Ewa tańczy latino, Bogusia westa, a Emilia tango. Taniec stał się dla nich odskocznią od codziennych problemów, sposobem na wyrażenie siebie, ale przede wszystkim źródłem wielkiej radości. Bo jak trafnie zauważyła pisarka Vicki Baum: „Istnieją skróty do szczęścia, a taniec jest jednym z nich”.
Liberec, Czechy. Chwile przed pokazem są najtrudniejsze. W oczekiwaniu na występ ostatnie powtórki choreografii, dogadywanie szczegółów ustawienia zespołu na parkiecie. Ale trzeba się też wyciszyć, skupić, po prostu stać się tańcem. Ewa Mościcka przygładza włosy. Sprawdza, czy czerwony lakier na paznokciach nie odprysł. Czy na zębach nie ma śladów szminki. Czy błyszczące kamienie, które koleżanka z zespołu godzinami przyklejała do czarnej sukienki, dobrze się trzymają. Mają błyszczeć, migotać, przyciągać wzrok. Obcisłe małe czarne u dołu zakończone są frędzlami, które w tańcu szybują, oplatają lub odsłaniają wysoko nogi w złotych szpilkach.
– Rzuć okiem, czy jest w porządku – Ewa odwraca się do koleżanki. Wszystko musi wyglądać perfekcyjnie, bo taniec to nie tylko ruch. To także wrażenie artystyczne. Piękna sylwetka. Wzrok podążający za dłonią wykonującą dynamiczne ruchy. Błyszczące oczy. I uśmiech. Odchodzą w niepamięć wysiłek, treningi nawet sześć razy w tygodniu, pot, powtarzane do znudzenia kroki, zdzierane kolejne pary butów. Za chwilę Ewa i jej 30-, 40-letnie koleżanki z zespołu Pasos Locas wykonają swój numer i zostaną mistrzyniami świata w tańcu synchronicznym latino. Jest rok 2019. Rok później w Moskwie zdobędą mistrzostwo Europy.
Ewa Mościcka i jej koleżanki z zespołu Pasos Locas to mistrzynie świata w tańcu synchronicznym latino.(Fot. Arkadiusz Zbiżek)
– To było spełnienie moich marzeń – opowiada Ewa, tańcząca latino solo. – Zawsze marzyłam nie tylko o tańcu, lecz także o występach, które miały być zwieńczeniem prawie 15 lat treningów na wielu salach, w różnych szkołach tanecznych. Wychodząc na parkiet, mówiłam sobie: „Chwilo, trwaj, jestem we właściwym miejscu, z właściwymi osobami”. Cieszyłam się tymi momentami, chłonęłam je. Patrzyłam na koleżanki, amatorki jak ja, i widziałam, jaką dajemy sobie siłę. My, dojrzałe już przecież dziewczyny, wygrałyśmy. Pokonałyśmy słabości. Dopóki zdrowie i ciało pozwolą, będę tańczyć.
Psycholożka Agnieszka Fudzińska podkreśla, że sama tańczy od dziecka. – W tańcu jest wszystko i taniec jest wszystkim – mówi. – To życie. Tańcząc, jesteśmy jednocześnie twórcą, wykonawcą, ale i odbiorcą tego, co daje taniec. W ciele mamy skumulowane wszystkie emocje. Taniec pozwala nam je wytrząsnąć. Możemy nareszcie wyrazić siebie. Taniec nas odblokowuje. Zamknięci w sobie ludzie otwierają się. Na parkiecie eksperymentują ze swoim ciałem, z ruchem, ale wszystko odbywa się w bezpiecznej dla nich przestrzeni. Są wśród swoich, w tanecznej rodzinie, gdzie mają przyzwolenie na wyrażanie emocji poprzez ciało. Bez oceniania. Mogą się zatracić, odreagować. I poczuć siebie. Że mają ręce, biodra, że one nie są oddzielnymi, jakby poodcinanymi bytami, ale w tańcu stanowią jedność, dają siłę.
