1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. REKLAMA
  4. >
  5. Violette Morris, Brassaï, Henry Miller i Pablo Picasso – czyli Paryż lat 20 w „Klubie Kameleona”

Violette Morris, Brassaï, Henry Miller i Pablo Picasso – czyli Paryż lat 20 w „Klubie Kameleona”

Najnowsza książka Francine Prose bezbłędnie oddaje nie tylko atmosferę Paryża lat dwudziestych – oddychającego papierosowym dymem i jazzem miasta wolności i swobody, także seksualnej – lecz również przygnębiającą aurę zapaści gospodarczej i wreszcie grozę nazistowskiej okupacji.

Mistrzowska opowieść o pasji, sztuce, miłości i zdradzie. Paryż lat 20. ubiegłego stulecia to miasto cierpiące na chroniczną bezsenność. Za dnia, jak i w nocy jego malownicze zaułki i ciemne uliczki są nieustannym źródłem inspiracji i natchnienia dla artystów. A zadymione kafejki i kluby, z których nocami rozlega się jazz, roztaczają wokół ekscytującą aurę frywolności, nieprzyzwoitości i seksualnej swobody. W nich każdy może być sobą, bez względu na wiek, płeć czy orientację seksualną.

Taki właśnie jest Klub Kameleona, przystań dla wszystkich połamanych przez życie i odrzucanych. Wśród jego bywalców są węgierski imigrant geniusz fotografii, Gabor Tsenyi i jego protektorka, baronowa Lily de Rossignol. Dziewczyna Gabora, Suzanne Dunois. Amerykański pisarz Lionel Maine. A przede wszystkim Louisianne Villars – transseksualna sportsmenka i kierowca rajdowy - której nazwisko budzi jednocześnie fascynację i zgorszenie. Ewidentnie nieprzystająca do obowiązujących reguł społecznych i konwenansów. Rozpaczliwie szuka miłości, a jednak nieustannie jest porzucana. Uważa się za patriotkę, a ze strony władz państwowych spotykają ją same szykany i nieprzyjemności.

Mijają lata, przez Paryż najpierw przechodzi fala zapaści gospodarczej, potem pogrąża się w mroku nazistowskiej okupacji. Gabor Tsenyi zyskuje światową sławę. Jego protektorka i narzeczona podczas wojny angażują się w działalność ruchu oporu. A Lousianne szpieguje dla hitlerowców i zostaje agentem Gestapo. O jej przesłuchaniach mówi się, że są wyjątkowo brutalne. Co sprawiło, że z wycofanej, pełnej kompleksów dziewczyny zmieniła się w oprawcę? Zaskakujące i nowatorskie arcydzieło Francine Prose to nie tylko opowieść o miłości, pasji i zdradzie. To także próba odpowiedzi na pytanie o korzenie zła, która pokazuje, jak złudna i mylna bywa ludzka pamięć.

Od autorki:

Zaczęłam myśleć o napisaniu książki Kochanki w Klubie Kameleona w Paryżu w 1932 roku, kiedy zobaczyłam zdjęcie Brassaia na wystawie w muzeum w Waszyngtonie. Znałam jego fotografię. Zdjęcie lesbijskiej pary w Le Monocle z 1932 roku to portret dwóch kobiet siedzących przy stoliku w kawiarni. Jedna z nich ma na sobie lśniącą wieczorową suknię, druga, krótko ostrzyżona, jest ubrana w męski garnitur. Zamieszczony na ścianie opis zdjęcia zawierał nieznane mi informacje. Dowiedziałam się, że kobieta w garniturze to Violette Morris, która zrobiła karierę sportową, współpracowała z gestapo podczas okupacji niemieckiej w Paryżu i została zabita przez członków francuskiego ruchu oporu.

Kiedy zebrałam dokumentację do powieści, okazało się, że ta historia jest znacznie ciekawsza, niż myślałam. Morris była olimpijską nadzieją i profesjonalnym kierowcą rajdowym. Musiała jednak zrezygnować ze sportowej kariery, kiedy rząd francuski odebrał jej prawo jazdy, by ukarać ją za noszenie męskich ubrań. Hitler w jakiś sposób dowiedział się o tym i zaprosił Violette, by wzięła udział w olimpiadzie w Berlinie w 1936 roku jako gość specjalny. Kiedy Morris wróciła do Francji, nie tylko szpiegowała dla Niemców. To ona zdradziła im, gdzie kończyła się linia Maginota, by mogli przełamać francuską obronę. Podczas okupacji rzeczywiście pracowała dla nazistów i została zabita przez członków ruchu oporu w 1944 roku.

