„Możemy pokazywać, powtarzać: »Nie jesteście sami«, ale nie możemy pójść dalej, mówiąc: »Wiemy, co czujecie« czy zachowując się, jakbyśmy dzielili los tych, z którymi łączymy się poprzez symboliczne gesty. Bo my tego losu, na szczęście, przynajmniej na razie nie dzielimy” – mówi psycholożka i socjolożka dr Joanna Heidtman.
Na Facebooku ktoś umieścił zdjęcie starszej kobiety w moskiewskim metrze, która miała na sobie niebieską chustę i żółty płaszcz. Pod postem pojawiło się wiele komentarzy, w tym takie: „OK, fajnie, tylko co to daje?”. Chciałam zapytać o moc drobnych symbolicznych gestów. Jakie jest ich znaczenie?
Jasne, symboliczny gest sam w sobie rzeczywiście nie przynosi wymiernej pomocy, niczego nie zmienia. Ale czy jeśli niczego nie zmienia, oznacza, że nie jest ważny? Niedługo po tym, jak rozpoczęła się wojna, też zadawałam sobie pytanie, jakie to ma znaczenie, że „oflagujemy się” na przykład na naszych facebookowych profilach czy wykonamy inne podobne gesty. Miałam wątpliwości do momentu, kiedy zaczęłam rozmawiać z młodzieżą szkół średnich. Spotkałam się z nimi, żeby rozmawiać o rozmaitych formach wspierania ich koleżanek i kolegów z Ukrainy. Usłyszałam, że chcą postawić w klasie flagę ukraińską. Zaczęła się rozmowa „po co?”. Przecież od dawna są wśród nich osoby z Ukrainy. W czasie naszej rozmowy okazało się jasne, że o ile dotąd były one po prostu Olgą, która ma dobre oceny, czy Denisem, który ma błękitne oczy, dziś już nie są tylko Olgą i Denisem. Dziś są przede wszystkim Ukraińcami, których dotyka los wojny. Dotąd dla „obu stron” nie miało znaczenia, czy symbol ukraiński jest w tej klasie, czy go nie ma – ale teraz to się zmieniło. Flaga postawiona w klasie przez Polaków jest komunikatem, wstępną deklaracją: będziemy was wspierać. Pytanie, co za nią pójdzie, czy coś za nią pójdzie? Jednak symbolika ma potencjał. Jest ważna, kiedy jest rodzajem obietnicy, deklaracji właśnie. Sama w sobie może być infantylna, ale nie wówczas, gdy stoją za nią nasza otwartość, gotowość do pomocy, gotowość do wspierania. Wtedy zyskuje bardzo duże znaczenie.
Dodaje mocy i nadziei tym, którzy się „oflagują”, i tym, do których ten przekaz jest skierowany.
Tak, jeśli – podkreślam – idzie za tym działanie. Bo byłoby hipokryzją zamieszczanie symbolu czyjegoś kraju, bo pamiętajmy – to nie jest nasz symbol, jeśli nie wykonamy potem żadnego kroku. Wtedy mamy do czynienia z pustym gestem.
Czy nie jest też tak, że te drobne gesty mają mieć siłę oddziaływania na innych, na przykład na tych, którzy jeszcze się wahają, czy wybrać aktywność, czy bierność?
Oczywiście, mogą być też czymś w rodzaju „przypominajki” – „obudź się!”. Wzajemnie napędzamy się do działania, mobilizujemy się. Są wśród nas ci, którzy szybko działają, ryzykują, wychodzą z inicjatywą, i tacy, którzy potrzebują czasu, pokazania kierunku, „zaproszenia”. Mam wrażenie, że tak zaczynała działać Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy – ta zbiorowość się budowała z każdym kolejnym rokiem. A jej symbolem stało się czerwone serduszko – noszenie go było zaproszeniem dla innych. W końcu wielu zrozumiało, że „moje dwa złote też ma znaczenie”. Jak jest dziś wszyscy wiemy – gra niemal cała Polska i nie tylko Polska. Myślę, że w przypadku tych niebiesko-żółtych barw może być podobnie. Jeśli wywołamy efekt kuli śnieżnej – super.