Bogusia Niedziałek tańczy West Coast swing od sześciu lat. Przygodę z tańcem rozpoczęła w najtrudniejszym okresie życia. Przypadkowo trafiła na film z zawodów West Coast swingu w USA. Początkowo nieśmiało, potem coraz chętniej i odważniej poznawała technikę i zasady tego tańca, biegając na zajęcia w każdej wolnej chwili. West, jak mówi, uratował jej życie. Stał się odskocznią od problemów, źródłem radości, jej wyspą szczęścia. Kiedy jednak pierwszy raz pojechała na zawody taneczne, piórka pewności opadły jej na ziemię. Tak właśnie wspomina ten moment. To było w Gdańsku. Ogromna sala. Wydawała się wielka jak boisko do piłki nożnej. Mogło tam się zmieścić 300–400 osób. Większość to starzy wyjadacze. „Co ja tu robię?”, myślała. Ale zatańczyła. I wpadła. Wciągnął ją nie tylko taniec, ale także zawody.
Teraz jeździ na nie z córkami po całym świecie. – I zwiedzam – śmieje się – kolejne sale taneczne. Podczas ostatniego Warsaw Halloween Swingu tańczyła trzy dni z rzędu, przebrana za damę pik, od 21 do 3 nad ranem. – West Coast swing to taneczna rozmowa pomiędzy partnerami, jej kierunek i styl nadaje muzyka – opowiada Bogusia. – West jest absolutnie dla każdego. Gruby, chudy, stary, młody, każdy może się w tym stylu odnaleźć. Mimo że west ma określone figury i technikę kroków, każdy może zatańczyć zupełnie inaczej do tego samego utworu. W tym stylu można wyrazić siebie, dać upust wyobraźni i umiejętnościom w sposób niemal nieograniczony. Jedna osoba zatańczy klasycznie, statecznie, druga może wpleść elementy fajerwerków czy akrobacji z figurami z tanga czy nawet hip-hopu. – Ja jestem ninja dancer – śmieje się Bogusia. – Mam swój styl i cieszy mnie, gdy mogę go wyrazić.
Bogusia: West jest absolutnie dla każdego. Gruby, chudy, młody, stary, każdy może się w tym odnaleźć.(Fot. Arkadiusz Zbiżek)
Na zawodach partnera losuje się spośród wszystkich uczestników, tak więc nigdy nie wiadomo, z kim danego dnia się zatańczy. Niespodzianką jest też, do jakich utworów. Jedyne, co wiadomo, to to, że będą trzy piosenki: wolna, szybka i bluesowa. Trzeba improwizować na gorąco! Trzeba się zgrać, mieć jakiś pomysł na zobrazowanie muzyki w tańcu i wszystko to realizować ad hoc.
Bogusia zwraca uwagę, że to pozwala otwierać się na drugiego człowieka, ale także na siebie samego. – Spojrzeć w głąb siebie, uwolnić się od kompleksów, obaw, że czegoś nie mogę, nie wypada. Każdy z nas ma pozamykane jakieś wewnętrzne szuflady, a w nich ograniczenia. Mnie west wyzwolił z kompleksów. Od kiedy tańczę, wzrosła moja samoocena, inaczej się noszę, inaczej ubieram, chodzę innym, bardziej płynącym krokiem, po prostu unoszę się nad ziemią – podkreśla Bogusia.
– Schudłam, zaczęłam o sobie dbać, malować się, odkryłam swoją kobiecość, zaczęłam się nią cieszyć, wreszcie się jej nauczyłam – mówi Ewa Mościcka. – Mogę mieć w sobie siłę, a jednocześnie delikatność. Zaczęli się za mną oglądać i faceci, i inne kobiety – śmieje się. – Nigdy wcześniej tego nie doświadczyłam.
To, o czym wspomniała Bogusia, czyli komunikacja z partnerem w tańcu, zgranie, ale i wsłuchanie się w siebie i swoje ciało, zachwyca także Emilię Kędziorek. Ona wybrała zmysłowe tango. Tańczy od dziesięciu lat. Historia jej tańca to także historia miłości.
– Poszłam na tango ze Stachem, żeby poznać Mirka – śmieje się. A było tak. Poznała przez Internet Mirka, rozmawiali na inny zupełnie temat, a on nagle, że tańczy tango. Dużo o nim opowiadał. Przy jakiejś okazji Emilia wspomniała znajomemu, Staszkowi, że Mirek namawia ją na tango. Staszek na to, że rozumie jego pasję, bo tango jest super i że zawsze chciał je tańczyć. – Umówiliśmy się więc, że pójdziemy na milongę, gdzie miałam także spotkać – pierwszy raz – Mirka. Kobiety często mówią, że chciałyby tańczyć tango, ale nie mają z kim. Ja od razu miałam dwóch partnerów – śmieje się.
