„Nastoletni bunt potrzebny jest po to, żeby wyodrębnić się jako oddzielny człowiek, który myśli po swojemu, czuje po swojemu, ma swoją hierarchię wartości, celów i chce żyć na swoich zasadach” – mówi psychoterapeuta Wojciech Eichelberger.
Mówimy: dorastanie, a myślimy: same problemy. A dobrze by było, gdybyśmy – co postulował Jesper Juul, duński psychoterapeuta – zauważyli, że to po prostu fakt, a dzieci nie są problemem. One tylko robią to, co muszą: dorastają.
To bardzo ważny postulat wychowawczy. Dorastanie nie jest chorobą, anomalią ani złośliwym wybrykiem dziecka. To trudny, ale niezbędny etap w procesie jego rozwoju. Etap bolesny także dla rodziców, bo oznacza często czołowe starcie, które z czasem powinno przekształcić relację rodzic–dziecko w relację dorosły–dorosły. A to z kolei jest niezbędne, by dziecko w pełni usamodzielniło się emocjonalnie i mentalnie. Owo starcie trzeba sobie wliczyć w nieuniknione koszty rodzicielstwa. Psychologia problem widzi raczej w tym, że nastolatek się nie buntuje.
Bo jeśli się nie buntuje…
To znaczy, że dziecko albo zostało całkowicie uwikłane w symbiotyczną relację z rodzicami – „zlało” się z nimi, czyli myśli, czuje i pragnie tego samego co rodzice – albo że buduje swoją odrębność gdzieś indziej, w tajemnicy przed rodzicami, a w domu tylko odgrywa posłuszeństwo i potulność. Nastoletni bunt potrzebny jest po to, żeby odseparować się od rodziców i z czasem wyodrębnić jako oddzielny człowiek, który myśli po swojemu, czuje po swojemu, ma swoją hierarchię wartości i celów, bo chce żyć swoim niepowtarzalnym życiem na swoich zasadach.
Co jest w tym procesie najtrudniejsze dla rodziców?
Pierwsza faza, którą można nazwać ślepym buntem. Bo nasz nastolatek w pierwszej kolejności odkrywa to, czego nie chce, czyli co z mentalnego i emocjonalnego spadku po rodzicach chce wyeliminować. To faza analogiczna do początkowego etapu zasadniczej zmiany diety. Notabene dieta i rodzinne zwyczaje żywieniowe to także obszar spraw często objęty buntem. Nie jest to więc tylko analogia. To wręcz symboliczny wyraz buntu. Do tej pory dziecko jadło wszystko to, co rodzice stawiali na stole, a tu nagle w środku posiłku oświadcza: „Już więcej jeść tego nie będę”. Trzeba to uszanować, bo aby odkryć, co mu naprawdę smakuje, musi najpierw odrzucić dotychczasową dietę. Analogicznie dzieje się z nabytymi w rodzinie czy też w pozarodzinnym procesie wychowawczym poglądami, obyczajowością, rytuałami, a także z dziedzictwem kulturowym i religijnym. To dla rodziców bardzo dotkliwa faza dorastania ich dziecka. Najtrudniejszy jest oczywiście bunt najstarszego dziecka. Z następnymi jest łatwiej, bo wiadomo, czego się spodziewać.
I łatwiej przyjąć to jako coś naturalnego.
Naturalnego i zrozumiałego. Co więcej, dobrze byłoby się z tego buntu ucieszyć.
Powiedzieć: „O, jak ładnie się buntujesz”? Żartujesz!
Ucieszyć się, ale tylko w duchu. Bo jeśli jawnie będziemy się cieszyć z buntu dziecka, chwalić je za to albo – o zgrozo – pomagać w buntowaniu się, to wybijemy buntowi zęby i przestanie być on buntem, a stanie się kontrolowanym przez rodziców pseudobuntem. Prawdziwie niezależna tożsamość dziecka może się wykuć tylko w ogniu prawdziwej walki. Potrzebny jest więc też do tego prawdziwy opór rodziców. Szczęśliwie rodzice ten opór odruchowo stawiają, także wtedy, gdy rozumieją, doceniają i w duchu cieszą się z tego, co się dzieje.