Historia Violette Morris wydała mi się fascynująca. Zamierzałam napisać książkę, która nie byłaby fikcją, ale doszłam do wniosku, że będę mieć więcej swobody, a moi czytelnicy więcej przyjemności, jeśli wybiorę powieść. W miarę pisania narracja stała się mniej linearna i zaczęła dotyczyć wielu wydarzeń poza historią Violette Morris (bohaterka mojej powieści nazywa się Lou Villars). Cofając się do jej młodości, stworzyłam portret Paryża lat dwudziestych XX wieku. Opowieść przedstawiona jest z punktu widzenia różnych narratorów. Fotograf Gabor, podobnie jak Brassai, pisze listy do swoich rodziców mieszkających na Węgrzech. Amerykanin Lionel Maine pisze wspomnienia o swoim życiu emigranta, podobnie jak robił to Henry Miller. Autorkami fikcyjnych wspomnień – tylko niektóre dzienniki doczekały się „opublikowania” – są również baronowa i żona Gabora. Poznajemy historię Lou dzięki autorce jej biografii, Nathalie Dunois. Pisarka jest nauczycielką w liceum i nie potrafi oddzielić swojego życia osobistego i własnych problemów od przeżyć bohaterki swojej biografii. Epizodyczne role w powieści odegrali Hitler i Picasso.

Każda z osób przedstawia swoją wersję tego, co się wydarzyło podczas wspaniałych, jasnych dni w Paryżu w latach dwudziestych XX wieku i tego, co działo się w związku z wydarzeniami w Berlinie w latach trzydziestych oraz na początku ponurej epoki, która nastała, kiedy te dwa światy się ze sobą spotkały. Jak to zwykle bywa, moja opowieść kończy się w zupełnie innym miejscu niż się zaczęła. Historia o kobiecie w męskim garniturze stała się opowieścią o sztuce, miłości, narodzinach zła, pieniądzach, wyścigach samochodowych, szpiegowaniu, bezsenności, uwodzeniu i zdradzie. I o tym, że historia zmienia się, w zależności od tego, kto ją opowiada.

Fragment:

Diabeł za kierownicą. Życie Lou Villars. Fragment

Nathalie Dunois

Wstęp autorki

Tajemnica zła

Po raz pierwszy usłyszałam o Louisianne Villars, kiedy byłam dzieckiem. Jej imię i nazwisko wymówiono szeptem. Byłam wtedy u mojej ciotecznej babci, Suzanne Dunois, wdowy po fotografie Gaborze Tsenyim. Pamiętam, że na dźwięki imienia Lou dostałam dreszczy, tak jakby mroźny podmuch wiatru wpadł przez otwarte drzwi do mieszkania mojej ciotecznej babci. Był to apartament godny pozazdroszczenia – artystyczne studio w starym stylu o białych ścianach. Pamiętam witrażowe okna i kolekcję modernistycznych krzeseł, na których gościom, a szczególnie dzieciom, nie wolno było siadać.

Przez wiele lat wiedziałam jedynie, że Lou Villars była kobietą w męskim garniturze na zdjęciu Gabora Tsenyiego zatytułowanym Kochanki w Klubie Kameleona w Paryżu w 1932 roku. Zapewne moi czytelnicy znają portret lesbijskiej pary, na którym widać śliczną dziewczynę w lśniącej sukni siedzącą obok swojej barczystej kochanki. Ta druga ma wypomadowane włosy i męski sygnet na palcu. Obie kobiety utkwiły wzrok w jakimś dalekim punkcie. Wydają się obojętne, a może po prostu mają zagadkowe miny. Uważałam tak, dopóki nie zaczęłam pisać tej książki.

Dlaczego wzmianka o Lou Villars zmroziła atmosferę w pokoju, zrozumiałam dopiero w 1998 roku, kiedy przyjechałam na wystawę zdjęć Tsenyiego zorganizowaną w Centre Pompidou. Przyjechałam tam z Rouen, gdzie mieszkałam i wykładałam przez prawie dwadzieścia lat. Na ścianie, pod napisem Kochanki z Klubu Kameleona, widniała informacja, że kobieta w garniturze to Louisianne Villars, Francuzka, która brała udział w wyścigach samochodowych, a później szpiegowała dla Niemców i kolaborowała z nazistami. Dostałam dreszczy, tak jak wtedy, w mieszkaniu ciotecznej babci. Sprawiły one, że mój organizm przestał się bronić i zaczęłam gorączkować. Była to gorączka wiedzy. Tak oto zakiełkowało w moim umyśle nasionko, z którego wyrosła powieść Diabeł za kierownicą, powieść, która jest jak list w butelce.

