?
To trochę śmieszne, ale dziś ufam życiu bardziej niż dawniej, dojrzałam do takiego myślenia. Bo tak naprawdę martwiąc się kiedyś o różne rzeczy, trochę bluźniłam. Zdałam przecież do szkoły, od razu zostałam zaangażowana do teatru, przeszłam przez kraksę samochodową z dachowaniem i nic mi się nie stało, na trzech cylindrach wróciłam z Paryża i też dałam radę... Kiedyś nie zdawałam sobie sprawy z tego, że to jest szczęście, dziś wiem, że się myliłam, bo los mnie przecież pilnował, a że jako aktorka nie byłam na ustach wszystkich...
A chciała pani tego?
No właśnie nie (śmiech)... Gdy zdawałam do szkoły teatralnej, byłam zwykłą dziewczyną, bez makijażu, z grubym warkoczem do pupy. Później jednak, gdy zobaczyłam, jaką siłę może mieć dla kobiety charakteryzacja, jak atrakcyjnie można się podmalować i podkręcić oko, zaczęłam korzystać z tej zabawy. A gdy zorientowałam się, jakie wrażenie robi grzywka i rozpuszczone włosy a la Juliette Gréco? Boże! Nie czekałam na nic (śmiech). Pierwszy raz włosy obcięła mi Jadzia Barańska, ale były trochę za krótkie. Wolałam takie do połowy pleców, rozpuszczone, bujne i podkolorowane henną na rudo. I może właśnie to wszystko spowodowało, że kiedy szłam ulicą, zawsze czyjaś głowa odwracała się za mną… W każdym razie doszłam do wniosku, że to wcale nie jest takie fajne, gdy każdy się za mną ogląda. Ta cielesność po prostu mi przeszkadzała i paradoksalnie miałam ochotę się chować (śmiech).
To jak odnalazł panią przyszły mąż?
Myśmy razem rozpoczęli studia, ale zbliżyliśmy się do siebie dopiero na trzecim roku, bo wcześniej żadni koledzy mnie nie interesowali, tak w sensie większego zaangażowania. Pierwszy i drugi rok spożytkowałam na naukę i stres, ponieważ wtedy było tak, że jeśli przez te pierwsze dwa lata ciało pedagogiczne wykryłoby w studencie jakieś mankamenty, brak zdolności, wnętrza czy potencjału, czyli tzw. warunków zawodowych – mogło nie zaliczyć semestru. Ogromny stres, jaki towarzyszył mi z tego powodu, doprowadził do tego, że na trzecim roku zaczęłam chorować. Ciało nie wytrzymało, poddało się w końcu, byłam słaba, bezradna, bez sił. Któregoś razu do mojego pokoju w akademiku przyszedł Marian, zaniepokojony moją nieobecnością na zajęciach. Był miłym kolegą, lubiłam go, ale nie miałam na jego widok ani błyskotek w oczach, ani dygotek w sercu. Tego dnia jednak okazał mi mnóstwo tkliwości i troski. Pamiętam, że w pewnej chwili się zdrzemnęłam, a gdy po paru godzinach otworzyłam oczy, on nadal w tym pokoju był, taki opiekun, bardzo fair, dobry, porządny człowiek. Wzruszył mnie i to wzruszenie trwa już 60 lat.
W ciągu tego czasu, zmienialiście się oboje, również fizycznie. Ale w pani nie zmieniło się jedno – wciąż jest pani zgrabna i szczupła. Jaki dziś ma pani stosunek do własnej nagości?
Nigdy nie byłam pruderyjna, nie bałam się nagości. W „Majakowskim” Józefa Szajny zrobiłam niemal striptiz, taką byłam zaangażowaną w sprawę aktywistką (śmiech). Jeszcze innego stosunku do nagości nabrałam, gdy w 1969 roku po raz pierwszy zobaczyłam musical „Hair”. W Londynie. Ten moment, kiedy cały zespół wychodzi na scenę, żeby zaśpiewać finałową pieśń, każdy zawinięty w angielską flagę, i nagle wszyscy rozkładają ręce i stoją na scenie nadzy – był dla mnie bardzo przejmujący. Wtedy zrozumiałam, że nagość to także totalna bezbronność.
