1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. REKLAMA
  4. >
  5. Widzenie, akceptacja, słuchanie to coś najważniejszego, co możemy dać. O życiu z nastolatkiem mówi Izabela Meyza trenerka komunikacji w rozmowie z Joanną Szulc

Widzenie, akceptacja, słuchanie to coś najważniejszego, co możemy dać. O życiu z nastolatkiem mówi Izabela Meyza trenerka komunikacji w rozmowie z Joanną Szulc

(Fot. iStock)
(Fot. iStock)
Izabela Meyza, mediatorka i trenerka komunikacji opartej na potrzebach jest jedną z grona ekspertów i ekspertek, które Joanna Szulc zaprosiła do rozmowy o różnych aspektach życia z nastolatkami. Powstała książka „Kochaj i pozwól na bunt”, która ma pomóc w tym, by przez czas dorastania dziecka przejść możliwie spokojnie. Specjaliści podpowiadają w niej, czym się przejmować, a co jest normalne i typowe dla tego okresu. Jak rozmawiać, żeby się nie kłócić, jak wspierać, żeby się nie wypalić.

To będzie rozmowa o: trzaskaniu drzwiami, automatycznych myślach, odpowiedzialności za swoje emocje, autentyczności w rozmowie z dzieckiem, nazywaniu potrzeb, kłótniach, minach, grzebaniu w talerzu, badawczej ciekawości wobec
nieznanego plemienia bezwarunkowej akceptacji i wdzięczności za to, co dobre.

Kiedy rozmawiam z rodzicami o ich nastoletnich dzieciach, niemal zawsze pojawia się wątek trzaskania drzwiami. U jednych przemiana dziecka w nastolatka następowała powoli, u innych pojawiała się nagle, niemal z dnia na dzień, a to trzaskanie drzwiami jest jak potwierdzenie: „Tak, mamy w domu osobę nastoletnią, teraz to już pewne”.
To jest trudny moment: ktoś ci przed nosem trzaska drzwiami, i jest to ktoś bliski, kogo znasz od urodzenia. W budowanie tej relacji włożyłaś mnóstwo wysiłku i nagle ktoś tak po prostu zamyka ci drzwi przed nosem. Myślę, że to może budzić w rodzicach dużo emocji, bo bywa interpretowane jako odrzucenie. Przyjrzałabym się najpierw myślom, jakie wtedy w nas się pojawiają. „Coś jest ze mną nie tak, popełniłam błąd”. „Tyle się starałam i co teraz?” Albo „Co za wredny… osobnik”. Kiedy rozmawiam z rodzicami, często się okazuje, że zwykle pada wtedy słowo „szacunek”.

Moje dziecko mnie nie szanuje?
Tak. A szacunek jest potrzebą.

Ostatnio usłyszałam od taty początkującego nastolatka: „Jak on się może tak zachowywać, on powinien mi okazywać szacunek”. Zaskoczyło mnie to „powinien”. Nie: „Ja chcę” czy „Ja potrzebuję”, tylko: „Tak powinno być. Starszych się szanuje”.
To poziom społeczny czy kulturowy sięgający bardzo głęboko. Mamy nawet przykazanie: „Czcij ojca swego i matkę swoją”. Czcij, czyli szanuj. To trochę tak, jakby jakieś zachowanie syna było wymierzone nie tylko osobiście w tatę, ale też w porządek, w którym byliśmy wychowani, a który jest powszechny. Ten brak szacunku brzmi tak, jakby ktoś chciał wywrócić świat do góry nogami.

Kiedy widzimy zachowanie drugiego człowieka, to tworzymy sobie wokół tego swoją historię. Często ta historia jest kompletna: dlaczego ktoś tak zrobił, co za tym stoi, czego to jest przejaw. Jak już się nakręcimy w tej narracji, to fakty przestają być ważne, funkcjonujemy w świecie osądów. Zachęcałabym, żeby wziąć głęboki oddech i zastanowić się, czym to dla mnie jest, jakie myśli się wtedy pojawiają, czego ja się w związku z tym boję. Kiedy mówisz o tym ojcu nastolatka, to mogę domniemywać, że może w nim być lęk, że nie nauczył dziecka stosowania się do zasad społecznych. Albo że może być w tym bezradność: „Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, a mimo to takie rzeczy się dzieją”. A może strach przed zmianą, która zachodzi w dziecku?

Może to jest radykalne, co powiem, ale wierzę, że mamy bardzo ograniczony wpływ na to, co robią inni ludzie, także na to, co robią nasze dzieci. Nam, rodzicom, chyba się wydaje, że możemy zmienić drugiego człowieka.

Ulepić go na własny obraz i podobieństwo.
To trochę pyszne przekonanie, że mam taką moc. I to nas też odciąga od zajmowania się sobą. Myślę, że jak byśmy się więcej zajmowali sobą jako rodzice, byłoby to z korzyścią dla wszystkich.