Realizując to niezwykle długie i pracochłonne przedsięwzięcie, zanurzyłam się z uniesieniem i głęboką desperacją w dramatycznym i strasznym życiu Lou Villars – pionierki w dziedzinie sportu kobiet. Lou postanowiła żyć jak mężczyzna. Zyskała międzynarodową sławę i znała wszystkich liczących się ludzi, ale z powodu swych późniejszych zbrodni i śmierci w tragicznych okolicznościach została zapomniana przez żyjących. Czułam, że moim obowiązkiem, a także przywilejem, jest wskrzeszenie ducha kobiety, którą społeczeństwo pogrzebało, pragnąc, by takie historie nigdy nie ujrzały dziennego światła.

W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych młode Francuzki, podobnie jak ja, badały przeszłość nieżyjących kobiet, kobiet, które brały do ręki pędzel, przeprowadzały eksperymenty naukowe, przemierzały pustynie albo robiły karierę sportową, korzystając z tego, że kilkadziesiąt lat wcześniej Lou otworzyła im drzwi jednym kopniakiem. Lecz nawet te Francuzki pragnęły, by pamięć o Lou Villars spoczywała tam, gdzie jej ciało – w nieoznaczonym grobie, a nawet w mogile zbiorowej.

Moja książka jest opowieścią o dzwonkach do drzwi i listach, na które nie było odpowiedzi, o przerwanych połączeniach telefonicznych i dokumentach, które w tajemniczych okolicznościach znikły z bibliotek i archiwów. Czy istnieje inne wytłumaczenie tych przeszkód i milczenia niż przewrażliwienie naszego narodu na wszystko, co wiąże się z drugą wojną światową, i chęć wymazania wstydu związanego z przeszłością?

Czy ta książka byłaby inna, gdybym mogła spędzić godzinę z Lou Villars i spytać ją jak kobieta kobietę: Kim byłaś? Dlaczego zrobiłaś te wszystkie rzeczy?

Dałabym wiele, by móc porozmawiać z ludźmi, którzy ją znali, i spytać żyjących i zmarłych, dlaczego Lou wyrządziła tyle zła. Chciałabym o to spytać Gabora Tsenyiego, który stworzył nieśmiertelne portrety Lou, jego mecenaskę, baronową Lily de Rossignol, która zatrudniła Lou jako kierowcę swoich samochodów wyścigowych, Evę „Yvonne” Nagy – właścicielkę słynnego Klubu Kameleona, gdzie pracowała Lou, Lionela Maine’a – nienawidzącego kobiet, pełnego samouwielbienia kultowego pisarza, którego moje siostry feministki próbowały bez powodzenia wytrącić z tej roli, odprawiając odpowiednie egzorcyzmy, Inge Wallser – Niemkę, która brała udział w wyścigach samochodowych i złamała Lou serce, Jean-Claude’a Bonneta, okrytego hańbą kolaboranta, który uśmiercił wielu niewinnych ludzi podczas okupacji. Żałuję, że nie mogę porozmawiać ze swoją cioteczną babcią, której stosunki z Lou wahały się między koleżeństwem a relacją sadystyczną.

Ponieważ pozbawiono mnie tej szansy, ponieważ nie otrzymywałam odpowiedzi na prośby o udzielenie mi wywiadu i nieustannie stykałam się z próbami wymazania wspomnień o Lou Villars z historii i z powierzchni naszej planety, byłam zmuszona zszywać skrawki, wypełniać luki, wymyślać dialogi i wyobrażać sobie, co moja bohaterka myślała i czuła.

Zdaję sobie sprawę, że literaci biografowie patrzą z pogardą na stosowaną przeze mnie metodę. A jednak pod koniec swoich badań, dzięki znajomości literackich i politycznych teorii, odnalazłam – i mam nadzieję, że czytelnicy tak to odbiorą – odpowiedź na pytanie, co sprawia, że osoba taka jak Lou Villars zachowuje się w taki, a nie inny sposób. Oczywiście nie było innej osoby takiej jak Lou Villars. Nie chcę snuć długich wywodów na temat tej małej książeczki, powiem tylko, że stanowi ona mój skromny wkład w literaturę zajmującą się tajemnicą zła.

