Jedni tworzą fajne relacje intymne, przyjacielskie czy w pracy, a związki innych zawsze kończą się źle. Czym można to wytłumaczyć? Bo ci drudzy nie ufają w swoje wybory i decyzje – wyjaśnia psycholożka Ewa Jarczewska-Gerc. Pytamy ją, jak kształtować zaufanie do siebie u dzieci.
Mam wrażenie, że kształtowanie u dzieci zaufania do siebie, czyli poczucia, że da sobie radę, nie jest najważniejszym celem naszych rodzicielskich starań, mamy ważniejsze. A przecież od tego, czy będzie sobie ufało, zależy tak wiele, m.in. to, czy podejmie się nowych wyzwań. Czym tak naprawdę jest zaufanie do siebie?
Zaufanie do siebie jest bardzo powiązane z poczuciem własnej skuteczności, trudno przecież wyobrazić sobie człowieka mającego rzeczywiste zaufanie do siebie, który by był pozbawiony przekonania o tym, że może skutecznie regulować sobie relację ze światem. Bo co to znaczy ufać? Pokładać nadzieję w kimś albo w sobie, wtedy mówimy o samozaufaniu. To znaczy też wierzyć w siebie, czyli uznawać swoje wybory za dobre, co nie znaczy zawsze słuszne. Dobre dlatego, że dzięki nim za każdym razem się uczę, nawet wtedy gdy wybieram źle.
Czyli tę kompetencję najlepiej budować poprzez naukę na własnych błędach?
Przede wszystkim przez działanie, to jest fundament zaufania do siebie, do własnej skuteczności. Pokazujmy dziecku, że trzeba pracować, rozwiązywać trudności, bo dzięki temu możemy obserwować efekty swoich działań. I że nie zawsze będzie tak, że praca przyniesie pożądany skutek – czasem coś wyjdzie dobrze, innym razem niekoniecznie. Ale dzięki działaniu przekonujemy się, kiedy jesteśmy skuteczni, a kiedy nie. Wtedy gdy coś nam się nie uda, kiedy poniesiemy porażkę – zyskujemy nową perspektywę, nowe doświadczenie, które pozwoli następnym razem nie popełniać tego błędu. Działanie uczy, że nie można być za każdym razem najlepszym, że nawet jak uda się zrobić coś idealnie, to nie znaczy, że zawsze tak będzie.
Ważne, żeby dziecko samo podejmowało próby, a my często je wyręczamy.
To prawda. Mam wrażenie, że każde kolejne pokolenie rodziców, poza pewnymi automatyzmami skopiowanymi od swoich rodziców, których trudno się pozbyć, stara się niejako odbijać od tych doświadczeń z dzieciństwa, które były dla nich trudne. Współcześni rodzice dostali od swoich przekaz, że trzeba ciężko pracować, pokonywać przeszkody, więc teraz chcą ulżyć swoim dzieciom, pokazać, że można żyć łatwiej, przyjemniej. Starają się wymiatać z drogi dziecka wszystko, co niewygodne, niefajne, trudne, nieprzyjemne. Moi studenci dają mi przykład youtuberów zarabiających w sieci mnóstwo pieniędzy, których nie zdobyli dzięki nauce, ciężkiej pracy. Oczywiście część tych youtuberów tylko udaje, że są luzakami, a poza kamerą bardzo ciężko pracują. Zapewne jednak są wyjątki tych, którzy osiągają sukces finansowy w łatwy sposób, jednak one tylko potwierdzają regułę, że to dzięki pracy można się rozwijać. Usuwając pyłki sprzed nóg dziecka, nie dajemy mu szansy nie tylko na to, żeby się czegoś nauczyło, ale także, żeby wykształciło zaufanie do siebie.
Gdy na przykład dziecku nie wychodzi rysowanie drzewa, a my robimy to za niego, to co ono może myśleć o sobie? Jestem do niczego.
