Wprawdzie dziś zwykle uprawiamy seks dla przyjemności albo z miłości, jednak zdaniem psychologa Pawła Droździaka to swoiste żerowanie na czymś, co zostało stworzone z myślą o prokreacji, wokół której toczy się cała historia związków. Czy można jednocześnie mieć ciastko, zjeść ciastko i jeszcze się przy tym nie udławić?
Do czego w związku potrzebny jest seks? Pomińmy ten oczywisty cel – prokreację.
Szkopuł w tym, że właśnie tego oczywistego celu pominąć się nie da, jeśli chcemy o seksie w relacji rozmawiać. Natura wymyśliła seks po to, żebyśmy się rozmnażali, chociaż wcale nie chcemy. I to, że w przyrodzie temu właśnie popęd służy, ma wpływ na wiele rzeczy. Na to, jak się ten nasz popęd zmienia w stałych związkach, na to, jak on się zmienia u kobiet wedle ich naturalnego cyklu – a jednocześnie to samo nie dzieje się u mężczyzn – na to, że w różnych kontekstach pociągają nas różne osoby. Popęd płciowy w przyrodzie jest po to, by osobnika, także gatunku ludzkiego, oszukać, bo między interesem pojedynczego osobnika a interesem gatunku jest konflikt. W interesie gatunku jest przekazywanie genotypu, by zapewnić przetrwanie, co stoi w sprzeczności z interesem pojedynczego osobnika – on potomstwa do niczego nie potrzebuje, mało tego, jego posiadanie mocno komplikuje mu życie.
Ptak, który od rana poluje na ryby, gdy ma potomstwo, musi ich upolować kilka razy więcej, namęczyć się, jednocześnie doglądając piskląt, a jeszcze wcześniej jaj. Miałby się dużo lepiej, gdyby mógł zająć się wyłącznie sobą. Zresztą wśród ludzi ostatnimi czasy też coraz wyraźniej daje się zauważyć tendencje antynatalistyczne – w krajach zachodnich nawet blisko 90 proc. młodych osób deklaruje, że interesuje ich osobisty rozwój, poświęcanie czasu i energii sobie, a nie reprodukcja. Żeby wobec tego gatunek nie wyginął, natura musiała użyć fortelu, w pewien sposób okłamać osobniki, by jednak chciały kopulować, i właśnie w tym celu wymyśliła popęd seksualny, obdarzając przy tym przynajmniej niektóre osobniki wyjątkowo pociągającymi atrybutami. Taka pawica, do której zaleca się paw, kusząc ją okazałym i barwnym ogonem, dzięki temu fortelowi nie myśli w chwili adoracji o tym, że już za chwilę będzie się poświęcała wysiadywaniu jaj i to ją bardzo zmęczy, a tylko o tym ogonie, który jest taki piękny, hipnotyzujący. Paw też nie analizuje siebie w roli przyszłego ojca, tylko po prostu chce dopaść tę samicę za wszelką cenę. Pytanie więc nie powinno brzmieć: „po co jest seks w związku?”, ale odwrotnie: „po co jest związek w seksie?”.
Zatem po co?
Kobieta sama, bez pomocy mężczyzny – mówię tu o perspektywie ewolucyjnej – nie poradziłaby sobie z wychowaniem potomstwa. Musiała zaistnieć społeczna norma, która związuje rodziców ze sobą, także po to, by on wiedział i pamiętał, które dzieci są jego, i jeszcze w to wierzył, bo przecież aż do czasu wynalezienia procedur pozwalających ustalić ojcostwo ze stuprocentową pewnością była to wyłącznie kwestia wiary.
Cała historia związków kręci się więc wokół prokreacji. Oczywiście dziś możemy mówić, że nie uprawiamy seksu po to, by się rozmnażać, tylko dla przyjemności albo z miłości, ale to już żerowanie na czymś, co zostało stworzone do innych celów. Uprawianie seksu dla przyjemności przypomina trochę działania pajęczarzy, którzy nielegalnie podłączają się pod jakieś źródło prądu, by zaoszczędzić. Podpinamy się pod istniejący system i go hakujemy. Wymyśliliśmy na przykład metody antykoncepcji, żeby jakoś ten podstawowy cel, z punktu widzenia natury nadrzędny, obejść i móc uprawiać seks w oddzieleniu od prokreacji. Natura dała nam marchewkę na zachętę, a my złapaliśmy tę marchewkę i w nogi! Ona chciała oszukać nas, więc my oszukaliśmy ją.