Nie w znaczeniu egoizmu, ale myślenia o tym, co nam się pojawia w głowie, dlaczego coś nas złości, smuci, martwi.
Tak. Kiedy rozmawiam z rodzicami, często dochodzimy do głębokich rzeczy, które stoją za tą złością, smutkiem czy zamartwianiem się. Pamiętam rozmowę z pewnym tatą, który miał konflikt z córką związany z telefonem. Zabrał jej telefon, ona rozpaczała, doszło do awantury i widziałam, jak to przeżywał. Okazało się, że za jego działaniem stała potrzeba kontaktu z córką. On po prostu chciał, żeby córka spędzała z nim więcej czasu, zamiast siedzieć z twarzą w telefonie. Na moim warsztacie doszedł do takiej refleksji: „Okej, chcę kontaktu, ale działam w taki sposób, że tego kontaktu nie dostanę”. Bo kto chciałby utrzymywać kontakt z osobą, która na niego krzyczy i zabiera telefon? Zastanawianie się, co ja czuję, o co mi chodzi, pozwala trochę ochłodzić głowę, uciec przed gonitwą myśli, oskarżeń i działać tak, żeby możliwe stało się to, co jest dla nas ważne. Wyobraź sobie, jakże inaczej zabrzmiałyby słowa: „Tęsknię za tobą, córeczko, brakuje mi kontaktu z tobą, bo jesteś dla mnie ważna”.

Ojciec zastanawiał się też nad tym, czego potrzebuje i pragnie córka?
Tak, to jest ważny krok – dostrzec potrzeby drugiej osoby. Zapytać o nie. Upewnić się, czy dobrze zrozumieliśmy.

Mam czasem wrażenie, że wielu świadomych rodziców bardzo dużo myśli o dzieciach, rozumiejąc przez to myślenie o ich przyszłości albo o tym, kim oni chcą, żeby były. Często nazywamy to troską, ale to raczej zamartwianie się o przyszłość: „Czy dobrze zda egzamin? Czy poradzi sobie w życiu? Czy dostanie się na wymarzone studia?”. Martwiąc się o przyszłość dzieci, możemy stracić z oczu to, kim są tu i teraz i czego potrzebują w teraźniejszości. Przypomina mi się dawna sytuacja z placu zabaw. Moja córka wspięła się na wysoką pajęczynę i krzyknęła do mnie: „Mamo, mamo, patrz”. Była zadowolona, dumna z siebie, ale ja w ogóle tego nie widziałam. Moja pierwsza myśl brzmiała: „Boże, schodź stamtąd natychmiast”, moja druga myśl poszła w stronę: „Co ze mnie za matka, zamiast patrzeć na dziecko, rozmawiałam z innymi rodzicami, i nie zauważyłam, że mogło jej się coś stać”. Będąc w takiej gonitwie myśli – obwinianiu się i martwieniu – paradoksalnie tracimy z oczu nasze dzieci.

Było przerażenie i poczucie winy, a tam, na czubku drabinki, dziecko właśnie osiągnęło sukces, którego nikt nie zauważył.
Oczywiście troska też jest ważna; ona mówi: „Chcę, żeby ci było dobrze, znam trochę ten świat, chcę cię na niego przygotować”. Ale jeśli tego jest za dużo, to troska staje się mgłą, przez którą trudno nam dostrzec drugiego człowieka.

Kiedyś byłam świadkiem rozmowy matki i syna w poczekalni u psychologa. Syn miał duży problem i próbował matce o tym powiedzieć. Mówił, że w szkole nikt go nie lubi, że nie ma tam nikogo, kto by go rozumiał, że jest absolutnie sam. Matka cały czas odpowiadała: „Na pewno nie jest tak źle, przesadzasz, na pewno ktoś jest”. Domyślam się, że chciała go pocieszyć, ale miałam wrażenie, że stawia między nimi szybę. Ty powiedziałaś o mgle, ja wyobraziłam sobie właśnie szybę, przez którą nie było słychać tego, z czym zmagał się ten chłopak.
Sarah Peyton, trenerka Porozumienia bez Przemocy (metody komunikacji opracowanej przez Marshalla Rosenberga), pisze o rozróżnieniu między pocieszaniem a rezonowaniem, czyli towarzyszeniem drugiej osobie w jej przeżyciach. Można zrobić sobie pewne ćwiczenie, żeby to poczuć: przypomnij sobie sytuację, w której było ci trudno, i wyobraź sobie dwa sposoby reakcji bliskiej osoby. Pierwsza reakcja: „Nie martw się, Joasiu, wszystko się ułoży, inni mają większe problemy. Napij się pysznej herbatki”. Czy to jest dla ciebie wsparcie?

Zdecydowanie nie.
To wypróbujmy drugi sposób. Mówisz mi, że coś przeżywasz, a ja mówię: „Tak, to musi być naprawdę rozdzierające stać przed takim trudnym wyborem”. Albo: „Wyobrażam sobie, że towarzyszy ci okropne zmęczenie”. Albo, zgodnie z podpowiedzią Sarah Peyton: „Czy nie byłoby wspaniale, gdyby był ktoś, kto w pełni rozumie, przez co przechodzisz?”. Jeśli słyszę coś takiego, to czuję wielkie poruszenie – to rzeczywiście byłoby wspaniałe, żeby ktoś nas rozumiał i towarzyszył nam, nie oceniając nas i nie wzbudzając w nas poczucia winy w trudnych sytuacjach, przez które przechodzimy.