Emilia: Przyciągnęło mnie do tanga to, że w zasadzie nie ma w nim kroków, że nie muszę nic umieć! Trzeba tylko nauczyć się słuchać ciała drugiej osoby. Trudne, ale fascynujące. (Fot. Waleria Guściora)
Najpierw zauroczyło ją samo tango. Wkrótce potem mężczyzna, który ją do niego wprowadził. I z czasem, podobnie jak Bogusia, poszła na żywioł. Jeździ po Polsce na milongi, imprezy taneczne, podczas których gra i tańczy się tango argentyńskie. A także czasem na kilkudniowe obozy, połączone z intensywnymi lekcjami. Tańczy z różnymi partnerami (i partnerkami), a każdy taniec to nowa przygoda, nowa rozmowa dwóch ciał i dwóch osobowości. A potem wraca w bezpieczne ramiona Mirka, żeby się z nim tymi przeżyciami podzielić. – Na początku przyciągnęło mnie jednak do tanga to, że w zasadzie nie ma w nim kroków, że ja nie muszę niczego umieć! Tango może wygląda na bardzo skomplikowane, ale takie nie jest. Do tyłu, do boku, do przodu, piwot. Dla mnie to było coś! Że mogę chodzić – bo w tangu się chodzi – i nie muszę znać żadnych kroków! Jedyne, czego muszę się nauczyć w praktyce, to słuchać ciała drugiej osoby. Trudne, ale fascynujące. Bo okazuje się, że niełatwo oddać kontrolę nad swoim ciałem innemu człowiekowi.
W tańcu – co podkreśla Emilia – komunikujesz się ze sobą, z drugą osobą i z muzyką. I to dopiero tworzy harmonijną całość. A jako że każdy ma inne emocje, inaczej odbiera siebie, partnera i muzykę, może się okazać, że ludzie tańczą do tej samej muzyki zupełnie inaczej. Chociaż to nadal tango. I to jest piękne. I to jest flow, dodaje. – Głębokie doznanie tu i teraz, pełne zanurzenie się. Odpłynęłam kiedyś w taką chwilę na jednej z milong – opowiada. – Wieczór, nieduża sala, zasłonięte okna, ciepło, przytulnie. Punktowe światła. Muzyka. Zamknęłam oczy. Kiedy je otworzyłam, nie od razu wiedziałam, gdzie jestem. A obok byli ludzie przeżywający to samo. Wszyscy tak samo zatopieni w tańcu.
(Fot. Waleria Guściora)
Na parkiecie panuje równość, niezależnie od wieku czy statusu społecznego. Tańczący mają swój świat, w którym mogą dogadać się z każdym. Językiem tańca. – Taniec to także socjalizacja – podkreśla Emilia. – Ktoś kiedyś zwrócił uwagę, że mamy z milong mnóstwo znajomych, ale to często znajomości płytkie, powierzchowne. Jednak nie zawsze i nie wszędzie potrzebuję głębokich więzów. Czasem wystarczą właśnie takie znajomości wśród ludzi o podobnych pasjach, z którymi rozumiemy się w pół słowa.
Taniec też – według Bogusi Niedziałek – ma terapeutyczny wpływ na nieśmiałych, którzy nie mogą znaleźć bratnich dusz. Jeśli po początkowych trudach – bo taniec to przecież także wysiłek fizyczny i nauka – nie zrażą się, nie odejdą, zaczną rozkwitać. – Widziałam wiele takich przypadków – mówi Bogusia. – Kiedy ktoś zahukany otwierał się na świat, przechodził metamorfozę. Zaczynał emanować energią, stawał się miłym, otwartym człowiekiem i, co najważniejsze, pewnym siebie.
Ewa Mościcka zdaje sobie sprawę z własnych ograniczeń. Także wiekowych. – Ciało nie zawsze odpowiada na chęć płynącą z głowy – mówi. – Ale w każdym wieku można w tańcu rozkwitnąć, bo to, co w głowie, może dać ciału siłę do zmian.
Bo na taniec nigdy nie jest za późno. Nie ma w nim barier wiekowych. – Najstarsza osoba, z którą tańczyłam, to gwiazda westa, 82-letni Carlito Rofoli – opowiada Bogusia. Joanna Balowska – instruktorka tańca przy Stowarzyszeniu Tanga Argentyńskiego „La Mirada”, miłośniczka milong – uważa, że tango jest dobrym łącznikiem pokoleniowym. Nikogo nie dziwi widok 70-letniej pani z 30-letnim partnerem (lub odwrotnie). Do legendy przeszedł pan w wieku senioralnym, który wchodził na milongę z balkonikiem, a później spędzał na parkiecie całą noc. – Mamy na zajęciach miks pokoleniowy i wszyscy świetnie się ze sobą dogadują, bawią i ćwiczą – mówi Joanna Balowska.
