Dee Williams z Portland w stanie Oregon miała duży dom na kredyt i każde zarobione pieniądze wydawała na jego remont. Aż do chwili, gdy przeczytała o kimś, kto przeniósł się do samodzielnie zbudowanego mobilnego mikrodomku − i na kilkanaście lat też w takim zamieszkała. Opowiada nam, co dało jej to doświadczenie i dlaczego dziś mieszka gdzie indziej.
W 2004 roku postanowiłaś sprzedać swój duży, kupiony na kredyt dom i przenieść się do wybudowanego własnymi rękami drewnianego domku na kółkach o powierzchni ośmiu metrów kwadratowych. Bez prysznica, bieżącej wody, lodówki. To musiała być przygoda!
Tak, to była – i jest – jednocześnie wspaniała przygoda, ale i rodzaj eksperymentu. Dla mnie to prawdziwy dar móc żyć zupełnie niezależnie od wszystkiego i wszystkich, choćby przez jakiś czas. Bo wybudowanie domku to jedno, ale wejście we wspólnotę, która przy okazji powstała w moim życiu, jest czymś wyjątkowym. Dziś pomagam w bibliotece, w kooperatywie żywnościowej, nawet osoby, które spotykam w lokalnej pralni, są dla mnie ważne. Zyskałam nowy domek i nowe życie. Dostałam więcej, niż się spodziewałam: księżyc, przyrodę i tylu dobrych ludzi wokół.
Pewnego dnia zobaczyłaś malutki domek na kółkach w gazecie i... To był ten moment?
Tak, to był ten moment. Gdy przeczytałam artykuł o człowieku, który zbudował sobie mikrodomek, od razu pojawiła się myśl: „A co, gdybym mogła pozbyć się kredytu i mojego dużego domu?”. Wtedy wszystko byłoby łatwiejsze, nie wyrzucałabym pieniędzy w błoto, nie musiałabym się tak przejmować tym, co mam. Mogłabym pracować tak długo, jak chcę; żyć tak jak mi się podoba, w dodatku na tyle długo, na ile dane mi będzie przy mojej chorobie [Dee choruje na serce, to wielokształtny częstoskurcz komorowy – przyp. red.]. Właściciel tamtego domku mieszkał w tym samym mieście w Iowa co mój brat, więc wysłałam brata, żeby go odszukał, a potem pojechałam zobaczyć, jak taki domek wygląda, i od razu wiedziałam, że to jest coś dla mnie. I że mój dom będzie jeszcze lepszy! A potem każdy domek, który budowałam dla innych ludzi, był dokładnym odzwierciedleniem tego, czego ci ludzie chcieli i kim byli.
Wiele osób nigdy nie pozbyłoby się dużego murowanego domu w spokojnej dzielnicy, bo ważne jest dla nich bezpieczeństwo. Mały budynek nie wygląda na bardzo stabilny i pewny.
Mieszkam w okolicy, gdzie zdarzają się trzęsienia ziemi. Jednak nigdy mnie to nie martwiło, zawsze za to bałam się, że domek może się spalić. Teraz już wiem, że jeśli w okolicy zdarzy się pożar, to sobie poradzę, po prostu szybko odjadę. Kiedy mieszkałam sama w dużym domu, bałam się włamania, wszelkich niepokojących odgłosów, bo nie mogłam objąć wzrokiem całej przestrzeni, a nie od razu rozpoznawałam źródło dźwięku. A teraz słyszę, gdy ktoś się zbliża, podchodzi do ganku, są tylko jedne drzwi, przez które można wejść.
Mobilny mikrodomek Dee Williams (Fot. archiwum prywatne)
A co było dla ciebie najtrudniejsze, kiedy się przeprowadzałaś?
Chyba pożegnanie z przekonaniem, że duży dom oznacza sukces życiowy. Bo w końcu robiłam to, czego zawsze chcieli dla mnie rodzice: kup dom, osiądź gdzieś, urządź się, zorganizuj ogródek, wyjdź za mąż, miej dzieci... No cóż, dziś mogę powiedzieć, że nie mam domu – choć miałam – nie mam ogródka, nie mam dzieci, ale po latach zyskałam męża (śmiech). I dziś też wiem, że sukces oznacza różne rzeczy dla różnych ludzi w różnych momentach życia. Czuję się naprawdę szczęściarą, mając dobrą pracę i bliskich wokół siebie.
Mieszkacie z mężem w twoim małym domku?
Niestety nie. W domku, o którym pisałam w książce „Małe szczęście”, mieszkałam 12 lat. Kilka lat później podarowałam go bratankowi. Ale zanim to zrobiłam, wybudowałam sobie drugi, jeszcze mniejszy, pięciometrowy, bo tak robią ludzie na emeryturze. Kurczą przestrzeń wokół siebie, żeby nie trzeba było spędzać za dużo czasu na odkurzaniu (śmiech). Mój mąż Kelly i ja przez chwilę mieszkaliśmy tam razem, ale gdy okazało się, że można wynająć sąsiadujący z nami dom, nie zastanawialiśmy się długo. Dziś mieszkamy w tzw. normalnym domu o szalonej jak dla mnie powierzchni 55 metrów kwadratowych. A malutki domek jest moim biurem. W nim też nocują goście. To idealne rozwiązanie, zwłaszcza w czasach pandemii.
"Małe szczęście. Własnoręcznie zbudowana historia", Dee Williams, wyd. Znak
Czyli koniec z brakiem prysznica i lodówki?