Nie sądzi pani, że jest ona dziś trochę nadużywana i wykorzystywana?
Jest i wcześniej też była, ale to my sami ustalamy jej granice. W 1968 roku zaproszono mnie do udziału w reklamie żarówek. Akcja miała być taka, że w pięknej sukni wracam z balu i zaczynam się rozbierać. Gdy sięgam ręką, żeby odpiąć z tyłu stanik, światło nagle gaśnie i w tej ciemności pojawia się komentarz: „A gdybyście używali innej żarówki, to tej ciemności by nie było”. No więc akcja! I ja już trzymam tę rękę, odpinam ten stanik, ale... światło nie gaśnie. Reżyser krzyczy: „stanik!”, ja wrzeszczę: „światło!”, on: „stanik!”, ja: „światło!”. W konsekwencji nie skończyłam tej sceny, bo stanika nie ściągnęłam. Dlaczego? Bo tak się nie umawiałam, a poza tym nagość musi być uzasadniona, a tu, według mnie, zupełnie nie była potrzebna.
Dziś jest pani modelką marki Bohoboco. Gdyby na którymś z pokazów okazało się, że nagość jest uzasadniona?
Nie byłoby we mnie na nią zgody. Dziś naga mogłabym wystąpić tylko w jednym wypadku: gdybym grała jakąś wielką, głęboką, pełną dramatyzmu rolę w obozie koncentracyjnym, gdzie musiałabym iść bezbronna i upokorzona – to jedyne uzasadnienie dla publicznego pokazania nagiego ciała w moim wieku.
A poza sceną czym jest dla pani ciało?
Ciało to jestem ja. Owszem, widzę swoją zmęczoną i pomarszczoną twarz, mniej napiętą skórę, ale to nikt inny tylko ja. Wiem to, czuję i nie robię nic, aby zmazać z siebie znaki wieku.
A co myśli pani o tych kobietach, które sobie z własnym wiekiem nie radzą?
Jeżeli jakieś zabiegi poprawiające ich urodę mogą dać im satysfakcję albo umożliwić istnienie w zawodzie, to niech korzystają, ich prawo, choć... gdy Jane Fonda wycięła sobie żebra, żeby mieć lepszą talię, przyznam, że byłam lekko zszokowana... No, ale może się tak tylko mądrzę, bo zawsze miałam 58 cm w pasie i mogłam być z siebie jedynie zadowolona (śmiech).
Co jeszcze daje pani zadowolenie?
Akceptacja, która przyszła do mnie wraz ze współpracą z Bohoboco. Ludzie dają mi mnóstwo ciepłych słów, mówią, że to dobrze, że starość nie musi przebiegać poza wszelkim zainteresowaniem. To naprawdę ogromna frajda, że akurat ja mogę być na to wiarygodnym przykładem. I niespodzianka, a jej zaczątkiem, jeszcze przed modelingiem, była propozycja zagrania niekonwencjonalnej postaci w filmie „Ederly”. To wyjątkowy film w moim życiu, będzie wkrótce pokazany na festiwalu Nowe Horyzonty, a premiera odbędzie się jesienią.
Mam wrażenie, że widzi to pani w kategoriach cudu?
Uważam, że poczucie wartości powinien mieć każdy, bo jego brak jest niezdrowy, ale przewartościowanie siebie jest jeszcze gorsze. Ja jestem przede wszystkim szczęściarą. A to, że sobie radzę i jestem sprawna fizycznie? To po prostu moja niezgoda na niesprawność, wielki imperatyw niezależności oraz jakieś poczucie gwarancji bezpieczeństwa.