My, dorośli, mamy pewne standardy wykonywania czynności, zawsze wydaje nam się, że robimy coś lepiej. Lepiej obieramy marchewkę, ścielimy łóżko, odkurzamy. I być może rzeczywiście tak jest, bo wykonujemy te czynności wiele lat. Ale jeśli nie zapali się nam czerwona lampka i nie powiemy sobie: „stop, daj mu to zrobić po swojemu”, to wyrządzimy dziecku wielką krzywdę. Powinniśmy czasem trochę zejść ze swoich standardów, bo ważniejsze od perfekcji jest doświadczenie czegoś na własnej skórze. Tylko w ten sposób buduje się zaufanie dziecka do siebie.
Dziecku wiecznie krytykowanemu trudno jest nabrać zaufania do siebie?
Zdecydowanie tak. Często rodzice uważają, że dają dziecku konstruktywną krytykę. Warto ją jednak odpuścić, ponieważ bywa w niej ukryty element, często nieuświadomiony, który konstruktywny nie jest. W tej krytyce bywa sporo narracji, które zapożyczyliśmy od naszych rodziców, kiedy oni nas krytykowali. Albo własnych projekcji, czyli autokrytyki wyrażonej jednak nie do siebie, a do kogoś innego – podobnego do nas – czyli naszego dziecka. Warto się nad tym zastanowić i czasem ugryźć się w język.
O czym my, rodzice, powinniśmy jeszcze pamiętać, żeby budować w dziecku zaufanie do siebie?
Myślę, że bardzo istotne jest wspólne spędzanie czasu z dziećmi. Bo zaufanie do siebie bierze się między innymi z poczucia, że jestem OK, że jestem fajna. A takie przekonanie ma szansę zakiełkować, kiedy rodzice mają dla mnie czas. Mówi się, że nie ilość czasu jest ważna, ale jakość. Ja się z tym nie do końca zgadzam. Uważam, że istnieje wysoka korelacja między ilością i jakością czasu. To znaczy – jeśli spotykamy się z dzieckiem, choć żyjemy pod jednym dachem, raz w tygodniu przy obiedzie, to dziecko sobie myśli: chyba jestem niefajny, skoro tata nie ma dla mnie czasu, wciąż tylko patrzy w telefon, zamiast ze mną pogadać.
Załóżmy, że dziecko z jakichś powodów – bo rodzice są uzależnieni, niewydolni wychowawczo, nieobecni – nie dostało tego wszystkiego, co buduje zaufanie do siebie. Czy to znaczy, że jest stracone?
Oczywiście, że nie. Ale jeśli rodzice nie dali mu miłości bezwarunkowej albo mieli wobec niego wygórowane wymagania (lub nie mieli ich wcale), czy byli emocjonalnie chłodni, to może wykształcić się w nim pozabezpieczny styl przywiązania. Bezpieczny – mówiąc najogólniej – polega na tym, że ufam sobie, innym; rzecz jasna mogę się zawieść, ale to nie przekreśla moich relacji, nie powoduje, że jestem wrogo nastawiona do świata. Pozabezpieczny styl przywiązania powoduje, że dziecko (i dorosły człowiek) nie ma zaufania ani do siebie samego, ani do innych. Albo że ufa sobie, a nie ufa innym. Albo innym ufa, a sobie nie.
Co czeka takie dziecko?
Dotychczas psychoterapeuci uważali, że gdy nie zbudowaliśmy w dziecku zaufania do siebie ani do innych, to ma ono – mówiąc potocznie – przechlapane. Ale dzisiaj wiemy, dzięki choćby metodom neuroobrazowania, jak plastyczny jest mózg, jak bardzo może się zmieniać pod wpływem różnych bodźców, pracy nad sobą. Odchodzi się od determinizmu w tym względzie, dzięki efektom terapeutycznym widzimy, że osoby niemające szans na wykształcenie bezpiecznej więzi w dzieciństwie są w stanie przełamać trudności. Jednak wymaga to pracy nad sobą, która bywa trudna i nieprzyjemna. Ale prowadzi do przyjemnych i satysfakcjonujących efektów.
Wiele osób pozbawionych w dzieciństwie bezpiecznych więzi z rodzicami przyznaje, że uratowała ich babcia, ciocia. Czy to możliwe?