Właściwie dlatego piszę tę książkę – żeby pokazać rodzicom nastolatków, że jest nas więcej: mierzących się z trudnymi sytuacjami, zmęczonych, zagubionych.
Dominic Barter, twórca systemu rozwiązywania konfliktów nazwanego Kręgi Naprawcze, dużo mówi o tym, że chcąc być z drugim człowiekiem i radzić sobie z trudnymi sytuacjami, wspierać go, sama potrzebujesz systemu wsparcia. Na jego seminarium usłyszałam, że jeśli nie jestem w stanie okazać empatii drugiemu człowiekowi, jeśli nie rozumiem, o co mu chodzi, to znaczy, że mam zbyt słaby system wsparcia. Byłoby dobrze, abym wtedy najpierw poszła do swojej „wioski”, w której mnie zrozumieją, a nie osądzą. Skąd rodzice mają czerpać siły do dawania, jeśli sami są obciążeni swoimi problemami i nie czują się wysłuchani, wspierani?

Mam wrażenie, że w naszej kulturze sukcesu i sprawczości, do których dochodzi się o własnych siłach, z problemami wychowawczymi chcemy się uporać sami. Myślę, że boimy się przyznać, że nie radzimy sobie jako rodzice.
To jest pewnie związane z tym, że ciągle czujemy się oceniani. Dlatego tak ważne jest wsparcie bez oceniania. „Widzę, że twoje dziecko teraz krzyczy na ciebie, ale to nie jest o tobie, to nie jest o tym, że ty jesteś złą matką”.

Cała kultura instagramowa wymaga pokazywania tego, że jesteśmy szczęśliwą rodziną z pasmem sukcesów. A co, jeśli akurat dzisiaj jest inaczej? Fajnie, żeby wtedy był ktoś, kto nie będzie zaprzeczał moim uczuciom, nie będzie szukał winnych, ale po prostu weźmie za rękę i uzna moje doświadczenie: „O, a więc dzisiaj życie wydaje ci się pasmem porażek?”. To jest magia komunikacji – kiedy słyszę swoje myśli odbite w kimś, to zaczynam się zastanawiać: „Czy ja naprawdę tak myślę?”. Może to tylko część obrazka, i skoro jest przy mnie ktoś, kto mnie słucha i nie ocenia, to te trudności, przez które przechodzę, są do pokonania. Daleko mi do ideału, doświadczam różnych emocji i nie jestem zdjęciem na Instagramie, może płaczę i się rozmazałam. A ten człowiek mimo to nadal chce być ze mną w relacji.

Rozumiem, że mówisz teraz nie tylko o tym, czego potrzebuje osoba dorosła, ale także o tym, że to uniwersalna potrzeba i że to samo możemy dawać naszym dzieciom. Myślę, że trzeba do tego cierpliwości. My się ciągle spieszymy, chcemy szybkich rozwiązań. „No, już jest dobrze, prawda?”
Tak, często jest tak, że ludzie chcą natychmiastowego efektu, natychmiastowego pocieszenia, natychmiastowego posłuszeństwa, wszystko ma być zrobione od razu.

Wczoraj pokazałam dziecku, jak się zmywa naczynia, i chcę, żeby ono dziś samo z siebie po kolacji umyło naczynia.
Na dodatek przychodzi nam do głowy, że jeżeli teraz, w wieku lat 12 czy 13, ono samo tych naczyń nie myje, to już koniec, nigdy się tego nie nauczy, nie poradzi sobie w życiu, w relacjach. Bardzo się nakręcamy.

Często słyszę, że rodzice powinni zachować spokój. Ale rodzice nie są cyborgami. Kiedy nastolatek pyskuje, kłóci się, neguje wszystko, co mówimy, trudno być spokojnym.
Mnie jest bliskie takie podejście, że dzieci potrzebują kontaktu z autentycznym człowiekiem. Bo przecież mamy emocje i to jest część naszego życia, niekoniecznie mile widziana w przestrzeni społecznej. Staram się nie wylewać ich na dziecko, ale czasem wymkną się spod kontroli. I wtedy pomaga mi przekonanie, że cokolwiek zrobię, to mogę to zawsze naprawić. Jak krzyknę na moje dziecko, to mogę przyjść za godzinę i powiedzieć: „Słuchaj, miałam w sobie tyle złości, że krzyknęłam, i chcę, żebyś wiedział czy wiedziała, że to nie było o tobie, tylko o tych emocjach, które były we mnie, i nie potrafiłam w tamtym momencie zachować się inaczej”. To jest branie odpowiedzialności za siebie i za swoje zachowania. Jednocześnie pokazuję wtedy dziecku swoją ludzką twarz, niekoniecznie idealną, i daję informację, że to jest okej, nikt nie jest idealny – ani ja nie jestem, ani nie wymagam tego od ciebie. Ale mogę przyjść i przeprosić, powiedzieć, dlaczego tak się zachowałam, o co mi chodziło.