Choć nie wolno zapominać, że są wśród nas ludzie, którzy z różnych względów zupełnie nie chcą „oklejać się” symbolami, a po cichu robią bardzo dużo dobrego. Kiedy patrzymy na nich, możemy mieć wrażenie, że nie opowiadają się po „dobrej stanie mocy”, a tymczasem są oni kwintesencją realnej pomocy. To są delikatne kwestie i trzeba być ostrożnym. To na pewno nie jest czas i sprawa, w której należy wydawać wyroki, oceniać, a do tego miewamy skłonność…
Mamy też inną skłonność, na którą chcę zwrócić uwagę – sprawdźmy, czy wykonaniem symbolicznego gestu nie zwalniamy siebie samych z podjęcia wysiłku na rzecz osób, które naszej aktywności potrzebują.
Czyli wykonamy mikroruch i tym samym uznamy, że nasza cegiełka już została dołożona?
To jest realne niebezpieczeństwo w przypadku niektórych osób. Choć na szczęście to, co widzimy dziś w wydaniu Polaków, nie wygląda na puste gesty, nie wygląda na chęć zwolnienia siebie z działania. To, co dotąd robimy, wygląda dobrze. Za symbolicznymi gestami idzie działanie, i to realnie pomaga Ukraińcom. Zresztą mówią o tym otwarcie, że dostają ogromne wsparcie. Nasza postawa, nasze zachowanie noszą znamiona bona fide, czyli działania realnego, prawdziwego, w dobrej wierze. Ta sytuacja jest inna niż nasze wcześniejsze wewnętrzne spory, które także obfitują w zalanie sieci różnymi symbolami…
Jeszcze tylko na jedną delikatną kwestię należy zwrócić uwagę. Możemy pokazywać, powtarzać: „Nie jesteście sami”, ale nie możemy pójść dalej, mówiąc: „Wiemy, co czujecie” czy zachowując się, jakbyśmy dzielili los tych, z którymi łączymy się poprzez symboliczne gesty.
Bo go, na szczęście, przynajmniej na razie nie dzielimy.
Właśnie. I podczas mojej rozmowy z młodzieżą szkolną poprosiłam, by zanim postawią flagę, zapytali swoich ukraińskich kolegów, czy dla nich to będzie w porządku. Bo uważam, że tak należy postąpić. Dlaczego? Dlatego, że to nie jest nasz symbol. To jest ich symbol, oni są jego właścicielami. W domyśle to było dla nich ważne, ale według mnie pytanie w tej klasie powinno paść. Bo jeśli naprawdę chodzi o nich, a nie o nas, to trzeba być bardzo delikatnym.
A czy w tych drobnych, symbolicznych gestach można „przesadzić”, „przedobrzyć”?
Myślę, że można. To jest kwestia wewnętrznej intencji, ale też jakiegoś wyczucia. Przypomina mi się teraz przemówienie prezydenta Johna F. Kennedy’ego z 1963 roku, który powiedział: „Ich bin ein Berliner” („Jestem berlińczykiem”), chcąc w ten sposób wyrazić swoją solidarność z mieszkańcami Berlina Zachodniego. Pamiętajmy, że my dziś nie jesteśmy Ukraińcami, nie możemy zawłaszczyć tego przeżycia przez swoją nadmiarowość, także w symbolicznych gestach. Nie wolno nam przekroczyć granicy emocjonalnej, psychologicznej, za którą postawimy się na równi z Ukraińcami.
Ta granica jest dosyć cienka, jak rozumiem.
Tak. A my mamy być przy tych, którzy doświadczają bólu, a nie poczuć, że go z nimi dzielimy. To jest zasadnicza różnica. Empatia jest tu bardzo potrzebna, ale potrzebna jest też wiedza, że ekstremalność sytuacji nie pozwala nam w tym przypadku na „wejście w czyjąś skórę”. Jest zadanie do wykonania: jeśli tylko możemy, mamy swoje zasoby – nie tylko finansowe – wykorzystać, uruchomić do pomocy, do bycia blisko Ukraińców, ale nie możemy zawłaszczyć przeżycia tych ludzi, bo w końcu o kim wtedy to będzie historia…? O tych ludziach, którzy przechodzą przez piekło, czy o nas, „pomocnych bohaterach”? Tu liczy się wyczucie. Poza tym to właśnie nasza – zupełnie inna i, nie ukrywajmy, lepsza na ten moment – perspektywa czyni nas też zdolnymi do pomocy. Pamiętam, jak kiedyś jeden z moich profesorów na uniwersytecie powiedział na zajęciach: „Wyobraźmy sobie, że psychoterapeuta bardzo przeżywa ból pacjenta, przeżywa go tak silnie, że w pewnym momencie oboje zalewają się łzami. Rodzi się pytanie: to kto ma tu pomóc?”.