Skoro już podpięliśmy się pod to źródło prądu, dobrze by było, żeby ten nas nie kopnął...
A kopie, czasami mocno. Tinder to jest świetny przykład na to, jakie bywają konsekwencje zhakowania systemu wymyślonego przez naturę. Dziewczyna spotyka się z chłopakiem z aplikacji, jest randka, dochodzi do seksu. Następnego dnia ona czeka na telefon, który oczywiście milczy. Ona zaczyna się wobec tego zastanawiać, co zrobiła „nie tak”, że on się nie odzywa. Otóż nic nie zrobiła „nie tak” – poszli do łóżka, było miło, z jego punktu widzenia dokonało się to, co dokonać się miało, i na tym koniec, więc po co on ma dzwonić?
Oczywiście takie scenki rozgrywają się i w odwrotnej konfiguracji, jednak statystycznie zdecydowanie rzadziej. By wyjaśnić to precyzyjniej, powiem rzecz obecnie niemodną i kontrowersyjną – płcie są dwie. Samo pojęcie płci determinuje to, że muszą być dwie, bo ono oznacza po prostu rolę danego organizmu w przekazywaniu genów dalej. Ponieważ płeć męska i płeć żeńska odgrywają różne role w tym procesie, to czymś innym jest dla każdej z nich stosunek płciowy – i tą różnicą jest naznaczona cała nasza psychika.
Czasem jednak nie kończy się na jednorazowym akcie, a powstaje para. Na pierwszym etapie związku zwykle w ogóle nie trzeba się seksem jakoś specjalnie zajmować – on się wydarza niejako sam, pożądanie kipi. Potem jednak wszystko zaczyna się zmieniać. Zapytam naiwnie: dlaczego?
Bo natura dostała już, co chciała. Natura chce jedynie, żebyśmy dzięki uprawianiu seksu zrekombinowali geny. Gdy to się wydarzy, dostajemy od niej komunikat: to wszystko, dziękuję, jesteście wolni. Mężczyzna i kobieta dostają jednak trochę inny ciąg dalszy treści. Kobieta mniej więcej taki: „Okej, masz już dziecko, to się nim zajmij”, albo: „Dziecko zbyt długo się nie pojawia, coś robicie nie tak, daj już sobie spokój z tym seksem, nic z tego nie będzie”. Mężczyzna zaś dostaje taki: „Okej, masz już tu dziecko, gratuluję, pracuj dalej, szukaj więcej możliwości”. Przy czym mężczyzna jest na tyle prosto zbudowany, że ta jego część, która dostaje komunikaty od przyrody, nie bardzo umie liczyć, więc czasem nie rozróżnia między „inne możliwości” a „więcej możliwości z tą samą kobietą” i właśnie dzięki temu możemy w ogóle tworzyć stałe pary i w nich wytrzymać. Choć to niełatwe, bo w parach tych muszą ze sobą żyć osoby z zupełnie innym rozumieniem seksualności. Przetłumaczenie ich na siebie jest niemożliwe. Można się ich jedynie nauczyć. To kultura, a nie natura, powoduje, że mężczyzna pozostaje z jedną kobietą, co oznacza pójście na kompromis, trochę z braku innego wyboru.
Wyobraź sobie mężczyznę, który wali prosto z mostu, jak jest, i mówi do kobiety: „Słuchaj, ja się nie nadaję do żadnego stałego związku, potrzebuję po prostu ciągle uprawiać seks, a żadna kobieta mi go nie daje”. Znakomita większość kobiet na takie wyznanie odpowie: „Ja też ci go nie dam” – i on doskonale to wie. Zatem, żeby w ogóle mieć dostęp do seksu, decyduje się pozostać z tą jedną, bo wówczas może i nie ma go tyle, ile by chciał, ale dostaje przynajmniej szansę, że seks się będzie wydarzał, nie zostaje z niczym. Seks zaś będzie się wydarzał wtedy, kiedy to kobieta będzie miała na niego ochotę, a więc znacznie rzadziej, niż on by oczekiwał. Kobieta potrzebuje być w nastroju, i nie mówię tu o świeczkach i romantycznych kolacjach, ale o stanie gotowości, który u niej nie jest permanentny.