Często pojawia się wtedy odruchowe wyjaśnienie: „Krzyknęłam, bo mnie zezłościłeś”. Ty mnie zezłościłeś, to twoja wina.
Tak, niestety tak się zdarza. Ale branie odpowiedzialności za siebie oznacza, że jestem w kontakcie najpierw ze sobą, a potem z drugim człowiekiem. „Krzyknęłam, bo wiedziałam, że za pięć minut ucieknie nam autobus, i bałam się, że nie zdążymy, dlatego tak zareagowałam”.

To, co proponujesz, to autentyczny, osobisty język. Czyli taki sposób rozmawiania, w którym mówię o tym, jak ja się czuję, o co proszę, na czym mi zależy. A nie o tym, „co wypada”, co „SIĘ robi, a czego SIĘ nie robi”. Przychodzi mi do głowy pewna sytuacja: nastolatka idzie na imprezę bardzo skąpo ubrana. Rodzice się o nią martwią, ale zamiast o tym powiedzieć, sięgają po argument: „Jak ty wyglądasz, co ludzie powiedzą”. I dziewczyna odpowiada, że nie interesuje jej, co ludzie powiedzą. Wtedy rodzice próbują inaczej: „Prosisz się o kłopoty, ktoś cię może zgwałcić”. I dostają odpowiedź: „Czy wy właśnie mi mówicie, że ofiara gwałtu jest winna, bo się źle ubrała?! Victim blaming? Na jakim wy świecie żyjecie?!”.
Rodzice mogliby powiedzieć córce o tym rozdarciu: „Tak, wolelibyśmy, żeby w naszej kulturze tak nie było, ale niestety gwałty się zdarzają, i kiedy idziesz wieczorem ubrana w tak krótką spódnicę i bluzkę z tak dużym dekoltem, to boimy się o twoje bezpieczeństwo”.

Autentyczność polega na tym, że zamiast trzymać się formułek, możemy odnieść się do tego, co się właśnie wydarzyło w naszej rozmowie: „Jak powiedziałaś o tym victim blaming, to zdałam sobie sprawę, że to rzeczywiście zabrzmiało, jakbyśmy powielali okropny stereotyp. My myślimy inaczej, ale niestety część osób kieruje się stereotypem, że taki strój to zachęta do seksu. Chcemy, żebyś była bezpieczna, i w tej chwili nie znajdujemy innego rozwiązania, niż poprosić cię, żebyś założyła coś innego”.

Wtedy córka mówi: „Wasz problem, ja się nie przebiorę”.
I to jest moment, żeby usłyszeć, dlaczego nie. Co jest tak ważnego dla niej, że tak się ubrała i nie chce tego zmienić. Wyobrażam sobie, że za tym może stać potrzeba wyrażenia siebie, pewnej autonomii, że to ja wybieram, co na siebie zakładam, a nie jacyś dziadersi, nie kultura, nie chcę się czuć winna, chcę być sobą. Czyli za tym wyborem dziecka, wyborem stroju stoi potrzeba decydowania o sobie, wyrażania siebie. A rodzice mają z kolei potrzebę zapewnić dziecku bezpieczeństwo. Co możemy z tym zrobić, jakie rozwiązania możemy wymyślić, żeby zadbać i o to, i o to? Tu jest pole do kreatywności. Może córka mogłaby się tak ubierać, gdy jest w gronie przyjaciół, ale nie na imprezie z nieznajomymi? Może trzeba ustalić, jak zadbać o transport na imprezę? Może uda się wybrać takie ubranie, które będzie wyrazem niezależności, ale będzie zakrywać więcej ciała?

W Porozumieniu bez Przemocy kluczowe jest, aby zadbać o jak najwięcej potrzeb wszystkich osób w tym samym momencie. To jest piękny proces. Odważyć się na tę autentyczność i nawet na powiedzenie: „Słuchaj, może rzeczywiście wydaje ci się, że wysyłam ci niespójne komunikaty, bo powtarzam, że chcę wychowywać cię na samodzielną, odważną kobietę, a potem słyszysz, że masz się przebrać… Chodzi mi o to, żebyś była bezpieczna, a jednocześnie ty może chcesz po prostu czuć się dobrze w swoim ubraniu i chcesz o tym decydować. Może uda nam się razem do czegoś dojść?”.