Zdecydowanie mieszkamy o klasę wyżej, mam lodówkę, toaletę, którą mogę spłukać bieżącą wodą, a nawet wannę. Bieżąca woda to coś cudownego.
Musiało być trudne przenieść się nie dość, że w tak małe miejsce, to i bez udogodnień. Jak patrzysz na to z perspektywy czasu?
Mieszkałam w sposób, który wiele osób uznałoby za bardzo prymitywny, ale pamiętajmy, że większość ludzi na świecie na co dzień żyje bez udogodnień typu bieżąca woda czy lodówka, i nie robi tego z własnego wyboru. To była dla mnie prawdziwa lekcja pokory. Uświadomiłam sobie, jaki to dar mieć codziennie czystą wodę, i że choć moje miejsce do życia jest małe, to i tak jestem uprzywilejowana w porównaniu z wieloma ludźmi na świecie. I kiedy to się zrozumie, to już nie chce się wracać z tej podróży. Dziś za każdym razem, gdy biorę prysznic, doceniam ten luksus. A gdy czasem robię sobie kąpiel w wannie, czuję się jak w SPA (śmiech). Moje życie zatoczyło koło: zamieniłam duży dom na mały, ten mały na malutki, a z tego malutkiego przeniosłam się do domu już nie na kółkach, ale wielkości małego mieszkania. W tym czasie odbyłam wewnętrzną podróż, ucząc się o świecie, o moim miejscu na ziemi i o tym, co mogę zaoferować światu i innym ludziom.
Zbudowałaś sobie mały domek i teraz uczysz tego ludzi.
Szybko okazało się, że niektórym spodobał się mój sposób na życie, a po wydaniu książki stało się jasne, że to był strzał w dziesiątkę. Zaczęłam pomagać w budowaniu takich domków, prowadząc warsztaty w kraju i za granicą. Niedawno poleciałam do Japonii, a ostatnio byłam w Nowej Zelandii i Australii. Ludzie widzą sens w bliskości z naturą, ale też w wyzbyciu się nadmiaru rzeczy, które ich otaczają i koniec końców nie są do niczego potrzebne.
Po ukazaniu się książki „Małe szczęście” Dee Williams zaczęła prowadzić warsztaty z budowania mikrodomków. (Fot. archiwum prywatne)
Często podkreślasz w wywiadach, że domek trzeba zbudować „na miarę”.
To prawda, gdy prowadzę warsztaty z budowania domków, to namawiam ludzi, by używali własnego ciała jako taśmy mierzącej. Bo powinni dopasować odległości i wysokości do swoich ruchów, potrzeb i nawyków. Twój domek ma być na miarę twoich potrzeb i osobowości, choć oczywiście w mikrowymiarze.
W jednym z wywiadów powiedziałaś, że dzięki zbudowaniu domku dostałaś wolność, choć nawet nie wiedziałaś, że ci jej brakuje. Jaka jest twoja definicja wolności?
Dla mnie wolność przychodzi z wiedzy, że jestem częścią wielkiej struktury ludzi. Z niektórymi z nich się zgadzam, z innymi nie, ale pokora i świadomość, że jesteśmy częścią dynamiki świata pełnego wspaniałych rzeczy i przyrody, o którą powinniśmy dbać, trzyma nas w kupie w taki sposób, że nie możemy się poddać. Wspólnota robi to samo i to jest dla mnie wyzwalające. Nie muszę bać się, że będę głodna, bo znam ludzi, którzy są głodni już teraz, a kiedy moje serce niedomaga, to zdaję sobie sprawę, że jest wiele osób, które są w dużo gorszej zdrowotnej sytuacji. Świadomość, że stoisz na ramionach wielu wspaniałych ludzi i że w ten sam sposób niesiesz innych, jest dla mnie niezwykle wyzwalająca. Wystarczy wzajemność i pokora, by móc pomagać, i to powinno stać w centrum naszych działań w takich dziwnych czasach jak teraz.
To zapytam w drugą stronę: trudno ci było przenieść się do domu bez kółek?
Kocham mój malutki domek, on pasuje do mnie i do mojej filozofii, ale zakochałam się w gościu, który mierzy ponad 180 cm i ma wielkie stopy (śmiech). Dziś malutki domek jest moim sanktuarium, samotnią, której czasem potrzebuję, jaskinią, gdzie mogę się schować. Bo ważne jest to, co taki domek wnosi do twojego życia, gdy go budujesz, tworzysz, a potem w nim mieszkasz. Po przeprowadzce do normalnego domu moje życie nie zmieniło się znacząco. Nadal nie chcę gromadzić rzeczy, więc gdy coś przybywa, to coś innego musi odejść. Nie mamy z mężem wielu ubrań, prawie żadnych mebli, ale cieszymy się z bieżącej wody – wiem, że wciąż to powtarzam – i z lodówki.
Po kilkunastu latach Dee znów zamieszkała w normalnym domu, domek na kółkach jest teraz samotnią. (Fot. archiwym prywatne)
Kiedy oddałam mój domek bratankowi, akurat wrócił z podróży z Meksyku do Patagonii, co zajęło mu pół roku. W tym czasie mieszkał w namiocie i gdy dostał domek, powiedział, że dla niego to luksus. Nagle ma gdzie zrobić herbatę, umyć zęby, wyspać się wygodnie. Nie ma znaczenia, czy mieszkasz na 8, 5 czy 55 metrach kwadratowych. Wszystko zależy od tego, z jakiego punktu startujesz i czego potrzebujesz.