Gdy para ludzi cały czas przebywa ze sobą, ten konflikt się uzewnętrznia i zaczynają się problemy, o których wspomniałaś w pytaniu wyżej. On, z punktu widzenia popędu, chciałby najchętniej mieć różne doświadczenia seksualne z różnymi partnerkami – im więcej, tym lepiej. Natomiast ona wobec faktu, że już dokonała jakiejś selekcji, swój popęd w jakiejś mierze zaspokoiła i więcej nie potrzebuje, a już na pewno nie potrzebuje tyle, ile on. Seksu jest mniej, a niejednokrotnie akty seksualne są w zasadzie efektem tego, że ona idzie na ustępstwo. Jedni dogadują się lepiej, inni gorzej, ale to zawsze dla obojga jest forma kompromisu.
Liczyłam na to, że pojawi się wątek seksu jako drogi do bliskości, narzędzia do cementowania relacji...
Tak oczywiście jest – gdy uprawiamy z kimś seks, to łatwiej się w nim zakochać, bo dokonujemy wówczas jakiegoś przekroczenia, a to rzeczywiście zbliża. Tylko znów – trochę inaczej to wygląda u mężczyzny, a inaczej u kobiety. Mężczyzna nie potrzebuje miłości i intymności do tego, żeby chcieć mieć seks. Co więcej, może być nawet tak, co na pewno potwierdzi wielu mężczyzn, że wielka bliskość z kobietą niejako wyklucza pewne formy seksualności. W męskim odbiorze kobieta jest obiektem popędu, a pogodzenie tego, że ktoś jednocześnie jest osobą, podmiotem, jest bardzo trudnym zadaniem rozwojowym. Miłość do kobiety może oczywiście czuć, ale to nie jest to samo co popęd.
Myślę, że u kobiet to też nie zawsze idzie w parze. Jakiś czas temu do kin wszedł film „Babygirl” z Nicole Kidman w roli kobiety, która na pierwszy rzut oka ma wszystko, jednak wikła się w romans z młodym stażystą i właśnie w tej relacji realizuje tłumione fantazje. Co stoi na przeszkodzie, by realizowała je w stałym związku?
Filmu jeszcze nie widziałem, ale jestem przekonany, że i po seansie moja odpowiedź byłaby taka sama – na przeszkodzie stoi wszystko. Taki scenariusz nie ma prawa się udać. Nie jestem nauczycielem dobrostanu, jestem psychologiem i mówię o tragedii ludzkiej, bo naprawdę nie jest przesadą określić tak kondycję człowieka uwikłanego w konflikt pomiędzy różnymi aspektami rzeczywistości, których pogodzić się nie da.
Jeśli jesteś w stałym, nawet dobrym związku, zawsze przynajmniej w jednym z was będzie jakiś fragment niespełnienia. To niczyja wina, po prostu tak jest. Oczywiście można doradzać ludziom w stałych związkach: dogadajcie się co do tego, co was podnieca, nauczcie się sprawiać sobie przyjemność, i to się nawet w pewnych granicach może udawać, ale prawda jest taka, że nigdy nie uda się do końca, bo perwersyjna część człowieka jest tym, co się nie mieści w kulturze. Związek jest kawałkiem kultury, a pożądanie i seksualność należą do natury, więc oczywiście można tego perwersyjnego potwora w sobie nieco ucywilizować i nauczyć jakichś sztuczek, ale poskromić go całkowicie się po prostu nie da.