To, że odwołamy się do potrzeb, emocji, wyrazimy prośbę, pozwoli uniknąć mówienia słów, które ranią, zapadają w pamięć, wpływają na to, jak dziecko w przyszłości będzie o sobie myśleć. Na przykład: „Dziewczyna z dobrego domu tak się nie ubiera”, „Tyłek ci widać, grubo wyglądasz”, „Świecisz cyckami jak jakaś…”.
To, co mówimy do naszych dzieci, jest dla nich ważne. Nawet teraz, kiedy jestem dorosła, czuję, że moja głowa jest pełna przekonań, które są echem słów dorosłych. To, co mówimy do dzieci, tworzy ich wewnętrzny krajobraz. Wyposażamy je w coś, co potem będzie z nimi zawsze, głosy rodziców pozostaną w ich głowach. I znów chcę podkreślić, że nawet jeśli wypowiemy jakieś słowa bez zastanowienia, jak z automatu, to zawsze możemy wrócić, przeprosić, naprawić…

Jest taka piosenka, którą nagrał młody chłopak, Mateusz Ciawłowski, złożona z typowych tekstów matki. Na dziś ma 6,6 miliona wyświetleń i ponad 11 tysięcy komentarzy. To jest niesamowite, że w tylu domach jest tak samo. „Tylko chodzę i po wszystkich sprzątam”.
O, właśnie, porządek. U nas problem był taki: jak moje dziecko się za bardzo zakopie w bałaganie, to traci nadzieję, że to się kiedykolwiek da ogarnąć i potrzebuje wsparcia, nie chce zostać z tym samo. A ja z kolei odkryłam, że dla mnie porządek dotyczy potrzeby wspólnoty. Głosy, które miałam w głowie, mówiły, że ja ciągle sama łażę z tym odkurzaczem i że chcę, żebyśmy o porządek troszczyły się razem, że to jest wspólna sprawa. Kiedy to odkryłyśmy – a żadnej z nas się nie chciało sprzątać – to wpadłyśmy na taki pomysł: włączamy muzykę, jakąś piosenkę trwającą powiedzmy pięć minut, i sprzątamy w tym czasie pokój. Potem patrzymy, ile się udało zrobić w tym czasie, oceniamy, czy tak może być, czy to jest okej. Jeśli nie, to puszczamy kolejną piosenkę. To jest super, bo ja mam wtedy poczucie wspólnoty, robimy coś razem, do tego skutecznie, i jeszcze mamy dobrą zabawę. Zobacz, ile potrzeb, moich i dziecka, udało się zaspokoić jednocześnie.

To dla mnie bardzo ciekawe, bo ja mam ze sprzątaniem inne skojarzenia. Odkryłam to dzięki swojej córce. Nikt nie jest tak dobrym coachem jak nastolatek, bo on ciągle zadaje pytania: po co? dlaczego? „Posprzątaj”. „Po co?” „Bo chcę, żeby było posprzątane”. „Ale po co ma być posprzątane?” I na końcu tej ścieżki okazało się, że mam takie skojarzenie: jak ktoś ma bałagan w pokoju, ma też bałagan w głowie.
I to jest właśnie to: dlaczego to jest dla ciebie ważne? Za tym rozmawianiem o porządku kryje się wiele ważnych potrzeb. Może to być właśnie potrzeba ochrony – żeby swoje dziecko ochronić przed bałaganem w życiu. Jak to odkryjesz, to zamiast kłócić się o brudne skarpetki, możesz najpierw skupić się na zrozumieniu siebie: skąd masz to przekonanie i czy ono cię wspiera? Co w twojej historii sprawiło, że tak myślisz? Przed czym tak naprawdę chcesz uchronić dziecko?

Oczywiście czasem dochodzi też i do takiej sytuacji, że po prostu wszystko już zapleśniało i nawet nie mamy talerzy w kuchni, więc wtedy potrzeba jest łatwa do nazwania: „Potrzebujemy talerzy w kuchni, a wszystkie są u ciebie”.
W naszym przypadku ciekawe było też dociekanie, czemu dla mojej córki ważne jest, aby w pokoju było tak, jak ona lubi, a nie tak, jak typowo rozumie się porządek. Wtedy ona czuje się bezpieczniej. Nie lubi, jak ktoś przekłada jej rzeczy. Nie lubi świeżo wypranej, sztywnej pościeli i poduszek ułożonych inaczej niż zwykle.
Zobacz, ile się można o dziecku dowiedzieć. Jest miejsce na szacunek, nie ma etykiet, które zostaną w pamięci: fleja, leń…

Myślę, że do tego jest potrzebne zaufanie, że nawet jak rozłożymy trudną sytuację na kawałki i będzie w tym sporo emocji, nawet jak się odważę powiedzieć, co jest dla mnie ważne, i pozwolę dziecku, żeby powiedziało albo wykrzyczało swoje racje, to sobie z tym poradzimy. Obserwuję czasem lęk związany z przekonaniem, że lepiej nie rozmawiać o trudnych rzeczach, bo stracimy ze sobą kontakt, bo ktoś się obrazi, bo rodzina się rozpadnie. Albo ktoś się zastanawia, po co wkładać w to tyle energii. I to też można nazwać, na przykład tak: „Boję się tej rozmowy, bo wiem, że może być trudna, ale widzę, że coś stoi między nami, a relacja z tobą jest dla mnie tak ważna, że chcę spróbować mimo obaw. Co ty na to?”.