Oczywiście. To może być sąsiadka, trener, starsza siostra, nauczyciel. Ktoś, z kim dziecko może budować od wczesnych lat bezpieczną więź. Czasem w jego życiu nie ma takiej osoby. Dorasta więc z pewnym deficytem, ale to nie znaczy, że jest skazane na niepowodzenia w relacjach, że to dożywotni wyrok, o ile podejmie pracę nad sobą, swoimi konstruktami i emocjami.
Jak może przezwyciężyć ten pierwotny brak?
To trudne, wymaga pracy u podstaw, nad sobą, z konstruktami, z których nie zdajemy sobie sprawy, bo tak wcześnie zostały w nas ukształtowane wzorce braku zaufania, że nawet nie jesteśmy w stanie sięgnąć pamięcią do momentu, kiedy to się zadziało. Najczęściej konieczna jest psychoterapia. Największy więc problem powstaje wtedy, kiedy w życiu dziecka nie ma bufora w postaci owej babci, siostry, kiedy nie ma ono szansy na to, żeby zbudować stabilną więź. Ale to nie znaczy, że nic nie może potem z tym zrobić.
Mówi się, że do wychowania potrzebna jest cała wioska. Może więc warto uświadomić sobie, że każdy z nas ma szansę pomóc jakiemuś niekochanemu dziecku.
Żyjemy w grupach społecznych: sąsiedzkich, szkolnych, pracowniczych. Mamy realny wpływ na drugiego człowieka. To, że podamy rękę jakiemuś dziecku, że będziemy je wspierać, że roztoczymy nad nim parasol ochronny, może sprawić, że odzyska zaufanie do siebie i ludzi. Ale zaufanie nie polega na tym, że jesteśmy naiwni, że pozwalamy się ranić, oszukiwać, że ślepo wierzymy w każde słowo wypowiadane przez każdego człowieka. Zaufaniem obdarzamy tych, z którymi łączą nas bliskie relacje, a w przypadku obcych albo tych, z którymi mamy luźniejsze kontakty, nie zakładamy najgorszych scenariuszy. Naiwność może być wynikiem pozabezpiecznego stylu: nie ufam sobie, tylko innym, bo uważam, że oni mają supermoce, a ja jestem nikim, więc szukam u innych źródła zaufania.
Zaufanie do siebie jest tak ważne, bo to taka cegiełka potrzebna do budowania naszego dobrostanu?
Tak. Im więcej takich cegieł, tym lepiej będzie nam funkcjonować w dorosłości. Dlaczego jedni tworzą fajne relacje, a związki innych, czy to intymne, przyjacielskie, czy w pracy, zawsze kończą się źle? Bo ci drudzy nie mają zaufania do siebie i innych. Bo nie mieli szansy tej ufności w sobie zbudować. Bo może byli karceni za błędy. Mocno walczę z narracją, że błędy są czymś złym. Zaufanie do siebie polega na tym, że próbuję i nie boję się porażki. Jeżeli żyję w przekonaniu, że nie mogę podjąć błędnych decyzji, to będę za wszelką cenę unikać każdej decyzji, bo jest ona zagrożeniem samooceny, zaufania do siebie i pewności siebie. Ale to nie znaczy, że ludzie, którzy sobie ufają, są przekonani zawsze i wszędzie o słuszności wyboru. Oni po prostu biorą konsekwencje decyzji na klatę i są przekonani, że jak podejmą złą, to wciąż będą OK.
Podsumujmy: co rodzice mogą zrobić, żeby ich dziecko wyrosło na ufnego, ale nie naiwnego człowieka?
Po pierwsze – znaleźć balans między nadmiernymi wymaganiami a zerowymi, oczywiście wymagania zawsze powinny być adekwatnie do wieku. Po drugie – spędzać z dzieckiem czas w sposób aktywny, czyli taki, który wzmacnia relację.
Ewa Jarczewska-Gerc, psycholożka w Katedrze Psychologii Różnic Indywidualnych, Diagnozy i Psychometrii Uniwersytetu SWPS