Kultura i cała nasza filozofia związków to nic innego jak tylko ciągła walka o to, by tę bestię w człowieku zaprzęgnąć do pracy. Robimy to rozmaicie. Świetnie pokazuje to fragment polskiego serialu „Powrót”, w którym Wojciech Mecwaldowski gra postać Kostka, męża atrakcyjnej żony (w tej roli Maria Dębska). Tenże mąż, mając obok tę piękną i seksowną żonę, co noc w salonie po ciemku i w tajemnicy masturbuje się do wciąż tego samego filmu porno. Okazuje się, o czym on nie miał pojęcia, że główną aktorką jest... jego żona, co wychodzi na jaw po czasie. Kobieta na tym filmie jest dokładnie tą samą kobietą, która jest jego żoną i z którą on tu uprawia seks. Teoretycznie powinien się ucieszyć – oto na wyciągnięcie ręki ma obiekt swoich fantazji. Jednak wcale się nie cieszy, jest przerażony, bo gdy już zna prawdę, to frajdy nie daje mu ani oglądanie tego filmu, ani seks z żoną. Dlaczego? Bo cała sprawa polegała na tym, że żona była elementem jednej rzeczywistości, podmiotem, a kobieta na filmie widziana od tyłu była obiektem, który go podniecał – to była ta druga rzeczywistość.
Nie da się zjeść razem pierogów przy serialu, a chwilę potem uprawiać perwersyjnego seksu?
Na pewno znajdzie się ktoś, kto powie: ależ owszem, da się. Ale ile znasz takich par? I jak są trwałe?
Każda sytuacja, którą aranżują pary jako romantyczną, ma to do siebie, że różni się od normalnej, codziennej. Paląc te nastrojowe świece w sypialni, bo to pierwszy z brzegu i banalny przykład „robienia nastroju”, z sytuacji normalnej robimy poniekąd nienormalną, nietypową. Przed wynalezieniem elektryczności, gdy świece nie były niczym niezwykłym, bo tak oświetlało się pomieszczenia, nikt nie postrzegał ich światła jako elementu erotycznego nastroju. Chcemy świece do seksu, bo zwykle nikt na co dzień nie używa świec. To, co tutaj decyduje, to jest nierealność. Pozór. Popędowość to jest nasza część perwersyjna, ona odnosi się do sytuacji nierealnych. Kiedy te stają się realne, to przestają nas nagle kręcić.
Nie będzie żadnych słów otuchy, że się jednak da – mieć ciastko, zjeść ciastko i jeszcze się przy tym nie udławić?
Z tym konfliktem trzeba się po prostu nauczyć żyć. Oczywiście czasami on może być między dwojgiem ludzi bardzo zaogniony. Wyjaśnię go na przykładzie. Jest kobieta, która stale jest namawiana i nakłaniana do seksu przez mężczyznę. Przy czym ona ma jakąś podstawową niezgodę na to, żeby jej decyzja co do uprawiania seksu była wywołana czymkolwiek innym niż tylko jej wewnętrznym impulsem. Jeżeli ona ma danego dnia ochotę, to może dojść do zbliżenia, ale jeśli sama z siebie tej ochoty nie ma, to w ogóle nie dopuszcza do siebie takiej myśli, że on mógłby rozmaitymi zabiegami ją rozbudzić. Uważa to za naruszające. Wtedy faktycznie może dojść pomiędzy nimi do zderzenia i eskalacji tego konfliktu. Szczególnie jeśli on uważa, że każda jej odmowa w jakimś sensie go krzywdzi i ma trudności, żeby przyjąć słowo „nie”. W takiej sytuacji on może mieć pretensje i ciągłe poczucie krzywdy, a ona z kolei będzie się bała odmawiać, wiedząc, że odmowa oznacza co najmniej gęstą atmosferę.
Czytaj także: Brak seksu w związku. Co zrobić, gdy w związku jest coraz więcej żalu i coraz mniej seksu?
Ale przecież są chyba pary, dla których mimo wszystko seks jest fajny?
Co to w ogóle oznacza „fajny seks”? Zasadniczo fajny seks to seks poza kulturą, a poza kulturą życia zbudować się nie da. Oczywiście można wyobrazić sobie parę, która razem poza kulturę wykracza na rozmaite sposoby, tworząc seksualne trójkąty i czworokąty albo otwierając związek, ale najprawdopodobniej w wyniku takich eksperymentów prędzej czy później zainteresują się kimś innym i się rozwiodą, bo nie będą potrafili funkcjonować jako para socjalna. By funkcjonować jako para w społeczeństwie, muszą pójść na kompromis – pogodzić się z tym, że mają taki seks, jaki mogą mieć przy pewnych ograniczeniach. Mogą pozwalać sobie na jakiś rodzaj przekroczenia w pewnych akceptowalnych granicach. Inaczej się nie da.