Na pewno moją fizyczność determinował też zawsze styl życia, bo aktorstwo to doskonały pretekst do tego, by być w dobrej formie. Gdy przyglądam się czasem w tramwaju ludziom, którzy ociężale się poruszają i wchodzę w ich skórę, za każdym razem myślę sobie: „Boże, jak im musi być ciężko”. Tak, na pewno jest też w tej mojej sprawności ogromna potrzeba lekkości. Ogromna! Zawsze, gdy zaczynałam mieć w życiu 2–3 kilo więcej, czułam się gorzej, jak taka trochę nie ja, mimo że mówili mi: „Jest dobrze, zmarszczki są mniej widoczne”, odpowiadałam: „Ale zmarszczki akurat nie ważą, a mi przeszkadza to ciężkie”.
Może na pani doskonałą kondycję miała też wpływ niełatwa szkoła przetrwania w dzieciństwie?
Istnieje takie prawdopodobieństwo, że wtedy się wyćwiczyłam i uodporniłam. Bo moje dzieciństwo w leśniczówce dziadka na Kresach nie było niczym wspomagane, gotowało się na ogniu, nie istniała chemia do uprawy roślin ani elektryczność. Był za to codziennie pieczony chleb, las, świeże powietrze i ruch, ponieważ do najbliższego domu było 300 metrów, do wsi z pół kilometra, do torów kolejowych półtora kilometra i to oddalenie sprawiało, że my, dzieciaki, byliśmy ciągle w biegu. Myślę, że to podłoże daje mi do dziś wielką siłę, jeśli chodzi o fizyczną sprawność.
Bo mięśnie mają pamięć?
Mają, ale z czasem coraz słabszą, i ja tego właśnie doświadczam. Kiedyś, żeby zrobić szpagat, nie potrzebowałam żadnej rozgrzewki. Dziś wolę się najpierw rozciągnąć i przygotować. Ale za to w szpagacie mogę potem siedzieć pięć minut. Myślę, że ciało to taki przyrząd do życia, który należy traktować bez żadnej przesady. Ani się nad nim nie znęcać, ani też nadmiernie go nie rozpieszczać. „Miej proporcje, mocium panie”. I to jest właśnie to!
A co pani sądzi o ludziach, którzy biegają dziś w parkach albo w domu na bieżniach? Ile w tym mody, a ile autentyczności?
Mnie się to bardzo podoba, nawet jeśli czasem to faktycznie jakiś rodzaj mody, ale każda aktywność jest dobra. Ruch to ruch, pod warunkiem że to, co sobie wymyślimy, robimy z przekonaniem i umiarem. A, i jeszcze potrzebne są jakieś mądrzejsze przepisy, a mówię o tym, ponieważ kiedyś wskoczyłam w sportowe ubranie i pobiegłam do parku, a tam nagle jakiś pracownik obsługi mówi: „Proszę pani, w parku nie wolno biegać”. „Jak to? Przecież jest pusto, żadnych matek z wózkami i dziećmi, żadnych rowerów. Komu więc to przeszkadza?”. „Nikomu, ale takie zarządzenie”. Czyż to nie jest głupie zarządzenie? Jest! Wystarczy pojechać do Hyde Parku i popatrzeć. Wszystko dzieje się tam w symbiozie, bez żadnych zarządzeń. Jedni mają trawnikowe pikniki, inni biegają i nikt nikomu nie depcze po piętach.
A co zrobić, kiedy człowiekowi się nie chce na przykład biegać? Jak się zmotywować?