Mówiąc o tańcu, nie można zapomnieć o jego wpływie na zdrowie. – I nie chodzi tylko o zdrowie fizyczne – podkreśla psycholożka Agnieszka Fudzińska. – Także psychiczne. O tym też mogłabym mówić godzinami. Endorfiny, regulacja oddechu, sprawniejsze stawy, ogólnie lepsza sprawność fizyczna. To wszystko daje taniec. Ale także odblokowanie emocji, pokonanie lęków przed oceną.
– Mieliśmy już uczniów po wylewach – dopowiada Joanna Balowska – i różnych kontuzjach. Tango uruchamia w przyjazny sposób ciało, wykorzystując nasz naturalny ruch i anatomię.
Ewa Mastalerz ma 77 lat, troje wnucząt, zgrabną, szczupłą sylwetkę, sprężysty krok i od zawsze w sercu miłość do tańca. – Taniec pomaga w zachowaniu zdrowia – mówi. – Wytwarza się radość, poprawia się krążenie, poruszają się mięśnie, pobudza się także wyobraźnia. Ja słyszę muzykę i tańczę. Kroję ziemniaki, w radiu leci muzyka, odkładam krojenie i tańczę. Tańczyłam na ulicach różnych miast, także za granicą, do muzyki ulicznego grajka. Wszędzie słyszę muzykę.
Ewa: Słyszę muzykę i tańczę. Kroję ziemniaki, w radiu leci melodia, odkładam krojenie i tańczę. (Fot. Arkadiusz Zbiżek)
Tydzień przed poważną operacją Ewa poszła na wieczorek taneczny. Gdy doszła do siebie i dostała zielone światło od lekarza, zapisała się na zajęcia taneczne. Razem z nią tańczą pięcio-, sześcioletnie dzieci, 30-latki, 70-letni seniorzy. – Taniec to dla mnie największa radość – podkreśla. – Tańczę to znaczy, że żyję, wiem, że jestem zdrowa. Najwyżej nogi trochę bolą.
Tańczyć każdy może. A czy trzeba umieć tańczyć, żeby tańczyć? – Pewnie nie – mówi Joanna Balowska. – Możesz czerpać radość z tańca, nie umiejąc tego dobrze robić… Ale pytanie, czy twoi partnerzy lub partnerki będą czerpać radość z tego tańca z tobą. W tangu, stety albo niestety, jednak podstawy i muzykalność trzeba mieć. Taniec z osobą z imadłem w dłoniach i objęciu, chwiejącą się w każdą stronę i wyrzucającą cię z twojego pionu, jest karą. Jednak na imprezach, przyjęciach, gdy tańczy się bez objęcia, naprzeciw siebie, taniec typu freestyle, to nawet nic nie umiejąc, możesz czerpać radość z tańca.
Ewa: Tańczyłam na ulicach różnych miast, także za granicą, do muzyki ulicznego grajka.(Fot. Arkadiusz Zbiżek)
Ewa Mastalerz podkreśla, że tańczy instynktownie. Słyszy muzykę, zamyka oczy, jej ciało odpowiada na dźwięk. Zaczyna się poruszać. Gdy jednak tańczy z partnerem, wolałaby, żeby miał on chociaż minimum muzykalności i jako taką wiedzę o krokach. – Bo to jednak męczące unikać w tańcu podeptania. To psuje całą przyjemność. Zdarza się, że grzecznie z kimś odtańczę taką katorgę i potem proponuję na przykład wspólny taniec w kółeczku. Panowie zwykle się wtedy obrażają – śmieje się. Sprawa pozostaje więc otwarta. Z pewnością większą frajdę daje znajomość tanecznych kroków. Ale mamy też w sobie naturalną chęć poruszania się do muzyki. Być może żeby czerpać radość z tańca, trzeba odnaleźć w sobie wewnętrzne dziecko. Dzieci, kiedy tylko nauczą się chodzić, idą za ciałem i za muzyką. Klaszczą w dłonie, przytupują, kiwają się na wszystkie strony. Dopiero jako dorośli orientujemy się, że nie wypada, że na nas patrzą, że komentują. To, co w nas naturalne i spontaniczne, przegrywa. Warto do tego wrócić.