Czy w czasach kryzysu można być szczodrym? Można, gdyż najważniejsze przejawy szczodrości są niematerialne.
Rozmowy o szczodrości są ogromnie pouczające. Jak ją rozumiemy? Jakiej szczodrości doświadczyliśmy i doświadczamy od ludzi? Czym my się dzielimy? Jakich ludzi uważamy za szczodrych? Czy ktoś może w ten sposób powiedzieć o nas? Hojność rozumiemy najczęściej jako dzielenie się dobrami materialnymi, szczodrość – niematerialnymi. Próbowałam rozmawiać i o szczodrości, i o hojności, jednak rozmowy zawsze schodziły na dzielenie się… sobą. Źródeł szczodrości upatrujemy najczęściej w otwartym byciu z drugą osobą. To tak, jakby było w nas pęknięcie – z jednej strony chcielibyśmy doświadczać od ludzi hojności materialnej, z drugiej – najbardziej cenimy te subtelne, niematerialne dowody wsparcia, troski i miłości. W naszym chaotycznym świecie, w tych niełatwych czasach to jest odkrycie naprawdę budujące – kryzys może pozbawić nas części dochodów, obniżyć standard życia, ale przecież nie odbiera nam wewnętrznej szczodrości, którą – jak się okazuje – cenimy najbardziej. Możemy więc zbudować nowy świat na czymś, co nic nie kosztuje. Szczodrością dysponujemy wszyscy. Nie traci na giełdzie, nie dewaluuje się i nie ulega przecenie, nie kruszy się i nie rdzewieje, nie trzeba jej strzec. Nikt nie może jej ukraść, jest wolna i bezpieczna.
Znana piosenkarka Eleni powiedziała mi kiedyś, że nigdy nie czuje się tak spełniona i spokojna jak wówczas, gdy dzieli się sobą, swoją twórczością i pieniędzmi z innymi: „Skoro tak, to o cóż innego mogłoby w życiu chodzić?”. A jednak doświadczenie uczy, że nie zawsze czujemy się dobrze, dając coś innym albo przyjmując czyjąś hojność.
Szczodrość nie ma nic wspólnego z handlem, zyskiem i stratą. Być szczodrym to być bezinteresownym, działać z pobudek serca. Jeśli dając, czujemy, że coś tracimy, nie ma energii w takim dawaniu. Jeśli dając, czujemy się skrzywdzeni (z powodu poświęcenia czy rezygnacji z siebie) – to także nie jest szczodrość. Dawanie w oczekiwaniu na wzajemność nie nakarmi tego delikatnego miejsca w nas, które tęskni za bezinteresownym dzieleniem się radością istnienia. Paradoksalnie jednak, gdy jesteśmy hojni bez oczekiwania wyrównania, życie tę hojność wyrównuje.
– To, co dasz innym, wróci do ciebie, być może nie od razu, ale za to na pewno – mówi aktorka Anna Nehrebecka, postrzegana przez ludzi jako bardzo szczodra osoba. – To tak jak z ziemią, jeśli o nią dbasz, uprawiasz, zasiewasz, doglądasz wzrostu nasion – ona hojnie odpłaca.
– Pod koniec lat 80. byliśmy biedakami po studiach, w wynajętym mieszkaniu, z sąsiadem alkoholikiem za ścianą, z bardzo chorym dzieckiem. Anna Nehrebecka była sławną aktorką, występowała w filmach i grała w teatrze. Mieszkaliśmy niedaleko Ani, w pobliskim budynku – opowiada Grażyna. – Pomagała nam, woziła do szpitala, uczyła mnie opieki nad dzieckiem, obdarowała mnóstwem rzeczy, mąż Ani Iwo specjalnie jeździł do stolarza, żeby ze starej półki, którą dostaliśmy od księdza Ziei, zrobić komodę, a potem dźwigał ją dla nas po schodach… A gdy wyjechali na miesięczny urlop, pozwolili nam zamieszkać w swoim mieszkaniu. Zawsze będę jej wdzięczna – mówi Grażyna. – Przecież w artystycznym środowisku Ani byliśmy nikim.
Dużo by pisać o tego typu działaniach aktorki. Ona nie chce o nich mówić: – Jeśli daję, to spontanicznie, nie rozmyślam o tym ani przed, ani po.
– Dawanie przyjaciołom, ludziom bliskim jest naturalne i łatwe – twierdzi. – O wiele trudniej o szczodrość codzienną i dla obcych. Jak pisał Hemar: „Bo nam najbardziej dni powszednie ciążą”. Szczodrość codzienna to przeprowadzenie przez jezdnię starszej osoby, przytrzymanie jej drzwi w sklepie, serdeczny uśmiech do ekspedientki, zrobienie zakupów samotnej osobie – bez wystawiania rachunku, bez oczekiwania wdzięczności, po prostu.
Jest przekonana, że takie drobne gesty, których zazwyczaj nie doceniamy, mają siłę. – Żadne dobre słowo nie ginie; nawet jeśli w pierwszej chwili ktoś nie zareaguje na naszą życzliwość, ona zapisuje się w nim i wraca, gdy człowiek potrzebuje pocieszenia. A wszyscy potrzebujemy, bo daje siłę na przetrwanie, chroni przed zgorzknieniem i zamknięciem, pozwala żyć. Często przypomina mi się obraz z dzieciństwa. Miałam pięć lat i patrzyłam na oświetlone słońcem maleńkie, różowe, rozsiane w trawie polne goździki – i taka radość we mnie była. Nie przywiązujemy wagi do tych sekundowych uniesień, a to z nich właśnie budujemy siebie. Nie wiadomo, kiedy wspomnienie naszego uśmiechu rozjaśni komuś życie.
Sama także zaznała ludzkiej szczodrości. Druga połowa lat 80., oboje z mężem bez pracy, stan wojenny, problemy zwykłe dla tego czasu. – Stałam przed dylematem, czy cena za moją postawę nie jest zbyt wysoka, czy nie płacą jej moi bliscy. Byłam podłamana – opowiada aktorka. – I nagle przychodzi ktoś, kto mówi: „To jest nagroda Solidarności z Brukseli za to, kim pani jest”. Pamięta, że się rozpłakała.
Lata 2001–02, z mężem na placówce w Brukseli. Po wyborach i zmianie rządu w kraju brutalne i kłamliwe ataki brukowej prasy, przed którymi nie sposób się bronić. Nie przetrwaliby bez życzliwych ludzi; wieczorem zawsze telefon: „Czekamy na was”. – Byli z nami, po prostu byli.
Kilka lat temu ukazała się fascynująca książka „Nowa Ziemia” Eckharta Tolle (autora bestsellerowej „Potęgi teraźniejszości”), będąca zapowiedzią zmian świadomości, którym będziemy podlegać w następnych latach, jeśli oczywiście otworzymy się na te zmiany. Jaka będzie nowa Ziemia? „Źródło wszelkiej Obfitości nie znajduje się na zewnątrz – pisze Tolle. – Jest ono częścią tego, kim jesteś”.
Proponuje, aby zacząć od dostrzegania i doceniania bogactwa na zewnątrz. Zauważenia pełni życia w cieple słońca na twarzy, w soczystym owocu, w pięknie gwałtownej wiosennej ulewy, w śpiewie ptaków. Ta pełnia życia obecna jest na każdym kroku. Uznanie i wdzięczność dla niej budzą drzemiącą w nas szczodrość. A wtedy wystarczy pozwolić jej wypłynąć.
„Gdy uśmiechasz się do nieznajomego, już następuje krótki wypływ tej energii – pisze Tolle. – Stajesz się dawcą. Często zadawaj sobie pytanie: Co mogę dać? Jak mogę przysłużyć się tej osobie, tej sytuacji?”.
– Los był dla mnie hojny, bo zesłał mi chorobę. Nie mówię tak dlatego, że to fajnie brzmi, ale dlatego, że tak czuję. Warto było zachorować, nie było łatwo, ale było warto – mówi Urszula Jaworska, szefowa fundacji swojego imienia zajmującej się badaniem potencjalnych dawców szpiku i pomaganiem chorym.
O tym, że to białaczka, dowiedziała się jesienią 1994 roku. Przyszła do domu i zobaczyła coś strasznego: na środku pokoju klęczał mąż i płakał, obejmowała go ich czteroletnia córeczka. To wtedy postanowiła, że najbliżsi płaczą przez nią ostatni raz.
O operacji przeszczepienia Uli szpiku od dawcy niespokrewnionego, pierwszej tego typu w Polsce, pisały niemal wszystkie gazety. Stała się popularna. Postanowili z mężem, że ich doświadczenie w walce z chorobą nie może pójść na marne. Założyli Fundację Urszuli Jaworskiej i Bank Dawców Szpiku, jakiego dotąd u nas nie było.
Z Urszulą spotykam się w siedzibie jej fundacji o dziewiątej rano. Wczoraj była w Gdyni, jutro jedzie do Poznania. W trakcie naszej rozmowy odbiera telefony, a dzwonią co kilka minut. Będzie rozmawiała ze mną tak długo, jak zechcę, ale bez telefonów nie da rady, czekają sprawy i chorzy.
– Myślałam o tym, jak podziękować za hojność wszystkim, którzy zbierali pieniądze na moje leczenie i byli ze mną, a przede wszystkim mojej holenderskiej dawczyni, 45-letniej kobiecie z czwórką dzieci. Jak miałam to zrobić? Powiedzieć: „Dziękuję”? To za mało!
Po trzech latach od operacji napisała list do Holenderskiego Rejestru Dawców Szpiku, że założyła fundację i Bank Dawców i w ten sposób dziękuje, pomagając innym. Bo hojność jest zaraźliwa.
W swoim postanowieniu, że się nie podda, że będzie walczyć, utwierdzała się wiele razy. Po operacji leżała w szpitalu, a mąż i zaprzyjaźnieni artyści zorganizowali dla niej charytatywny koncert w Teatrze Syrena.
– Płakałam, gdy zaśpiewali napisaną dla mnie piosenkę „Poczekajmy na Urszulę…” i połączyli się ze mną telefonicznie. Powiedziałam tylko: „Witajcie, kochani” i usłyszałam brawa na widowni. Jak po tym wszystkim miałabym się poddać? Wy mi tyle daliście, to ja wyzdrowieję!
– Ich energia, serce, miłość w żadnym razie nie mogą być zmarnowane – mówi dobitnie. – Dlatego teraz uczciwie i rzetelnie jestem dla tych, którzy potrzebują pomocy, spłacam dług.
Kilka lat temu dzięki Fundacji Urszuli Jaworskiej po raz pierwszy w Polsce spotkał się dawca szpiku z jego biorcą, dziesięcioletnim chłopcem. Obaj płakali. – Nigdy nie zapomnę tych łez – zwierzała się Urszula dziennikarzom. – Ryczałam z nimi.
Bank Dawców już jest. Teraz jej pomoc polega na czymś innym: – Chorzy w Polsce czują się bezradni i samotni, nie znają swoich praw, więc mówię im, co im się należy i że mają egzekwować prawo do leczenia, wymagać, być asertywni, walczyć o siebie. Nikt ich tego nie uczy, a to podstawowa sprawa.
Daje sobie prawo do rozmów z chorymi, ponieważ przeszła przez to, przez co oni przechodzą, i wygrała z chorobą.
– Jak chory jest oporny, nie chce być hojny dla siebie i wyzdrowieć, to ja nim potrząsnę: jeśli jesteś takim egoistą, że nie walczysz o siebie dla siebie, to walcz dla innych, bo nie jesteś sam na świecie! Najłatwiej się poddać, umrzeć i zostawić najbliższych w rozpaczy! Nie może cię zabraknąć dla tych, których kochasz, i tych, którzy kochają ciebie.
Mówi im też: – Może choroba jest ci potrzebna? Spróbuj pochylić się nad nią nie jak nad karą czy grzechem, ale jak nad szansą, hojnością od losu. Po co choroba? Może po to, by być bliżej z rodziną, może żeby pomagać innym, może żeby się zmienić, być lepszym człowiekiem. Każdy musi to swoje „może” znaleźć po swojemu.
– Choroba dała mi wszystko – mówi Urszula. – Dzięki niej mogę być lepsza. Nauczyła mnie pokory i małych oczekiwań, mam wszystko, co jest mi potrzebne.
Przypomina jej się taki fragment z pism Platona: „Żyjemy tak, jakbyśmy siedzieli w ciemnej jaskini i widzieli tylko odbicie ogniska na ścianie. Nie stać nas na to, by wyjść z jaskini i zobaczyć świat takim, jaki jest naprawdę, w jego bogactwie, pełni”.
– Kiedy wyszła pani z jaskini? – pytam. – Ciągle w niej siedzę! – odpowiada ze śmiechem.
Pisarz Matthieu Ricard w książce „W obronie szczęścia” przytacza wyniki badań naukowych nad pozytywnymi doświadczeniami ludzi. Są jednoznaczne: radość towarzysząca aktowi bezinteresownej dobroci wywołuje poczucie spełnienia, trwałej satysfakcji. Szczodrość rodzi szczęście. Mamy wtedy wrażenie, że iluzoryczne bariery stworzone przez „ja” rozpuszczają się i doświadczamy poczucia wspólnoty, współzależności wszystkich istot. Szczodrość i szczęście wzajemnie wywołują się i wzmacniają, odzwierciedlając naszą najgłębszą istotę. Dlatego właśnie, gdy dajemy z serca, wydaje nam się to tak naturalne.
Artykuł archiwalny