Dla nastolatka okres dojrzewania to czas wielkich zmian, przede wszystkim na poziomie biologicznym, w których nie potrafią się połapać. Neurobiolodzy twierdzą (przytaczam za Juulem), że 85 proc. młodych ludzi nie jest w stanie myśleć o konsekwencjach swoich zachowań z czysto biologicznych przyczyn – ponieważ w ich mózgu po prostu nie działają połączenia nerwowe odpowiedzialne za przewidywanie konsekwencji swoich działań. Tak więc ich zachowanie nie jest skierowane przeciwko rodzicom, tylko wynika z biologii wieku.
Hipoteza o braku niektórych połączeń neurologicznych w tym wieku jest ciekawa. Przypuszczam jednak, że ów deficyt może wynikać z braku treningu i ograniczonego repertuaru doświadczeń młodych ludzi, którzy do momentu buntu byli nadmiernie zaopiekowani przez rodziców niwelujących skutki ich ryzykownych działań i niedopuszczających do tego, by dzieci uczyły się na własnych błędach.
Dzieci są dzisiaj długo zależne od rodziców.
To prawda. Współcześni rodzice zbyt często bywają nadopiekuńczy, szczególnie w środowiskach miejskich. To przesuwa w czasie okres buntu na czas pełnoletności. A gdy zrywają się ze smyczy dzieci pełnoletnie, to często zaczynają nadmiernie eksperymentować na własnym życiu i organizmie, podejmować różne ryzykowne decyzje i wybory. Siła nastoletniego buntu – szczególnie tego spóźnionego – jest proporcjonalna do nasilenia rodzicielskiej kontroli i nadopiekuńczości. Wypieszczone, chronione przed wszelkim konsekwencjami, wychowane bezstresowo „pełnolatki”, które wyprowadziły się z domu – a więc nie muszą już dojrzewać w bezpośrednim, gorącym starciu z rodzicami – często tracą kierunek i obijają się od ściany do ściany, czerpiąc z chybionych popkulturowych wzorców.
Podobnie mogą odreagowywać dzieci wychowane poprzez nakazy i zakazy.
Tak, bo zarówno nadmiar kontroli, jak i nadmiar nadopiekuńczości to rodzaj przemocy, przeciwko której dzieci wcześniej czy później zaprotestują – często w sposób nadmiarowy.
Znany australijski psycholog zajmujący się adolescencją, Stephen Biddulph, pisze dosadnie, że w tym wieku młodym człowiekiem rządzą hormony. Wszystko dzieje się za intensywnie i za szybko: rosną piersi, sypie się wąs, pojawiają się miesiączka, polucje nocne. Młodzi ludzie mają prawo nie rozumieć, co się z nimi dzieje.
Wydaje mi się, że współcześnie dorastające dzieci stosunkowo dobrze sobie radzą z rozumieniem zmian zachodzących w ich ciałach. Bo wiedza na ten temat jest bardziej dostępna niż kiedykolwiek przedtem. Ale to nie zmienia faktu, że rewolucja hormonalna to nadal dla nastolatków nie lada wyzwanie. Tym większe, że pojawia się w ich życiu znacznie wcześniej niż kiedyś, zwłaszcza u dziewczynek. A to dlatego, że w naturalnym środowisku i w żywności wzrasta stężenie progesteronu, czyli hormonu towarzyszącego ciąży. W rezultacie ciała dziewczynek są gotowe do rodzicielstwa, gdy ich psychika jest nadal psychiką dziecka. Coraz częściej dziewczynki w wieku ośmiu, dziewięciu lat już miesiączkują, gdy jeszcze 20–30 lat temu normą był 13., 14. rok życia. Dzisiaj dziewczynka, czyli dziecko, może urodzić dziecko. Jest jej znacznie trudniej, niż było kiedyś jej rówieśniczkom, radzić sobie ze zbyt wcześnie rozbudzoną seksualnością.