Może więc lepiej pożegnać się z nierealną wizją, że seks może być w każdym wieku i na każdym etapie relacji dziki, szalony, pełen eksperymentów. Może wystarczy, żeby w ogóle się wydarzał, choćby w tak zwanej wersji waniliowej?
No tak, tylko że nawet jeśli się z tym pogodzimy, to nie znaczy, że nie będziemy fantazjować. Nigdy nie powiemy partnerowi wszystkiego, zdroworozsądkowo się na coś zgodzimy, ale zawsze będzie w nas jakiś brak. Kompromis jest wprawdzie jedynym możliwym rozwiązaniem, jeśli chcemy być w stałej relacji, zakładać rodzinę, ale on nie oznacza, że pewne potrzeby i marzenia w nas wygasną. Nigdy nie będziemy szczęśliwi do końca. Miłość nie warunkuje popędu seksualnego, a popęd seksualny nie warunkuje miłości. To mało optymistyczne, ale taka jest prawda. Nie da się pogodzić wewnętrznej małpy mieszkającej w człowieku z kulturą zupełnie bezkosztowo. Gdybym miał powiedzieć jakiekolwiek słowa otuchy w tej sytuacji, powiedziałbym każdemu: to nie twoja wina. Takie po prostu jest życie.
Dostaniemy coś w zamian?
Kiedy para staje się instytucją, to zaczynają się w życiu liczyć inne rzeczy: wychowywanie dzieci, kontakty społeczne ze znajomymi i rodziną, a nawet to nieszczęsne spłacanie kredytu i... wytrzymywanie ze sobą na co dzień. Popęd nie może już działać tak jak na początku i właściwie dzięki temu ludzie w ogóle są w stanie funkcjonować w rodzinach, wypełniać społeczne role, robić zakupy w soboty, odwozić dzieci do szkoły, prać i odkurzać. Dziki popęd nie znajdzie tu już ujścia, ale na przykład pojawia się przestrzeń na czułość. On może już nie zedrze z żony sukienki tuż przed wyjściem z domu na imprezę, bo ona w życiu na to nie pozwoli, ale za to przypomni sobie, że w tę sukienkę była ubrana, gdy pierwszy raz pomyślał, że mogliby być razem, i to będzie wzruszające.
A czy para może coś zrobić, by ten konflikt natura kultura nieco złagodzić?
Ważne są na pewno: komunikacja, mówienie o swoich potrzebach w granicach rozsądku, znajdowanie czasu dla siebie, bez dzieci, umiejętność rozwiązywania konfliktów, jednak wszystko to i tak nie sprawi, że seks po dziesięciu latach będzie taki, jak był na początku.
Nie wierzę też w to, żeby można było partnera nauczyć jakiejś konkretnej obsługi seksualnej czy też dogłębnie z nim przedyskutować to, co się lubi robić w łóżku i jak to robić, żeby działało. To zabiłoby całą istotę pożądania. Kompromis polega też na akceptacji. Dokładnie tak, jak akceptujemy to, że się starzejemy, że nasze ciała z czasem działają gorzej, tak i różnice w seksie na początku i po latach relacji trzeba po prostu przyjąć. Podobnie jak i fakt, że erotyczne fantazje nigdy nie zostaną do końca spełnione. Dobrze byłoby jedynie mieć świadomość, że pewien poziom frustracji, który zafundujemy partnerowi, na przykład całkowicie odmawiając seksu, może się zemścić.
Konfliktu pomiędzy stałością i związkiem z jedną osobą a naturą pożądania rozwikłać się nie da; dobra wiadomość może być chyba tylko taka, że jeśli kogoś kochasz, to mu wybaczysz, że nie spełnia wszystkich twoich potrzeb – jeśli dwoje ludzi to rozumie, to już jest jakiś sukces.
Paweł Ddroździak, psycholog. Prowadzi poradnictwo dla osób dorosłych i par. Pracuje z osobami mającymi trudności z kontrolowaniem zachowań impulsywnych. Zajmuje się także analizą lacanowską. Jest współautorem książki „Blisko, nie za blisko. Terapeutyczne rozmowy o związkach”.