Jeśli ktoś nie chce biegać, niech po prostu tego nie robi. Są inne sposoby. Jakiś czas temu doszłam do wniosku, że ciało pracuje także poza naszą świadomością. Czyli? Jeżeli stoję, to nie muszę tylko stać, ale równocześnie mogę też ściągać pośladki, wciągać brzuch albo na chwilę unieść jedną nogę. Przecież to mnie nic nie kosztuje – i tak bym stała. Skoro i tak siedzę przed telewizorem, to mogę wyciągnąć do góry nogę? Niby nic się nie zmienia. Dalej siedzę, tyle że trochę inaczej, a mięśnie po cichu robią swoje! Podobno Bruce Lee tak robił. Nie marnował ani sekundy. Jeśli siedział przy stole, to rozciągał stopy. Gdy czytał, ćwiczył brzuch. I jaki on cudowny był! To jest przecież taka prosta zasada: „nie jedź na jałowym biegu”... Ale patrzę sobie na ten nasz świat i widzę, że większość ludzi – nie wiem dokładnie dlaczego – jakoś tak ma, że woli sobie to życie jednak utrudniać, zamiast ułatwiać. Trochę przeraża mnie na przykład to całe nasze poszukiwanie nieśmiertelności, to bawienie się w to, w co nie trzeba.
Myśli pani, że to brak wyobraźni czy jej nadmiar?
Nadmiar wynikający z braku albo może zły kierunek? Na pewno jakaś pułapka. Bo co my o tych wszystkich biologicznych zagadkach możemy tak naprawdę wiedzieć? Z całym szacunkiem dla medycyny, ale część eksperymentów to jednak raczej nasze pobożne życzenia. Po co żyć 999 lat, skoro nie mamy pojęcia, jaką to życie zyska wtedy formę?
Rozumiem, że gdyby mogła się pani sklonować, to...?
Nie chciałabym swojego życia powtarzać, bo nie jestem aż tak w sobie zakochana (śmiech). Myślę, że do klonowania samych siebie skłonni są ludzie pełni miłości własnej, może wręcz pychy, na pewno mało krytyczni. Wyjąwszy jakieś wybitne jednostki z osiągnięciami, które są szansą na postęp w dziedzinach, ludzi służących innym. Ja sama jednak mam zbyt poważne wątpliwości co do swojego charakteru, urody... i uważam, że taka osobniczka jak ja przeżyła swoje, a teraz niech ustąpi miejsca innym.
A gdyby mogła pani dzięki temu cofnąć czas i coś ze swojego życia naprawić?
Może gdybym miała jakieś wyrzuty sumienia i pełną gwarancję, że w następnym życiu będę mogła to naprawić, to kto wie... Ale wydaje mi się, że nigdy nie zrobiłam niczego strasznie złego, nie żerowałam na cudzej krzywdzie, nie starałam się negatywnie wpłynąć na czyjś los, prędzej czy później potrafiłam przeprosić. I zawsze brałam odpowiedzialność za swoje decyzje. Nawet fakt, że nie mam dzieci, jest na to dowodem. Na posiadanie dziecka nie pozwalały mi i warunki, i sytuacja zawodowa, ale tak naprawdę tam w głębi siebie była to też zawsze ogromna odpowiedzialność za powołane życie. Odpowiedzialność, co do której o tyle pojawiały się wątpliwości, że sama jako dziecko miałam do rodziców ogromne pretensje, że w ogóle żyję. Wojna sprawiła, że zastanawiałam się, czy życie ma jakikolwiek sens, kiedy tak łatwo traciło się wszystko: dobytek, wolność, zdrowie. „To w takim razie po co w ogóle żyć?” – myślałam wtedy. I długo, już nawet jako osoba dorosła, nosiłam w sobie ten rodzaj myślenia. W tym okropnym świecie, czekając na wywózkę na Sybir, my, dzieci, spaliśmy przecież w płaszczach, wełnianych skarpetach i strachu. Wiedzieliśmy, że w ciągu kilku dni może nastąpić albo wywózka, albo likwidacja naszej rodziny. To są koszmary, które do dziś objawiają mi się w snach. Ale jednak z biegiem lat zaczęłam przyjmować życie z większym zaufaniem i nadzieją. Natomiast rzeczywistość przerosła moje oczekiwania, dziękuję losowi za to, co mnie w dwóch ostatnich latach spotkało. Nie śmiałabym nawet o tym marzyć. Grzeszyłabym, gdybym nie miała poczucia wdzięczności.