Zwykle gra postaci niejednoznaczne, trochę demoniczne. W życiu prywatnym Willem Dafoe jest pełen ciepła i pozytywnych emocji. Marioli Wiktor wyjaśnia, że celowo wybiera role odległe od tego, kim jest. Wolny od uprzedzeń, skłonny do ryzyka i zakochany we włoskiej kuchni swojej żony rzeczywiście wygląda tak, jak się czuje. Na 22 lata.
Kibicowałam ci podczas oscarowej nocy. Szkoda, że nie otrzymałeś statuetki za drugoplanową role męską w „The Florida Project” Seana Bakera. Zwłaszcza że to nietypowa dla ciebie postać. Żaden czarny charakter…
Dziękuję. Szczerze mówiąc, nie liczyłem na Oscara. Cieszy mnie sama nominacja, bo to oznacza, że film i jego przesłanie, że w każdych okolicznościach warto być przyzwoitym – dotarło do wielu ludzi. Mój Bobby, szef motelu, jest strasznym zrzędą, ale pod tą zasłoną widać człowieka empatycznego. To oczywiście krytyka amerykańskiego systemu pomocy społecznej, który zaczyna działać dopiero wtedy, kiedy jest za późno.
W ciągu 40 lat kariery byłeś cztery razy nominowany do Oscara i grałeś u takich reżyserów, jak Oliver Stone, Martin Scorsese, David Lynch oraz Lars von Trier. Czy jakieś role cenisz bardziej niż inne?
Bycie aktorem, tak jak ja to rozumiem, oznacza, że nie ma się preferencji, ulubionych postaci, nie marzy się o zagraniu jakiegoś konkretnego bohatera. Trzeba być cały czas otwartym i elastycznym. Ja po prostu kocham to, co robię, nieważne, czy to epizod, czy wielka rola. Naprawdę! W każdej odnajduję coś ciekawego dla siebie. Potrafię się podporządkować wizji reżysera. Lubię być narzędziem w rękach dobrego fachowca, kogoś, komu ufam. Nie porównuje tych ról ze sobą, to byłoby dołujące. Jeśli ma się jakieś ukochane postaci, to istnieje bardzo poważne zagrożenie, że będzie się je, mniej lub bardziej świadomie, powielać. Nigdy z góry do nikogo i do niczego się nie uprzedzam. Przynajmniej próbuję (śmiech)…