Chłopcom chyba równie trudno.
Chłopcy, na skutek tego, że w żywności i w wodzie jest za dużo żeńskich hormonów, rozwijają się wolniej. W tak zwanym wieku gimnazjalnym to często dziewczynki „polują” na chłopców, a nie odwrotnie, jak jeszcze niedawno bywało. A przerażeni tym 10–12-letni chłopcy znikają w swoich smartfonach. Bywa więc, że dziewczynki szukają towarzystwa starszych mężczyzn, co może powodować dalsze komplikacje w ich seksualnym rozwoju, a także zamieszanie w procesie kształtowania się ich seksualnej tożsamości.
Co konkretnie mogą robić wtedy rodzice? Bo przecież nic nie dadzą zakazy.
Szybko dojrzewające płciowo dziecko trzeba równie szybko zacząć traktować z pogodną troską i szacunkiem, oddawać mu stopniowo odpowiedzialność za kształtowanie jego życia i budować z nim relację partnerską.
Ale na to na ogół jest za późno.
To prawda, wielu z nas zaniedbuje przygotowanie dziecka do dorosłego życia. A gdy zaczyna ono dojrzewać, próbujemy nadrobić zaniechania i zaległości. Efekt jest przewidywalny – albo dziecko nauczy się skutecznej konspiracji i stracimy z nim realny kontakt, albo złamiemy mu wolę/charakter i wychowamy uległego, bezradnego konformistę z dużym potencjałem stania się życiową ofiarą.
Jeśli zbudujemy z dzieckiem dobrą relację, to uchronimy się przed buntem nastolatka?
Dziecko grzeczne, uległe, pozbawione własnej inicjatywy i zdolności do buntu bynajmniej nie świadczy o sukcesie wychowawczym rodziców – nie jest „produktem” dobrej z nim relacji. Wręcz przeciwnie. Bunt takiego dziecka nastąpi – tylko w ukrytej formie, takiej jak: autoagresja (samookaleczenia, anoreksja, bulimia, otyłość) lub agresja bierna w postaci chorób, hipochondrii czy uporczywego infantylizmu.
Jak reagować, gdy nastolatek robi coś głupiego, niebezpiecznego?
Dużo zależy od tego, co działo się między dzieckiem a rodzicami wcześniej. Przede wszystkim od tego, czy jest w miarę otwarta komunikacja z dzieckiem. Jeśli tak, to uprzedzać o możliwych konsekwencjach, odradzać zbyt ryzykowne zachowania. Pamiętać, że zakazywanie ma krótkie nogi, że następnym razem nie dowiemy się o zamiarach dziecka ani o jego wyczynach. Ale gdy na przykład widzimy, że dziecko znajduje się pod wpływem narkotyków, jest autoagresywne lub/i agresywne, że siada za kierownicą auta w stanie zaburzonej świadomości, to trzeba uciec się do aresztu domowego albo wręcz zadzwonić po policję. Bywa to konieczne, żeby uratować mu zdrowie, a nawet życie, oraz żeby zadbać o bezpieczeństwo innych. Trzeba też pilnie szukać pomocy specjalistów. Natomiast w sprawach mniejszego kalibru dobrze jest przenosić odpowiedzialność na dorastające dziecko, mówiąc na przykład: „To twoja sprawa, ty decydujesz i ty ponosisz odpowiedzialność”. Przy okazji uzmysławiać dziecku, że od 16. roku życia za niektóre wykroczenia odpowiada już tak samo jak dorośli.
Częste konflikty między rodzicami a dziećmi w tym wieku dotyczą towarzystwa, w jakim obraca się nastolatek. Czasem ewidentnie nie podobają nam się koledzy syna czy chłopak córki. Komunikować nasze zdanie?