Rozmawiamy o tym, jak rozmawiać z dziećmi, ale myślę sobie o pewnej trudności, którą często słyszę od rodziców: „Co robić, gdy dziecko nie chce rozmawiać?”.
Czasem rozmowa jest dla nas narzędziem kontroli – jak rozmawia, to znaczy, że wiem, co tam u niego, u niej. Ale może być i tak, że pytam: „Co tam u ciebie, co w szkole?”, i słyszę: „E, nic, dobrze. To cześć, idę do pokoju”.

Nie zapominajmy, że kontakt musi być wzajemny. Jak będę nad dzieckiem stała i mówiła, a ono nie chce mnie słuchać, to nie ma w tym żadnego kontaktu, jest raczej próba kontrolowania. Na moich warsztatach uczymy się z rodzicami, jak przekazywać dzieciom komunikat: „Chcę mieć z tobą kontakt, jesteś dla mnie ważny/ważna. Jak będziesz chciał/chciała, to jestem tutaj”.

Pamiętam, jak kiedyś przechodziłam przez trudną sytuację w życiu i moja przyjaciółka powiedziała do mnie: „Wiem, że nie masz czasu, ale chciałam cię uprzedzić, że będę do ciebie codziennie dzwonić. Po prostu zadzwonię na minutę i zapytam, jak się czujesz”. Najpierw sobie pomyślałam: „Co to w ogóle za pomysł, czy ja cię o to prosiłam?…”. Ale kiedy ona zaczęła to robić, odkryłam, jakie to jest cudowne. Nie musiałam z nią rozmawiać; jeśli nie odbierałam, dostawałam sms: „Hej, jestem”. I naprawdę czułam, że jeśli tylko powiem słowo, ona przy mnie będzie. Czyż to nie jest wspaniałe? Wiedzieć, że nawet jak będziemy zajęci albo nieprzyjemni, to i tak to ramię do przytulenia czy wypłakania będzie na nas czekać.

Myślę, że podobnie jest z dziećmi. Nie muszą z nami rozmawiać non stop, ale niech mają świadomość, że jesteśmy w stałym kontakcie.

To mi się kojarzy z pewną sytuacją telekomunikacyjną: że jest baza, do której loguje się urządzenie. Co jakiś czas – cyk, jest sygnał, sprawdzamy tylko, czy jest przepływ, czy w razie potrzeby można się skontaktować.
Tak. I myślę sobie, że dzieci mogą nie być rozmowne i to nie znaczy, że coś zrobiliśmy nie tak. To może znaczyć, że mają potrzebę autonomii, samotności, wyregulowania trudniejszego dnia w szkole poprzez wyeliminowanie bodźców. Warto powiedzieć to dziecku: „Chcę z tobą gadać, chcę z robą robić różne rzeczy. Ja sobie pozwolę zaproponować to raz na jakiś czas, a ty masz wybór, czy w danej chwili powiesz tak, czy nie”.

Są też dzieci, które mają słowotok i wszystko chcą opowiedzieć. Jeśli widzę, że nie jestem w stanie słuchać, bo tego jest za dużo, a ja mam na głowie inne rzeczy, to dobrze byłoby wtedy powiedzieć: „Słuchaj, chcę wiedzieć, co się dzieje w twoim życiu, to jest fantastyczne, że z tym przychodzisz, ale chcę się na tym skupić i uważnie cię posłuchać, a teraz mam inne sprawy. Może wieczorem usiądźmy?”. To jest takie sprawdzanie samego siebie, samej siebie, czy naprawdę słuchamy, czy tylko potakujemy.

Ja kiedyś zasnęłam w czasie takiego opowiadania i było mi z tego powodu strasznie głupio. Poszłam do córki, żeby ją przeprosić, a ona powiedziała: „Pytałam, czy słuchasz, i mówiłaś, że słuchasz, ale ja już w to nie wierzyłam”.J

Powiedz, jak reagujesz na słowo: „Zaraz”. „Proszę, zrób to”. „Zaraz”. Mnie od razu uruchamia się w głowie fraza: „Nie zaraz, tylko teraz”, i muszę wziąć głęboki oddech.
O, jak ja to dobrze znam. Bardzo mi pomaga, gdy założę, że będzie kilka „zaraz”, zanim coś się wydarzy. Staram się też trzymać trybu obserwacji. To znaczy, że nie mówię oskarżycielsko: „Zawsze mówisz »zaraz«, ty mały, wredny człowieczku”, tylko: „Słuchaj, już trzy razy słyszałam od ciebie »zaraz«, i zastanawiam się, dlaczego to jest dla mnie ważne, żebyś zrobiła to teraz”. Mogą być różne powody, na przykład taki, że za dwie godziny mamy gości i zależy mi na tym, żeby to było zrobione. Albo naprawdę zaczynam się wkurzać, bo umówiłyśmy się na coś i chciałabym, żebyśmy się tego trzymały. Albo zaczynam od wejścia w jej świat i mówię: „Słuchaj, ustalałyśmy rano, że coś zrobisz, a to nadal nie jest zrobione. Powiedz mi, co się takiego dzieje, że tego nie robisz”.

W Porozumieniu bez Przemocy są cztery kroki do empatycznej komunikacji: obserwacja, wypowiedzenie swoich emocji, informacja o potrzebie i prośba, by druga osoba tę potrzebę zauważyła. Myślisz, że to ważne, żeby trzymać się tego porządku?

Nie jestem orędowniczką mówienia o tych krokach i trzymania się ich, bo zauważyłam, że one często ludzi stresują. Nie zawsze budują kontakt, jeśli nie stoi za tym świadomość, co jest dla mnie ważne i o co mi chodzi. Mogę bardzo ładnie powiedzieć spokojnym tonem: „Córeczko, widzę, że masz książki porozkładane na stole (nie mówię o bałaganie, bo to ocena, a ocen unikamy), czuję złość, potrzebuję porządku, czy mogłabyś posprzątać w pokoju?”. Dziecko wtedy myśli: „Zmieniła się w robota? O co jej chodzi?”.

Już od wielu rodziców słyszałam, że jak próbują wdrożyć taki język, to słyszą pełne podejrzliwości stwierdzenie: „Na warsztatach byłaś czy co?”.
Jak się czasem zapędzę, to słyszę zarzuty córek: „Nie mów do mnie jak jakaś psycholożka!”. Dlatego wolę najpierw zapytać siebie: „Co jest dla mnie ważne, jaką mam potrzebę?”, bo to jest klucz. Jak dojdziesz do tego, to powiesz to po swojemu.

Z tych czterech kroków ważny wydaje mi się pierwszy, czyli mówienie o obserwacji, a nie o swoich interpretacjach. Jak wejdę do tego przysłowiowego pokoju i powiem: „Co za syf!”, to w dziecku uruchomi się reakcja obronna. A jak powiem: „Widzę, że na podłodze leżą razem brudne i czyste ubrania”, to jednak brzmi to inaczej. Nie sposób tego zakwestionować. Jeśli uda ci się nie oceniać i zrozumieć potrzeby, jesteś na dobrej drodze do kontaktu.

Skupiamy się na komunikacji werbalnej, a w kontakcie z nastolatkiem jest dużo komunikacji niewerbalnej. Mam na myśli miny, unoszenie brwi, wzruszanie ramionami, kaptur na głowie, słuchawki w uszach, założone ręce, przewracanie oczami… Albo gdy siedzimy przy obiedzie i widzę beznamiętne grzebanie w talerzu, przewracanie surówki, uklepywanie ziemniaków. Jak sobie z tym radzić w sposób empatyczny?
Wiesz, ja lubię taką perspektywę, żeby sobie wyobrazić, że nasze nastolatki to jest inna kultura. Jestem z wykształcenia antropolożką kultury, może dlatego wpadłam na taki pomysł. Próbuję przypomnieć sobie jakąś sytuację, kiedy byłam w innej kulturze, której nie znałam, ale która mnie fascynowała. Wakacje w jakimś kraju, gdzie ludzie na przykład jedzą zupełnie inaczej, co innego niż my, i w ogóle tych ziemniaków nigdy wcześniej nie widzieli. I myślę sobie: „Wow, jakie to fantastyczne, jak oni funkcjonują? To w tej kulturze można grzebać w obiedzie? Może to coś oznacza? Czy to jest znak, że ten człowiek chce już wyjść, czy jest pogrążony w swoich myślach, a może po prostu wszyscy tak robią i to jest znamię przynależności?”.

Kiedy patrzymy na nasze dzieci i widzimy pewne zachowania, ale na pierwszy rzut oka nie rozpoznajemy, co za nimi stoi, to próbujmy spojrzeć na nie jak na coś, co może być dziwne, ale fascynujące. Może jak porozmawiamy albo jak dłużej będziemy obserwować, to się dowiemy więcej, choć pewnie nigdy nie zrozumiemy tego do końca. Taka perspektywa pomaga rozbrajać emocje i tę pierwszą myśl, że dziecko grzebie w talerzu „przeciwko mnie”. To nie jest o mnie, nie jestem pępkiem świata, nie wszystko kręci się wokół mnie. Ten młody człowiek, przewracając oczami, mówi coś o sobie. A jeśli krzyżuje ramiona, to może dlatego, że tak mu wygodnie, albo zmarzł i się ogrzewa…

Jako osoba wysoko wrażliwa mam skłonność do nieustannego skanowania otoczenia i sprawdzania, w jakim nastroju są inne osoby, oraz do odruchowej chęci naprawiania tego. Czasem, kiedy dostrzegam czyjeś rozdrażnienie, mówię do siebie: „To nie jest twoje, nie bierz tego, oddychaj swoim powietrzem”. To mi pomaga w sytuacjach, kiedy widzę rozdrażnienie dziecka i domyślam się, że to nie ma związku ze mną.
Tak, ale można też o to zapytać, można się podzielić myślą: „Słuchaj, ja się nakręcam, bo jak dłubiesz widelcem w talerzu, to wydaje mi się, że coś jest nie tak przy stole. Powiesz mi, o czym myślisz?”. I nawet jak dziecko odpowie, że nie, to wiem, że usłyszało, jak jego zachowanie wpływa na drugą osobę. To też jest budowanie kontaktu. Tylko bez obwiniania: „Grzebiesz widelcem, a mamusia tak się starała”.

To jeszcze jedno prowokacyjne zachowanie: przeklinanie. Okres dojrzewania to czas testowania granic, pokazywania, że jest się już dorosłym. Zresztą, brutalny język jest sposobem komunikacji z rówieśnikami, jest powszechny w tekstach piosenek, podcastach, stand-upach, filmach. Powiedzmy, że w domu się nie przeklina, a dziecko nagle zaczyna rzucać mięsem.
Można powiedzieć, że tobie to przeszkadza, i zastanowić się, dlaczego ci to przeszkadza. Można się przyjrzeć, w jakiej sytuacji dziecko przeklina – czy chce wtedy dać upust emocjom, czy pokazać swoją autonomię, że właśnie teraz będzie używało takiego języka, bo w jego grupie rówieśniczej tak właśnie się mówi.

Wyobraźmy sobie pewną sytuację: młoda osoba w rozmowach z rodzicami właściwie nie używa wulgarnego języka, ale gdy do domu przychodzą goście, potrafi się przysiąść, zacząć opowiadać o swoim życiu i do opisu zwykłych spraw używać wulgaryzmów: coś tam jebnęło, coś tam się rozpierdoliło…

Pytanie, czy rodzicom to przeszkadza. Dlaczego przeszkadza? Czy się krępują przy znajomych? To znowu jest informacja o rodzicach…

Może u dziecka to jest demonstracja. Może zaraz mu przejdzie. Może ma takie przyzwyczajenie językowe z rozmów w szkole. Może chce pokazać, że nie jest takie, jak było kiedyś. A może po prostu czuje się w domu bezpiecznie i wie, że nawet jak użyje wulgaryzmów, to rodzice nadal będą je akceptować.

Pytać dzieci, dlaczego to robią?
Pewnie już nie przy znajomych, ale tak, można powiedzieć: „Zauważyłam, że od jakiegoś czasu używasz takich słów. Chciałam się z tobą podzielić tym, że ja wtedy czuję się trochę niezręcznie. Czy możesz tak nie mówić?”. A dziecko może powiedzieć: „Nie”. Cały czas poruszamy się w takim kontekście, w którym dziecko może powiedzieć: „Nie” – i my to przyjmujemy.

Jak przyjmuję „nie” dziecka, to przyjmuję, że ma ono autonomię i może się ze mną nie zgodzić. To nie znaczy, że takie „nie” zamyka temat. Możemy o tym dalej rozmawiać, szukać innych rozwiązań, które zaspokoją potrzeby obu stron. Mogę poprosić: „Słuchaj, czy w czasie, gdy przychodzą goście, mógłbyś/mogłabyś nie używać takich słów? Czy to byłoby dla ciebie w porządku?”.

Może nie będzie odpowiedzi. Może coś zapadnie w pamięć. Może z czasem minie potrzeba używania wulgaryzmów.
Tak, pomaga świadomość, że dojrzewanie to pewien etap. Za parę lat dziecko nie będzie zbuntowanym przeklinającym nastolatkiem w kapturze, tylko kimś innym – kimś, w kogo się przepoczwarzy.

Myślę też o wadze akceptacji, że cokolwiek robisz: czy przeklinasz, czy nie przeklinasz, czy przewracasz oczami, czy nie – ja biorę cię takiego, jakim jesteś. To jest ważne, żeby o tej drugiej stronie nie zapominać. Jak mówimy dzieciom, co nam nie pasuje, to pamiętajmy, by mówić też, co jest dobre. Uważam, że w mówieniu dzieciom o tym, jak ich zachowania nas wzbogacają, tkwi ogromna moc. Wyrażanie wdzięczności, docenianie, zauważanie czegoś, co nas poruszyło, jest bardzo istotne – tymi głosami też możemy budować wewnętrzny świat naszych dzieci.

Mnie ogromnie wzrusza, gdy moje córki okazują mi empatię. Gdy w trudnej sytuacji rodzinnej czuję dyskretny uścisk dłoni na przedramieniu i cichutkie: „Dobrze sobie radzisz”.
To jest ważny komunikat: „Widzę cię w tym, co robisz”. Mam poczucie, że widzenie, akceptacja, słuchanie to proste rzeczy, które są zarazem trudne do nauczenia i do utrzymania. I że jest to coś najważniejszego, co możemy dać.

Polecamy książkę Joanny Szulc „Kochaj i pozwól na bunt”, wyd. Agora (Fot. Karolina Bielawska-Lis) Polecamy książkę Joanny Szulc „Kochaj i pozwól na bunt”, wyd. Agora (Fot. Karolina Bielawska-Lis)

Książkę Joanny Szulc „Kochaj i pozwól na bunt” (wyd. Agora) można kupić pod linkiem:

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze