Z badań amerykańskiej psycholożki Jean Twenge wynika, że niepokój stał się znormalizowaną częścią naszego dzisiejszego życia. Czy tak musi być?
W 1990 roku depresja była na świecie czwartym głównym powodem problemów zdrowotnych po schorzeniach dróg oddechowych, biegunkach i wadach prenatalnych. W 2000 roku awansowała na trzecią pozycję, a w 2010 roku wspięła się na drugie miejsce. W 2017 roku WHO doniosło, że stało się właśnie to, przed czym od dawna ostrzegało i do czego szacunkowo miało dojść dopiero około 2030 roku – depresja prześcignęła choroby somatyczne. Zaledwie w 10 lat liczba chorych na depresję wzrosła w skali świata o blisko 20 procent.
Jeśli spojrzeć na choroby najczęściej diagnozowane przez psychiatrów i to, ile osób w danym roku zaczyna spełniać ich kryteria, dane z najbogatszych krajów są zatrważające. Dzisiaj u jednego na czterech Amerykanów można stwierdzić którąś z najczęstszych chorób. Wielkiej Brytanii i Australii niewiele do tego brakuje, a we Francji i Kanadzie do postawienia którejś z tych diagnoz kwalifikuje się jedna na pięć osób
To skłania do zastanowienia się, czy to normalne. Skoro jedna czwarta ludności świata ma jakieś „schorzenie” psychiczne, trzeba przyznać, że zły stan zdrowia jest względnie „normalny”.
Kiedy nienormalne staje się normą
Jeśli spytamy, ile osób doświadczyło kiedykolwiek okresów, w których spełniało kryteria najczęstszych zaburzeń depresyjnych i lękowych, to pytanie o normalność staje się tym bardziej alarmujące. Także tutaj wyniki się różnią: od 12 procent w Nigerii do 47 procent w Stanach Zjednoczonych. Zbliżamy się do progu co drugiego mieszkańca.
(…)
Z badań amerykańskiej psycholożki Jean Twenge wynika, że niepokój stał się znormalizowaną częścią naszego dzisiejszego życia. Porównując 269 badań przeprowadzonych w latach 1952–1993, Twenge odkryła między innymi, że przeciętne dziecko z Ameryki Północnej na początku lat 90. XX wieku było bardziej niespokojne niż przeciętny pacjent dziecięcego oddziału psychiatrycznego w latach 50. XX wieku.
Według niej samopoczucie wśród młodych ludzi w drugiej dekadzie XXI wieku dalej się pogarsza i to w takim tempie, jakiego świat dotąd nie widział. Twenge podaje wiele wyjaśnień.
Osobliwym szczegółem jest na przykład to, że wzrost liczby przypadków depresji i stanów lękowych pokrywa się z niespotykaną w dziejach powściągliwością wśród dzieci. Amerykańscy osiemnastolatkowie piją dziś o połowę mniej alkoholu niż ich rówieśnicy w połowie lat 70. XX wieku. Częstotliwość przypadkowych stosunków seksualnych znacząco spadła, a liczba licealistów wdających się w bójki obniżyła się o połowę od 1991 roku. Zarazem między 2012 a 2015 rokiem – a więc w ciągu 3 lat – objawy depresji nasiliły się i wzrosły o 21 procent wśród młodych mężczyzn i o 50 procent wśród młodych kobiet. Te dane wzbudziły zainteresowanie na świecie i wiele osób doszło do wniosku, że Stany Zjednoczone wyróżniają się pod względem schorzeń psychicznych na tle innych krajów, a to zjawisko przejawia się szerszą falą „śmierci i zwątpienia” (to znaczy śmierci spowodowanych samobójstwami, alkoholem i przedawkowaniem narkotyków), która doprowadziła wręcz do spadku średniej długości życia Amerykanów kolejny rok z rzędu.
Dzieci w niebezpieczeństwie
Ale jeśli chodzi o zdrowie psychiczne dzieci, to przynajmniej jeden kraj gromadzi od dawna dane na temat ich dolegliwości i to nie tylko tych związanych z samą chorobą psychiczną – Szwecja.
Tu również obraz maluje się w ciemnych barwach. Wśród dzieci, które dzwonią pod numer telefonu zaufania, żeby poprosić o pomoc, choroby psychiczne są najczęstszym tematem rozmów. To nowość, która znajduje odzwierciedlenie w danych zbieranych od 1985 roku przez Szwedzką Agencję Zdrowia Publicznego. Odkąd rozpoczęto w Szwecji badania, występowanie problemów psychosomatycznych wzrosło drastycznie u jedenastolatków. Odsetek trzynasto i piętnastolatków cierpiących na te dolegliwości się po dwoił. Około czterech na dziesięć piętnastoletnich dziewcząt przyznaje się z kolei do poważnych problemów ze snem, nerwowości i przygnębienia.
Ogólnie podobną tendencję da się zauważyć w innych krajach wysokorozwiniętych. Nawet w corocznych badaniach warunków życia prowadzonych przez szwedzki Główny Urząd Statystyczny liczba młodych dorosłych, którzy podają, że mają znaczne problemy ze strachem, niepokojem i stanami lękowymi, podwoiła się w ciągu ostatnich dziesięciu lat – przy czym zdarza się to dwukrotnie częściej u kobiet niż u mężczyzn.
(…)
Kiedy mówimy o lękach, ich standardowa definicja brzmi: „zestaw obaw dotyczących nieznanej przyszłości, które zazwyczaj biorą się z pytań «a co, jeśli...?»”. Tę definicję można doprecyzować. Jeśli przyjrzymy się naszemu myśleniu z punktu widzenia fenomenologii, to znaczy tego, jak nam się to jawi, ujrzymy myślenie jako trwający proces. Dlatego kiedy mówimy, że mamy pewną „myśl”, to upraszczamy. Odcinamy część ruchów myślowych i izolujemy z nich tę jedną myśl.
Boję się czy lękam?
Taka abstrakcja, jakiej nawet ja dokonam na potrzeby tej książki, występuje wtedy, gdy mowa o czymś takim, jak „obawa”, „zmartwienie” lub „pytanie: co, jeśli?”. Konkretnie istnieją jedynie ruchy myślowe, których fragmenty możemy nazwać, choć ryzykujemy przy tym, że zapomnimy o samym ruchu.
W przypadku lęku ruch jest nieustanny. Lęk to proces. Porusza się, czasem uporczywie, czasem biernie, ale zawsze po okręgu. Ma też określony cel, to znaczy usiłuje odnaleźć bezpieczną przystań poprzez ruch myśli. Na tym polega istotna różnica między lękiem a strachem: lęk zawsze ma na celu wyzbycie się samego siebie.
Różnice tę widać w języku. Boimy się, co jest pewnym stanem, podczas gdy lękanie się określa czynność. Na przykład nie lękamy się pająka. Boimy się go. Kiedy się czegoś boimy, staramy się tego wystrzegać. Niekoniecznie kwestionujemy słuszność tego, że się boimy, bo strach to względnie pusta emocja. Kiedy się jednak lękamy, zawsze zastanawiamy się nad tym, czy robimy słusznie, i żeby to rozstrzygnąć, wyobrażamy sobie różne łańcuchy zdarzeń.
Jeśli niepokoi mnie „a co, jeśli zapomniałem wyłączyć kuchenkę?”, to myśli się na tym nie zatrzymują. Podczas gdy próbuję to sobie przypomnieć, zajmują mnie kolejne a co, jeśli?, które prowadzą z powrotem do pytania o kuchenkę. A co, jeśli płyta grzewcza tak się rozgrzeje, że zrobi się czerwona? Ale przecież ją wyłączyłem. Chociaż czy na pewno? A czy ma to jakieś znaczenie? Tak, bo co, jeśli zacznie się palić? Ale kuchenka nie musi się od razu zająć ogniem tylko dlatego, że płyta jest włączona? Nie, ale co, jeśli to zrobi? I co, jeśli w domu wybuchnie pożar i któryś z sąsiadów umrze?
Chodzi tu o myślenie nierzeczywiste. Oczywiście wszystkie nasze myśli różnią się od rzeczywistości. Myślenie o czymś konkretnym, jak pomarańcza lub drzewo, nigdy nie będzie obejmować wszystkiego, czym jest pomarańcza lub drzewo. Ale myśli nie muszą reprezentować wyłącznie jakichś istniejących obiektów lub właściwości. Możemy też myśleć o rzeczach, które nie istnieją, o takich, które mogłyby istnieć, ale jeszcze nie istnieją, a także o takich, które nigdy nie będą istnieć.
Co, jeśli dotyczy reprezentacji rzeczy, których nie ma, w terminologii kognitywistycznej – myślenia kontrfaktycznego.
Nawet jeśli płyta grzewcza nie jest włączona, możemy sobie wyobrazić, co by mogło się wydarzyć, gdyby była, i nawet jeśli kuchenka sama nie zajmie się ogniem, możemy sobie wyobrazić, że to zrobi. To, o czym myślimy, to nie są fakty o świecie. Myślimy o kontrfaktach. Nie o tym, co jest (w teraźniejszości), ale o tym, o mogłoby być (w przeszłości) lub co może się jeszcze zdarzyć (w przyszłości).
Bardziej akademicka definicja niepewności to myślenie kontrfaktyczne spowodowane niechęcią.
W ostatnich czterech dekadach myślenie kontrfaktyczne badano w wielu eksperymentach. Analizowano, czy myślenie o „tym, czego nie ma”, układa się w jakiś wzorzec. Odpowiedź brzmi: tak.
Już w 1982 roku kognitywiści Daniel Kahneman i Amos Tversky stwierdzili na przykład, że najpierw wyobrażamy sobie to, co prawdopodobne, a dopiero potem to, co nieprawdopodobne. Będziemy na siebie bardziej źli, jeśli spóźnimy się na samolot o kilka minut i przez to nie wejdziemy na pokład, niż jeśli spóźnimy się o pół godziny.
Podobnie chętniej chwytamy się wyjątków niż jakiejś reguły. Jeśli w drodze na lotnisko złapiemy gumę, to bardziej nas to zezłości niż spóźnienie się na samolot z powodu korków. Tak objawia się nasze dążenie do realizmu, gdy myślimy o tym, czego nie ma.
Jakkolwiek myśli kontrfaktyczne bywają nierzeczywiste, mają realne przełożenie na życie. Wiele naszych uczuć nie byłoby możliwe bez zdolności do myślenia kontrfaktycznego.
Dla przykładu: żal obejmuje więcej niż to, jak zazwyczaj definiujemy „emocję”, czyli reakcyjny ruch mentalny z doznaniami fizycznymi, takimi jak przyspieszony puls, krótszy oddech lub potok łez płynący z oczy. U sedna żalu leży myślenie o tym świecie, który jesti który mógłby być –„a co, jeśli postąpiłbym inaczej?”. Po angielsku procesy myślowe powodowane przez żal przybierają formę idiomów coulda, woulda, shoulda. To, co mogliśmy, bylibyśmy i powinniśmy byli zrobić. To wszystko jest nierzeczywiste. Nie istnieje. Mimo to żal pozostaje uczuciem rzeczywistym.
Więcej w książce „Co, jeśli…? Dlaczego strach i niepokój rządzą naszym życiem” Rolanda Paulsena.