Opinie zawsze można wyrazić, ale nie przesadzać z krytyką, bo im bardziej będziemy zniechęcać do kolegów, do dziewczyny, czy chłopaka – tym większa będzie tendencja do działania w odwrotną stronę. Rodzice nastolatka są nie po to, żeby się zgadzać na wszystko wbrew sobie, tylko po to, by wyrażać swoje stanowisko, swoje poglądy. Czyli ścierać się intelektualnie i emocjonalnie z dzieckiem. Dzięki temu nabywa ono wprawy w bronieniu swoich poglądów, granic, w argumentowaniu, trwaniu przy swoim. Ale taki proces może mieć pozytywny charakter tylko wtedy, gdy rodzice wchodzą w dyskusję z dzieckiem z szacunkiem dla jego potrzeb i poglądów, a nie wykrzykują: „Jesteś głupi! Nic nie rozumiesz! Nie, bo nie i koniec!”.
Pamiętajmy, że czym innym jest artykułowanie swoich opinii, a czym innym dewaluowanie nastolatka, presja, przymus, karanie i zakazywanie. Takie metody są dramatycznie nieskuteczne, a w dodatku szkodliwe.
Co według Ciebie jest wyzwaniem tego wieku, z którego rodzice nie zdają sobie sprawy?
Pytanie: kim się stać i jak żyć? Nastolatki patrzą na rodziców bardzo krytycznie. Tak jak pewien syn, który po wielomiesięcznym milczeniu zwrócił się do ojca z jakimś istotnym pytaniem. Ten bardzo się zaangażował i rozgadał bez umiaru. Ale w pewnym momencie zauważył, że syn zajmuje się swoim smartfonem. Pyta więc oburzony: „Pierwszy raz od miesięcy rozmawiamy, a ty się gapisz w telefon?!” Na co syn: „Tato, ale ty już w pierwszych trzech zdaniach odpowiedziałeś mi na pytanie”. Ojciec: „Ale chcę ci przekazać jeszcze więcej, bo cię kocham”. Syn: „To za mało, tato”. Ojciec: „Jak to za mało?!”. Na co syn, podnosząc oczy znad telefonu: „Słuchałbym uważnie twoich rad, tato, gdybyś sam był szczęśliwym człowiekiem”.
Twoi synowie w tym wieku też wykrzykiwali różne żale pod Twoim adresem?
Oczywiście. Miałem nadzieję, że skoro – jak mi się zdawało – fajnie wychowałem dzieci, skoro chodziły do szkoły niesystemowej, mniej represyjnej, to nie będą się za bardzo buntować. A tu wręcz przeciwnie. Bunt się pojawił, a cały proces miał mocny, trudny przebieg. Także dlatego, że ja, ze względu na pozycję zawodową, rzucałem na nich zbyt duży cień. No i chłopaki, żeby się z tego cienia wydostać, musieli się porządnie zbuntować. Z tego wniosek, że bezpośrednio artykułowany i adresowany konstruktywny bunt dziecka jest tym większy, im mniej represyjnie je wychowamy. Można wręcz pokusić się o następujący skrót myślowy: konstruktywny i bezpośredni bunt nastoletniego dziecka jest dla rodzica trudną, niedocenianą nagrodą za dostatecznie mądre, nierepresyjne wychowanie.
Co jest najważniejsze w relacjach z nastoletnim dzieckiem?
Dawanie świadectwa miłości. Miłości mądrej. Świadectwem takiej miłość na pewno nie jest nieustanny lęk o dziecko, nadopiekuńczość, kontrola i wymagania. Na tym etapie jego życia mądra miłość polega na wyrażaniu i udowadnianiu wiary w dziecko i jego możliwości, a także zaufanie i szacunek, bez względu na to, jak to jest trudne. Bo na naszych oczach rodzi się, niejako po raz drugi, nasze dziecko. Ale tym razem jest to niezależna istota, która ma swoje własne aspiracje i poglądy, swoją wrażliwość, swój system wartości. Istota, która potrzebuje znaleźć i wybrać swoją drogę w życiu i żyć po swojemu – często zupełnie inaczej niż my, jej rodzice.