Wielu ludzi utożsamia duchowość z pogardą dla ciała. Tymczasem to ono jest bliżej wzniosłości i świętości niż przesiąknięty fałszywymi poglądami umysł – mówi psycholog Wojciech Eichelberger.
„W zdrowym ciele zdrowy duch” – znamy tę maksymę od starożytności, ale albo o niej nie pamiętamy, albo nie traktujemy jej poważnie. Oddzieliliśmy umysł i ciało, podczas gdy mędrcy mówią: „Jesteśmy jedno”.
Tracimy kontakt z ciałem, służy nam za postument albo wehikuł przenoszący głowę z miejsca na miejsce – a także do sprawiania pożądanego wrażenia na otoczeniu. To tragiczny rezultat kartezjańskiego dziedzictwa z czasów oświecenia. Wtedy arbitralnie zadecydowano, że materialne i widzialne nie ma nic wspólnego z tym, co niematerialne, niewidzialne, duchowe, mentalne. Oświeceniowe przekonanie, że „wszystkie organizmy żywe są jak maszyny” – nadal pokutuje w naszych głowach. Więc traktujemy ciało jak maszynę, jak przedmiot.
I oddzielamy je od duszy.
W oświeceniu widzialne ciało i niewidzialną duszę przypisano do dwóch odrębnych kosmosów, dwóch odrębnych porządków. Wszelka więź między nimi została zerwana, a tym samym zmieniło się postrzeganie świata i umiejscowienia w nim człowieka. Przestaliśmy odczuwać i rozumieć istotę związku z kosmosem, z ziemią, z przyrodą, z ciałem. Nawet samego Stwórcę umieściliśmy w odległym, abstrakcyjnym, przeciwstawionym ziemi niebie. W rezultacie skazaliśmy się na narcystyczną obsesję wyjątkowości, uznaliśmy się za centrum wszechświata, ulubieńców Boga, jedynych uczynionych na Jego wzór i podobieństwo – a całą resztę stworzenia mieliśmy i mamy w pogardzie. Włącznie z naszymi ciałami. Mimo że doświadczenie, obserwacja, rozsądek, a także naukowa wiedza zgodnie twierdzą, że jesteśmy nieoddzieloną od całej reszty kroplą w oceanie zaistniałych i możliwych zdarzeń.
Na drugim biegunie kulturowym, m.in. w kulturze starohinduskiej, ciało jest święte. To mieszkanie dla duszy, więc dba się o nie jak o dom – dogląda, pielęgnuje, wielbi…
Wschodnia mistyczna duchowość nigdy nie przyjęłaby kartezjańsko-newtonowskiej dualistycznej perspektywy – nawet gdyby ją znała. Dualizm jest bowiem tym, co od zawsze programowo zwalczała i zwalcza, dostrzegając w nim fundamentalne źródło ludzkiego cierpienia, chorób, konfliktów, wojen i degradacji przyrody. Od 40 lat ta diagnoza zyskuje coraz więcej zwolenników także w zachodniej kulturze. Dlatego coraz większą popularnością cieszą się zaczerpnięte ze Wschodu praktyki cielesno-duchowe, takie jak: wschodnie sztuki walki, joga, zen, chi-gong, thai-chi i inne.
Coraz więcej ludzi Zachodu dostrzega nieprzystawalność oświeceniowego paradygmatu do obrazu świata, jaki wyłania się ze współczesnych odkryć fizyków, biologów, astrofizyków, neurobadaczy, chemików itp. Poza tym, pomimo że dzięki osiągnięciom medycyny żyjemy coraz dłużej, to jednak coraz krócej żyjemy w zdrowiu. Nasze ciała chorują na otyłość, cukrzycę, nadciśnienie, niewydolność krążenia, alergie, zaburzenia funkcji rozrodczych, uzależnienia, wady kręgosłupa, raka i inne choroby autoagresywne – a nasze dusze na depresję.
Coś jest więc chyba nie tak. Coraz więcej wskazuje na to, że nie wolno dłużej traktować ciał, jakby były maszynami. Przecież wszyscy – mniej lub bardziej świadomie – tęsknimy za doświadczeniem jedności, komunii. Gdy nam się taka chwila przydarzy – np. podczas seksu, w tańcu, w sporcie, w religijnym uniesieniu lub w sytuacji skrajnego zagrożenia – to nagle czujemy, że naprawdę żyjemy, że o to w życiu chodzi. Gdy stajemy się jednością z życiem, wtedy nie ma miejsca na rozróżnienie pomiędzy ciałem a duszą.
Takie chwile skupione na istnieniu, na doświadczaniu życia są chyba także udziałem ludzi, którzy się wspinają na wysokie góry. Trzeba się skoncentrować na teraźniejszości, bo chwila nieuwagi i może mnie zaraz nie być.
Z pewnością sytuacje niebezpieczne skłaniają nas – wręcz to wymuszają – do dokonania zjednoczenia umysłu, ciała i okoliczności. Doświadczamy wtedy poczucia szczęścia. Ale dziwne rzeczy się dzieją, gdy ciało osiąga kres swoich możliwości fizjologicznych, a my, nie zważając na to, dalej dążymy do jakiegoś celu i usiłujemy przekroczyć granicę jego wydolności.
Gdy byłem w bardzo wysokich górach – tam, gdzie już prawie nie ma czym oddychać – doświadczyłem ciała, które całkowicie odmawiało mi posłuszeństwa. To było jak rozciągnięte w czasie omdlewanie graniczące z umieraniem. Będąc całkowicie przytomnym, nie byłem w stanie skłonić ciała do zrobienia kolejnego kroku. Mogłem jedynie biernie i bezradnie doświadczać sytuacji niemocy. Panowałem tylko nad oddechem. Więc co kilka kroków, z trudem utrzymując się na nogach, oddychałem gwałtownie i głęboko. Dopiero po wielu takich oddechach ciało podejmowało współpracę i mogłem zrobić kilka następnych kroków.
Doświadczyłem wtedy definitywnej granicy mojej władzy nad ciałem, a jednocześnie ogromnej satysfakcji, że tę granicę przesunąłem. W istocie satysfakcja jest jednak fałszywa, bo wprawdzie szedłem na tę górę po ostrej, wąskiej granicy – po grani – między życiem i śmiercią, ale doszedłem tylko dlatego, że pozwoliło mi na to moje ciało. Tak więc radość i poczucie wyzwolenia wiązały się tylko (i aż) z tym, że przekroczyłem swój lęk przed znalezieniem się na tej granicy. W sumie było to wielkie doświadczenie pokory wobec ciała, wobec życia, wobec śmierci.
Życie smakuje najlepiej, gdy pozostając w pełni sił, dotkniemy granicy śmierci. Tego szukamy w wysokich górach i w głębokiej medytacji. Podobnie czujemy się, gdy wracamy do życia po ciężkiej chorobie. Ale najtrudniejsza próba dla naszej odwagi i pokory nadchodzi wraz z definitywną utratą sił związaną z terminalną chorobą ciała i z jego przemijaniem. Na tamtej górze moje ciało nie miało nic przeciwko temu, by umrzeć, by się poddać – zapraszało, a nawet nakłaniało mnie do tego. Jakby mówiło: „Nie walcz, poddaj się i idź za mną – tu jest prawdziwe życie”. Decyzja „żyć i iść dalej” była w tamtej sytuacji – wbrew pozorowi heroizmu – łatwiejszym, mniej odważnym wyborem.
W takich skrajnych momentach i w sytuacjach groźnej choroby nagle doświadczamy, że… mamy ciało!
A zarazem okazuje się, że nie mamy żadnego wpływu na to, co się z nim dzieje. Chorujące, umierające ciało próbuje nas NAUCZYĆ czegoś bardzo ważnego, każe nam rozstrzygać odwieczny dylemat: czy to ciało przydarza się mnie, czy to ja przydarzam się jemu? Intelektualnie nie sposób tego rozstrzygnąć. Tylko intuicyjny, duchowy wgląd może przybliżyć do niewyobrażalnej konkluzji, że wszystko jest jednoczesne i tożsame. Większość z nas pod koniec życia musi się jakoś rozliczyć i pogodzić z ciałem. Przekroczyć intelektualne oddzielenie duszy (czy jak kto woli – świadomości lub umysłu) od ciała. Taki wgląd pozwala doświadczyć własnego umierania jako przejawu życia.
Umysł udaje nam się oszukiwać, ale ciało w końcu zawsze powie prawdę. Gdy kogoś spotykamy i czujemy się z nim źle – konwencja każe zostać, ciało komunikuje, że chce wyjść.
Również w takich sytuacjach ciało może wskazywać na wypieraną prawdę. Ciało często choruje po to, by zwrócić nam uwagę na to, że żyjemy w toksycznym środowisku, w toksycznym związku, że hołubimy niemądre, groźne dla życia przekonania. Dlatego większość psychoterapeutycznych procedur pomaga uświadamiać sobie, nazywać i właściwie rozumieć to, co mówi do nas ciało. Ciało jest siedliskiem NIEŚWIADOMEGO. Tego wszystkiego, czego o sobie nie wiemy czy nie chcemy wiedzieć. Wielu ludzi utożsamia duchowość z pogardą dla ciała i żyje w złudzeniu wzniosłości. W istocie jest to groźna egzaltacja, niemająca z duchowością nic wspólnego. Jeśli wsłuchamy się głęboko w ciało, to z pewnością odkryjemy, że jest ono bliżej wzniosłości, duchowości, pokory i świętości niż przesiąknięty fałszywymi poglądami i potrzebami umysł.
Często stosujemy myślowy Photoshop…
Supersprawny mechanizm do generowania i podtrzymywania złudzeń.
Tak, ale są też tacy, którzy stosują go na ciele – gdy tylko pojawią się jakieś niedoskonałości, muszą wstrzyknąć sobie jad kiełbasiany albo własny tłuszcz…
Mamy tendencję do traktowania ciała tak, jakby było kostiumem, przebraniem służącym do zaspokajania często ekstrawaganckich, a nawet obsesyjnych, wizerunkowych potrzeb naszego ego. Gdy ciało nie pasuje do naszych wizerunkowych obsesji, to się je łata, poprawia, koloruje, chirurgicznie modeluje, zamęcza nadmiernym treningiem, restrykcyjną dietą, obsesyjnym seksem, obżarstwem, opilstwem itp. A potem się dziwimy, że przedmiotowo traktowane ciało wystawia nam rachunek w postaci jakiejś chronicznej choroby. Nie mówiąc o tym, że umęczone i upokorzone ciało nie jest w stanie dostarczyć odczucia pełnego i radosnego przeżywania życia.
Jako doświadczony terapeuta, poprzez obserwację ciała, postawy, z pewnością dostrzega Pan, z jakimi problemami może borykać się człowiek, który do Pana przychodzi.
To prawda. Wprawny obserwator dostrzega odzwierciedlone w ciele przekonania, doświadczenia, traumy, a także podstawowe wymiary stosunku do świata i do samego siebie.
Widuję czasem starszych ludzi dosłownie zgiętych w pałąk. Jakby życie ich przygniotło, złamało…
To nie życie ich przygniata, lecz robią to myśli i interpretacje na temat tego, co ich w życiu spotkało. Rozwija się interesujący nurt badań nad psychogennymi aspektami starzenia się, czyli tymi, które odnoszą się do relacji umysł – ciało. Może zbyt radykalna, ale inspirująca konkluzja z tych badań i rozważań zawiera się w zadaniu: „Starzenie się jest przekonaniem” (ang. Aging is believe). Okazało się bowiem, że osoby, które oddzielają się od ciała, traktują je przedmiotowo – są przekonane, że ich ciało się nieuchronnie i szybko zestarzeje, że będą za chwilę chorować, że będzie z nimi coraz gorzej – rzeczywiście starzeją się szybciej i więcej chorują. Ich przekonanie potwierdza się na zasadzie samospełniającej się przepowiedni. Takie osoby często – acz na ogół nieświadomie i żyjąc w iluzji dbania o ciało – zachowują się wobec ciała agresywnie. Co przyspiesza proces starzenia. Te same badania pokazują, że ludzie przekonani, że ciało w miarę upływu czasu staje się bardziej sprawne i wydolne, a oni stają się lepszymi i mądrzejszymi ludźmi – są często sprawniejsi od ludzi znacznie młodszych i umierają we śnie w okolicach setki, nie mając żadnych istotnych objawów fizjologicznego starzenia się. To jeszcze jedna lekcja o tym, że ciało podąża za umysłem – słucha umysłu tak długo, jak może.
Ale czy umysł słucha ciała?
Niestety, nasza kultura odcięła się od mądrości ciała, błędnie umieszczając w nim wszystko, co w człowieku najgorsze. Rezultat jest taki, że nie jesteśmy z naszymi ciałami zaznajomieni – nie mówiąc o zaprzyjaźnieniu się. A w ślad za pogardą i przedmiotowym stosunkiem do ciała nieuchronnie podążyć musiała pogarda dla przyrody i skłonność do jej bezmyślnej eksploatacji – co doprowadziło do aktualnego kryzysu ekologicznego i cywilizacyjnego. W tym sensie powrót do ciała staje się cywilizacyjnym wyzwaniem i koniecznością – w wymiarze przetrwania gatunku, środowiska i unikalnej, bo podtrzymującej wyższe formy życia planety. Głębokie zrozumienie relacji z ciałem jest tożsame ze zrozumieniem nierozerwalnego związku ze wszechświatem.
Ja swoje ciało, ale i istnienie, odczułam w chwili, gdy umarła moja mama. Jesteśmy z krwi i tkanek naszych matek, poczułam więc, jakbym ja też w jakiejś części umarła. Doświadczyłam własnej śmiertelności.
Śmierć matki jest szczególnym i trudnym momentem. Bardzo podobnie to przeżyłem. Patrzyłem na martwe ciało mojej matki i czułem, że właśnie umarłem – umarłem, ale żyję. Zrozumiałem, że życie wyrażone w ciele nieuchronnie przemija. Lecz dzięki temu, że przemija – trwa. Że ciało jest jak świeca, która pali się dzięki temu, że zanika. Podtrzymywanie ognia dzięki znikaniu to piękny proces i sens istnienia świecy. Dotyczy wszystkiego, co jawi się jako widzialne formy życia.
Wojciech Eichelberger, psycholog, psychoteraputa i trener, autor i współautor wielu książek.