Jak to możliwe, żeby ludzie postępowali tak jak Lou Villars? Czy Lou była w stanie spać? Dlaczego francuska patriotka i wielbicielka Joanny d’Arc zdradziła Niemcom informacje dotyczące linii Maginota? Dlaczego podczas okupacji pracowała dla gestapo?

Zanim zdałam sobie sprawę, że moja kariera naukowa będzie się ograniczać do wpajania licealistom wiedzy o klasykach literatury francuskiej oraz sprawdzania wypracowań, marzyłam o tym, by zostać filozofem, zajmować się istotnymi filozoficznymi problemami (i być może je rozwiązywać). Chociaż nie stało się to moim przeznaczeniem, mam teraz dylemat moralny godny przemyślenia: Lou Villars robiła rzeczy niewybaczalne. Jaką jestem pisarką, skoro dzięki temu, że zaczęłam pisać o jej życiu, mogłam w nowy sposób spojrzeć na własną, nieco mniej dramatyczną i naganną egzystencję?

II

Wszystko to działo się na długo przed 1942 rokiem. Wybuch wojny i okupacja sprawiły, że spojrzeliśmy na nasze ówczesne ambicje i błahe sprzeczki artystyczne z innej perspektywy. Poczułem się zaszczycony, że Picasso namówił swoich wydawców, by mnie zatrudnili. Byłem i nadal jestem dumny z tego, że mogłem uczestniczyć w pracy nad tomem, który doczekał się nowego, eleganckiego wydania.

Moi przyjaciele byli nieco mniej zachwyceni tym przedsięwzięciem. Baronowa de Rossignol i moja przyszła żona Suzanne – obie zostały bohaterkami ruchu oporu – ostrzegły mnie, że zostanę wykorzystany do stworzenia katalogu, dzięki któremu Niemcy będą wiedzieli, co wybrać, kiedy wtargną do studia Picassa. Zabiorą jego najlepsze obrazy, tak jak zabrali najwspanialsze dzieła z kolekcji żydowskich rodzin. Powiedziałem im, że jeśli Niemcy chcieli mieć inwentarz rzeźb Picassa, mogli sami zrobić zdjęcia. Tyle że byłyby to gorsze zdjęcia niż moje. Jeśli któreś z dzieł Picassa zostanie ukradzione, to przynajmniej będziemy mieć wiarygodny spis.

Ludzie mieli różne opinie na temat tego, czy Picassowi groziło niebezpieczeństwo. Niektórzy twierdzili, że był zbyt sławny, zbyt bogaty i miał zbyt dużo kontaktów, żeby Niemcy go tknęli. Z drugiej strony był cudzoziemcem, Hiszpanem, który nie krył swojej nienawiści do generała Franco. Jeśli Franco zażąda ekstradycji Picassa, niewykluczone, że Francja ulegnie.

Krążyły plotki, że artysta dawał pieniądze działaczom ruchu oporu i ukrywał uchodźców w swoim mieszkaniu. Czy Niemcy obawiali się międzynarodowej opinii? Aresztowanie jakiegoś malarza nie wpłynie na liczbę bomb zrzucanych przez aliantów. Niemcy woleli trzymać Picassa w Paryżu, aby uspokoić Francuzów. Z sadystyczną przyjemnością obserwowali, jak zbuntowany geniusz uczy się być miły dla nazistów, chociaż nigdy nie starał się aż tak, jak wielu innych artystów.

Niemcy w cywilnych ubraniach pojawiali się w studiu Picassa raz, czasem dwa razy w tygodniu. Malarz słynął z tego, że nie wszystkich do siebie wpuszczał: tylko przyjaciół i przyjaciół przyjaciół. Czasem nawet jego kochanki nie miały wstępu do pracowni. Ale Niemcy tak. Malarz wynajął śliczną mówiącą po niemiecku dziewczynę, której jedynym obowiązkiem było chodzenie za Niemcami po studiu i sprawdzanie, czemu się przyglądają i co mówią.

Przez cały okres naszej wspólnej pracy bałem się, że pojawi się jakiś nazista i będę musiał oglądać goryla grzebiącego w czystym złocie. Ale to się nie wydarzyło. Może mieliśmy szczęście, a może po prostu wystarczyło im, że nas obserwowali. Niemcy sami wybierali porę wizyty.

Było mnóstwo plotek na temat malarza i okupantów. We wszystkich przedstawiano Picassa pozytywnie. Zawsze znajdzie się osoba, której dyktatura pozwala prosperować, choćby po to, by inni poczuli się gorzej. Niektórzy ludzie mówili, że opowieści o odwadze Picassa są prawdziwe, inni twierdzili, że malarz je zmyślił. Ale i tak go ceniliśmy. Potrzebowaliśmy tych opowieści niezależnie od tego, czy były prawdziwe, czy nie.

Lubiliśmy historyjkę o tym, jak niemieccy „goście” wypytywali Picassa o jego afgańskiego psa Kazbeka. Malarz przekonał ich, że określenie „afgański” oznacza jamnika czystej rasy. Śmieliśmy się, słysząc opowiadanie o tym, jak oficer Luftwaffe, wskazując na obraz Guernica, spytał Picassa:To twoje dzieło?”, a malarz odparł:Nie, wasze”.

Podobno Picasso opowiadał, że Mussolini dźwigał na plecach Hitlera, brnąc przez gnojówkę.

„Ten Hiszpan ma jaja!”, mówiliśmy. Potrzebowaliśmy kogoś takiego. Tylko ludzie, którzy żyli w tamtych czasach, rozumieją, jak ważne były te opowieści. Tak trudno było wtedy o poczucie humoru. Pobyt Picassa w Paryżu – muszę przyznać, że to samo dotyczyło mnie – był aktem politycznym. Czułem się tym bardziej zaszczycony, kiedy poproszono, bym sfotografował jego dzieła.

Chociaż moi rodzice zadbali o to, żebym stał się tak przesądny, jak tylko Węgier być potrafi, zdołałem (przynajmniej częściowo) uwolnić się od orientalnego klimatu dzieciństwa. Dzięki temu nie dostałem paraliżu, kiedy w drodze do studia Picassa, któremu miałem złożyć swoją pierwszą zawodową wizytę, spotkało mnie coś przerażającego.

Przechodziłem obok hotelu Lutetia, w którym, po remoncie urządzono luksusowe apartamenty dla niemieckich agentów kontrwywiadu i wywiadu wojskowego. Ostatnio nie zbliżałem się do tego budynku, chociaż pamiętałem szczęśliwe czasy, kiedy w barze artyści lepiej ubrani ode mnie mogli pić na kredyt. Picasso wynajmował tam kiedyś pokój. Być może właśnie dlatego jakaś podświadoma siła pchnęła mnie ku hotelowi. Byłem pogrążony w myślach i skupiony na spotkaniu, które miało nastąpić. Nagle, podniósłszy głowę, zorientowałem się, że stoję pod fasadą hotelu, która wyglądała jak pałac zrobiony z topiących się lodów.

Przeszedłem na drugą stronę ulicy. Błąd. Naprzeciwko hotelu znajdowało się więzienie Santé. Sfotografowałem je kiedyś, pewnej nocy, kiedy cienie były wyjątkowo czarne. Teraz więzienne mury wydały mi się niezwykle groźne, nawet w dziennym świetle.

Na rogu ulicy podobny do niedźwiedzia staruch sprzedawał jedwabne pończochy z czarnego rynku, ułożone na brudnym białym ręczniku. Poczułem, że muszę zrobić zdjęcie nóg ducha na tle postrzępionej tkaniny frotte. Najpierw jednak musiałem przekupić staruszka i obiecać, że jego twarzy nie będzie widać na zdjęciu. Przygotowując sprzęt, spytałem go, czy zgodzi się przejść na drugą stronę ulicy i zaoferować swój towar Niemcom w hotelu.

Dwóch maltańskich osiłków strzegło wejścia. Mogli go pobić do nieprzytomności.

Obaj byliśmy zdenerwowani. Poczuliśmy na sobie wzrok setek oczu – oczu szpiegów i tajnych agentów – obserwujących nas przez okna.

Powinienem był się zastanowić milion razy, zanim podniosłem aparat fotograficzny. Czy właśnie tak czują się ludzie, którzy są gotowi umrzeć dla sztuki? Zrobienie jakiegokolwiek zdjęcia było bardzo ryzykowne. Każdy Niemiec mógł wytrącić ci z rąk aparat tylko dlatego, że wypił za dużo albo nie spodobała mu się twoja twarz. Nauczyłem się nurkować do bram. Kilku moich przyjaciół straciło swoje aparaty.

Byłem jednak zdeterminowany. Chciałem zrobić to zdjęcie. Chciałem kupić pończochy – jedną parę dla Suzanne, drugą dla baronowej. Z wyrazami wdzięczności. Te kobiety były tak dobre i cierpliwe!

Nagle ktoś chwycił mnie za ramiona. Dwóch niemieckich żołnierzy w hełmach popychało mnie przez chwilę jakbym był szmacianą lalką. W końcu znudziło im się i zażądali, żebym pokazał dokumenty. Czy jestem węgierskim szpiegiem?

Zapewniłem ich, że nie. Powiedziałem, że jestem artystą i idę odwiedzić Picassa.

Jeden z nich wyciągnął pistolet i mierząc we mnie, powiedział, że mnie zastrzeli, jeśli się ruszę.

– Przyznaj się, że jesteś węgierskim szpiegiem – rzucił.

– W porządku – powiedziałem. – Macie mnie. Tak naprawdę nie jestem artystą. Jestem amatorem i idę do prywatnego studia, gdzie zrobię pewne zdjęcia.

Starszy żołnierz spytał, co miałem na myśli, mówiąc „pewne zdjęcia”.

– Chodzi o artystyczne zdjęcia nagich francuskich kobiet – wyjaśniłem.

Starszy facet spojrzał na młodszego, który po chwili wahania spytał, czy to studio jest w pobliżu. Starszy zaczął mu tłumaczyć, że właśnie takie brudy trzeba usuwać. Powiedziałem, że znam dokładny adres i chętnie im go podam. Miałem na myśli miejsce, które istniało w rzeczywistości, co ułatwiło rozmowę. Podałem im adres państwowego urzędu nadzorującego cudzoziemskich rezydentów w Paryżu.

Starszy Niemiec zwrócił mi aparat.

– Wynoś się – rzucił. – Nie chcemy tu widzieć twojej wstrętnej mordy. I trzymaj się z dala od burdelu, o którym mówiłeś.

Obiecałem im obie te rzeczy i pozwolili mi odejść.

Po dwudziestu minutach dotarłem do Picassa. Zdążyłem się uspokoić, ale nadal odczuwałem ból ramion, za które szarpali mnie żołnierze. Dyszałem ciężko, wspinając się po słynnych stromych schodach Picassa w ciemnej klatce schodowej. Obiecałem sobie, że rzucę palenie. Taki właśnie był stan mojego umysłu, kiedy wyprostowałem się i zapukałem do drzwi malarza.

Picasso otworzył. Jego blada twarz wykrzywiła się w uśmiechu clowna. Poczułem, że mimowolnie uginam kolana, by być tego samego wzrostu co on. Świat nie mógł się dowiedzieć, że Picasso jest malutki jak krewetka. Lepiej, żeby ludzie plotkowali o moim niskim wzroście. Tyle że Picasso nadal był niższy ode mnie.

Kiedy spojrzałem w jego lśniące oczy koloru antracytu, pomyślałem o swoim starym przyjacielu Lionelu Mainie, który wrócił do Stanów. Lionel, mój utracony brat. Próbowałem sobie przypomnieć, co Lionel mówił o oczach Picassa. Miało to związek z zaczarowanym psem z jakiejś bajki.

Picasso miał na sobie szarą marynarkę, szare spodnie i szarą bawełnianą koszulę. Ludzie mówili, że nosi ubrania w kolorze kurzu, który gromadził się w jego studiu. Kurz był dla niego systemem alarmowym, dzięki któremu malarz wiedział, czy ktoś dotknął jakiegoś przedmiotu. Marynarka Picassa kosztowała więcej, niż mogło się wydawać. To akurat wiedziałem, choć mój odzieżowy gust skłaniał się ku obszernym płaszczom z kieszeniami tak wielkimi, że mógłbym w nich nosić talerze.

Picasso poklepał mnie po plecach. Skrzywiłem się. Nie wiedziałem, czy powiedzieć mu o incydencie z pończochami i żołnierzami. To była dobra historia. Poza tym mógłbym zrobić wrażenie na Picassie, który wykazał się wielką odwagą, malując Guernicę i pozwalając, by obraz pokazano publicznie. Malarz i ja byliśmy buntownikami. Działaliśmy na małą skalę, sami. Żołnierze uzbrojeni w narzędzia artysty. Postanowiłem jednak milczeć. Picasso odgadłby z moich słów, jak bardzo się wtedy bałem.

Autor: Francine Prose

Tytuł: Klub Kameleona, Paryż 1932

Przekład: Anna Gren

Tytuł oryginału: Lovers at the Chameleon Club, Paris 1932

Copyright © 2014 by Francine Prose

All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXVI

Copyright © for the Polish translation by Anna Gren, MMXVI

Wydanie I, Warszawa, MMXVI

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze