To, jak mówimy o ludziach w kryzysie zdrowia psychicznego, wiele mówi o nas samych. O naszych lękach, potrzebie przynależności do wspólnoty, zakorzenionych przekonaniach. By nie ranić i nie bagatelizować, potrzebujemy przede wszystkim zrozumieć, z czym się mierzą. A to trudne zadanie – zauważa językoznawczyni dr Małgorzata Majewska.
Artykuł ukazał się w magazynie „Sens” 12/2025.
W raporcie stworzonym przez psychiatrów i językoznawców w ramach kampanii „Wrażliwi na słowa. Wrażliwi na ludzi” z 2020 roku, który zawiera rekomendacje dotyczące języka niedyskryminującego osób z zaburzeniami psychicznymi, pada stwierdzenie: „Osoby z zaburzeniami psychicznymi pokazywane są (w mediach – przyp. red.) często jako niezrównoważone i niebezpieczne. (...) W społeczeństwie pokutuje wyobrażenie, że osoba chora psychicznie to »szaleniec, który biega z siekierą i zaraz zrobi komuś krzywdę«”. Zdaniem autorów właśnie takie postrzeganie przyczynia się do tego, że w pierwszej kolejności czujemy wobec tych osób lęk, potem ewentualnie współczucie, zakłopotanie i litość, ale bardzo rzadko jesteśmy w postawie szacunku czy też postawie neutralnej. To ma przełożenie na język?
Zacznę od tego, że nie do końca wierzę w postawę neutralną. Za każdym razem, gdy cokolwiek się wokół nas dzieje – i nie mówię tylko o obszarze zdrowia psychicznego – to jakoś na nas wpływa. Naprawdę rzadko reagujemy, a więc i mówimy, w sposób neutralny.
Oczywiście, że utrwalanie stereotypu szaleńca z siekierą, gdy mowa o osobie chorej psychicznie, jest szkodliwe – z tym nie ma sensu dyskutować. Chciałabym jednak, byśmy przyjrzały się językowi nie z miejsca oceny, ale próby zrozumienia mówiącego. Osoba w kryzysie zdrowia psychicznego to jest człowiek, którego zachowania nie zawsze możesz przewidzieć, podczas gdy poczucie bezpieczeństwa w społeczeństwie daje nam właśnie przewidywalność. Gdy nagle w twoim otoczeniu pojawia się osoba, z którą dzieje się coś, czego nie rozumiesz, twoje poczucie bezpieczeństwa jest zagrożone i lęk w takiej sytuacji jest zupełnie naturalny.
Pamiętam, gdy któregoś ranka zadzwonił do mnie znajomy. Na pytanie, jak się miewa, odpowiedział: „Udało mi się wziąć prysznic i zrobić sobie kawę”. Człowiek, który działał do tej pory w trybie szwajcarskiego zegarka, nagle zupełnie banalne czynności zamknął jednym krótkim zdaniem w ramie trudu. Forma tego zdania uruchomiła u mnie uważność, czułam, że dzieje się coś niedobrego. Dużo ze sobą rozmawiamy, więc po jakimś czasie zauważyłam, że podobnych językowych konstrukcji pojawiało się coraz więcej. Język jako pierwszy ujawnił coś, czego on sam jeszcze nie wiedział – początki depresji. Przytaczam tę historię, bo choć na tym etapie mój znajomy zapewniał, że „wszystko jest okej”, jego najbliższe otoczenie było zaniepokojone. Żona mówiła, że on, który nigdy się nie spóźnia, od jakiegoś czasu nie dociera na czas na ważne spotkania, zawala terminy. Gdy z kimś bliskim dzieje się coś, co wyraźnie odbiega od normy, czujemy lęk – tym bardziej że jeszcze nie potrafimy tego nazwać. Tymczasem żeby się czuć bezpiecznie, potrzebujemy zamknąć rzeczywistość słowem, narracją. Kłopot w tym, że w kontakcie z osobami w kryzysie zdrowia psychicznego nie da się tego zrobić, a przy najmniej nie od razu. W przypadku choćby choroby afektywnej dwubiegunowej nawet psychiatrzy mają kłopot z diagnostyką, to często jest długi proces, któremu towarzyszą i lęk, i niepewność. Przebiegu samej choroby też nie sposób przewidzieć. A my nie mamy zgody na narrację niepewności. Wolimy narracje, które stawiają kropkę.
Stosując określenia „nadaje się do wariatkowa”, które wciąż są w obiegu, choć raczej w kuluarach niż w oficjalnym dyskursie, w pewnym sensie tę kropkę stawiamy... Nie ma już niepewności, jest za to potężna stygmatyzacja osób mierzących się z problemami psychicznymi.
To oczywiście są pejoratywne i krzywdzące określenia zastępujące jedyną dopuszczalną formę – osoba w kryzysie zdrowia psychicznego, która, nawiasem mówiąc, jest dość kłopotliwa, bo bardzo długa. Chcę jednak zwrócić uwagę na to, że gdy mówimy: „Trzeba go oddać do Tworek” – albo wskazujemy inne miejsce, bo tu używa się regionalizmu, zależnie od tego, w którym regionie Polski rzecz się dzieje, a to akurat przykład warszawski – to w pewien sposób zdejmujemy z siebie odpowiedzialność, nie musimy się zajmować taką osobą. Niech się idzie leczyć, nic nam do tego. Cokolwiek zrobi osoba z taką etykietką, cokolwiek nam zarzuci, nie ma już znaczenia, bo kto by się przejmował jakimś „wariatem”?
Ludzi w kryzysie psychicznym stygmatyzuje się obraźliwymi określeniami także po to, by odebrać im głos, unieważnić ich. Częstym wskaźnikiem kryzysu zdrowia psychicznego jest to, że ludzie, których on dotyka, zaczynają mówić wprost, bo nie muszą trzymać się konwencji grzecznościowych. I gdyby nie epitet typu „wariatka”, musielibyśmy dopuścić do siebie, że może w słowach takiej jest jakaś prawda na nasz temat, z którą wcale nie chcemy się konfrontować. Łatwiej uznać, że jemu czy jej „odbiło”, i spokojnie iść w swoją stronę.
Jest jeszcze zupełnie inna przyczyna, dla której używamy podobnych określeń. One są historycznie utrwalone. Za początek rozwoju humanitarnej psychiatrii przyjmuje się końcówkę XVII wieku, ale tak naprawdę przełomowy był dopiero wiek XIX. Taka psychiatria, jaką znamy dziś, zaczęła się w pełni rozwijać nieco ponad 100 lat temu. To naprawdę niewiele czasu, by mogły utrwalić się w języku nowe wzorce mówienia o osobach z problemami psychicznymi, które przecież funkcjonowały we wspólnotach od zawsze i jakoś musiały być nazywane, także wtedy, gdy nie było narzędzi, by je zdiagnozować.
Dlaczego jesteśmy tak oporni na zmiany? Trzymamy się starego języka z przyzwyczajenia?
Po części tak, ale nie tylko. Żeby coś zmieniać, musimy wiedzieć i czuć, że to nam się opłaca. Jeśli w moim bloku kobietę z piątego piętra, która zachowuje się irracjonalnie, wszyscy nazywają wariatką, a ty nagle przyjdziesz do mnie i powiesz: „To nie jest wariatka, tylko osoba głęboko zaburzona, ze zdiagnozowaną chorobą”, to mój mózg nie przyjmie tego łatwo. Zacznie negocjować: „Nie przesadzaj, wszędzie są wariaci, my tutaj też mamy swoją lokalną wariatkę i tyle”. Dzięki temu mogę spokojnie wrócić do swojego życia i nie muszę się mierzyć z tym, że mam w sobie dysonans poznawczy. Bo jeśli przyjmę to, co do mnie mówisz, będę musiała zredefiniować całe swoje pojmowanie świata, a to ogromny wysiłek poznawczy. Będę też musiała przyznać, że się myliłam, nazywając tak ciężko chorą osobę, a to niekomfortowe – nikt nie lubi się mylić. W wielu przypadkach taka zmiana dokonuje się dopiero wtedy, gdy w najbliższym środowisku pojawi się osoba w głębokim kryzysie zdrowia psychicznego: syn, córka, brat.
Doświadczenie graniczne zmienia optykę, a w ślad za nią narrację?
Tak, bo takie doświadczenie właśnie dlatego nazywa się granicznym, że zmienia granicę oglądu świata. Jeżeli twoją dotychczasową granicą oglądu świata był syn sąsiadki, „leń, obibok, co całymi dniami leży i nic nie robi, wymyśla sobie choroby”, a nagle mierzysz się z depresją u kogoś bliskiego, to nagle musisz się przyznać, po pierwsze, że się myliłaś, a po drugie, że obrażałaś syna sąsiadki, nie traktując go z szacunkiem. Zmienia się nie tylko granica pojęciowa, ale i cały obraz wspólnoty.
Oczywiście nie chcę powiedzieć, że zmiana jest możliwa tylko w takiej sytuacji. Myślę, że ogromnie ważne jest to, by choćby w takich rozmowach jak nasza uświadamiać, jak istotny jest język, jak ważne jest to, by posługiwać się określeniami typu „osoba w kryzysie zdrowia psychicznego” zamiast niewybrednych epitetów, bo naprawdę wierzę, że te zmiany kształtują naszą rzeczywistość, ale jednocześnie wiem, że zmiany społeczne wymagają czasu.
Pejoratywne określenia to ewidentny przykład stygmatyzacji, ale samo zjawisko ma w sobie wiele niuansów. Jednym z nich jest używanie typowo medycznych określeń w kontekście niemedycznym, kolokwialnie. Mówimy, że ktoś ma ADHD, gdy rozpiera go energia, że ktoś ma paranoję, bo boi się zostawić auto na parkingu. Ostatnio słyszałam, jak nastolatka zwierzała się mamie, że ma traumę, bo jakiś chłopak gapił się na nią na siłowni. Skąd w nas taka tendencja?
To język poppsychologii, który jest odpowiedzią na potrzebę nazwania tego, co w polszczyźnie pozostawało niewyrażone, na co brakowało słów. Weźmy przykład z traumą nastolatki. Dla mnie użycie w tej historii słowa o dużym ciężarze gatunkowym jest sygnałem, że ona potrzebuje podkreślić w rozmowie z matką trudność sytuacji, w jakiej się znalazła. Nie mamy jednak oswojonej narracji mówienia o trudzie. Gdy powiesz, że mierzysz się z czymś trudnym, natychmiast dostaniesz rady, poklepywanie po plecach. Niewiele osób zapyta z zaciekawieniem, z uważnością, co przeżywasz. Trud najczęściej unieważniamy, a słowo „trauma” daje problematycznej sytuacji etykietę ważności. Wykorzystywanie fachowych medycznych definicji w wielu przypadkach jest wołaniem o uwagę drugiego człowieka, która jest towarem deficytowym.
Swoją drogą, od lat obserwuję modę na pewne słowa. Jeszcze z czasów studiów pamiętam, że wszyscy w moim środowisku czytali „Neurotyczną osobowość naszych czasów” Karen Horney i oczywiście wszyscy byli neurotykami. Później weszło w obieg hasło „toksyczni rodzice”, więc wszyscy mieli toksycznych rodziców. Teraz, jak sądzę za sprawą popularności teorii traumy Gabora Matégo, wszyscy mierzą się z jakąś traumą. Z pewnością za chwilę pojawi się kolejne modne pojęcie, ale wszystkie te przykłady świadczą w mojej ocenie o tym samym – o próbie dawania ważności temu, co uważamy za ważne, a co pozostaje niesłyszane, bo bez użycia dosadnych słów nikogo nie obchodzi.
Jednak nie każdy smutek jest depresją, nie każde roztargnienie wynika z ADHD. Nadużywamy tych pojęć także w autodiagnozach, chyba często nietrafnie.
Przypomina mi się anegdota sprzed lat. W jakiejś powieści przeczytałam, że u mężczyzn kryzys wieku średniego zaczyna się od tego, że nie wiedzą, jaki wybrać krawat, i że sikając, patrzą w łazienkowe lustro – a były to czasy, kiedy siusianie na siedząco uważane było za wysoce niemęskie. Na zasadzie żartu przytoczyłam ten fragment mojemu tacie. Natychmiast uznał, że doświadcza kryzysu wieku średniego w pełnej krasie – całkiem na poważnie! Ta historyjka pokazuje, że nasz umysł działa według trzech kroków. Pierwszy krok to identyfikacja detalu: „Mam tak samo, patrzę w lustro!”, więc ten kawałek się zgadza. Drugi krok to integracja. Bierzemy inne detale, przypominamy sobie historie ludzi, którzy też „mieli tak samo”, składamy to w całość i dokładamy do tego emocje – bardzo często lęk („sąsiadka tak miała i umarła”). Trzecim krokiem tego procesu jest imaginacja, czyli dopisywanie sobie brakujących elementów.
Wracając do przykładu z nastolatką – być może ta dziewczyna gdzieś zetknęła się ze słowem „trauma”, coś o niej przeczytała. Ponieważ nie miała słowa na trudność, z jaką się mierzyła, złapała się traumy w trzech opisanych krokach, zintegrowała to w sobie i najpewniej dzięki tej etykietce dostała większą uwagę matki.
Wspomniałaś o modzie na pewne słowa, których w efekcie nadużywamy. Mam takie poczucie odnośnie do pogranicznego zaburzenia osobowości typu borderline. Często słyszę „border” albo lepiej – „borderzyca” w charakterze inwektyw. Każdy mężczyzna jest ostatnio narcyzem, co jednak w większości przypadków niewiele ma wspólnego z narcystycznym zaburzeniem osobowości. Ta tendencja też o czymś mówi?
To są świetne przykłady łączące kwestie, o których już wspomniałam. Po pierwsze, użycie terminów z obszaru psychiatrii wzmacnia przekaz, który dzięki nim wybrzmiewa bardziej. Jednak „border” brzmi dobitniej niż osoba z wahaniami nastrojów, a narcyz to krok dalej niż egoista. Po drugie, chodzi o odsunięcie odpowiedzialności. Jeśli ktoś w ten sposób nazwie na przykład partnera, to dla mnie oznacza, że nie chce zobaczyć relacji jako wspólnoty, tylko potrzebuje drugą osobę obwinić. Jest to więc strategia obronna, bo taki ktoś nie musi już się zastanawiać, czy jest odpowiedzialny za związek, może spokojnie schować się w roli ofiary. Trzecia rzecz dotyczy wspomnianego sposobu działania mózgu. Po przeczytaniu opisu narcyza niemal każda kobieta znajdzie punkty wspólne z cechami swojego partnera, bo tak działa identyfikacja. Jeśli jeszcze w takiej sytuacji porozmawia z innymi kobietami, które „mają tak samo”, to powstanie wspólnota kobiet, które wolą być same, bo nie ma już fajnych mężczyzn, wszyscy to narcyzi. I gdybyś próbowała wytłumaczyć im jako grupie, że każdy człowiek ma w sobie kawałek narcyzmu, że nie każdy mężczyzna kwalifikuje się jako osoba z narcystycznym zaburzeniem osobowości, to byłabyś wykluczona, bo zburzyłaś mit, które tę wspólnotę stworzył.
Wykluczenie ze wspólnoty to kolejny ważny wątek. Zauważałam, że ludzie zmagający się z kryzysem psychicznym czy uzależnieniem boją się zwolnienia lekarskiego i wizyty u psychiatry, bo obawiają się, że zostanie po tym ślad w ich papierach – zapis „leczony psychiatrycznie”, odbierany jako stygmat, porażka. Zapisu „leczony na nadciśnienie” nie obawia się nikt. Nadal postrzegamy problemy ze zdrowiem psychicznym jako wstyd?
Odpowiem z perspektywy prywatnej, nie językoznawczej. Przez dziewięć lat cztery razy w tygodniu chodziłam do psychiatry. Zgłosiłam ten fakt na uczelni, gdzie wówczas wykładałam, po to, by w godzinach moich sesji nie wpisywano mi zajęć do grafiku. Najczęstszą reakcją, gdy komuś ze współpracowników o tym wspominałam, było: „Nie martw się, nikomu nie powiem”. Wiem, że tymi osobami kierowała troska, ale doszło to sytuacji dość absurdalnej. Podczas gdy ja zupełnie otwarcie komunikowałam, że korzystam z pomocy psychiatry, ludzie wokół za wszelką cenę chcieli mnie ochronić przed piętnem i wykluczeniem. Dla mnie ten parasol ochronny świadczył o tym, że te osoby mają zupełnie nieoswojony temat zdrowia psychicznego, że to jest dla nich tabu. Jednak na oswojenie, o czym już wspominałam, potrzeba czasu.
Podobnych sytuacji wstydu i tabuizowania jest mnóstwo. Gdy ktoś ze współpracowników nadużywa alkoholu, zazwyczaj wszyscy o tym wiedzą, widzą to, całkiem dosłownie – czują, ale jednak się o tym głośno nie mówi. Wielokrotnie widziałam osoby zażywające ukradkiem leki przepisywane przez psychiatrę, choć z łykaniem witaminy C nikt się nie ukrywa. Leczenie psychiatryczne kwestionuje przynależność do wspólnoty. Możesz chodzić do coacha, możesz chodzić na warsztaty rozwojowe, nawet na psychoterapię, i to cię nie wyklucza.
Wizyta u psychiatry to co innego?
Wciąż jest inaczej postrzegana. Psychiatria jest stygmatyzowana dlatego, że „normalni ludzie nie chodzą do psychiatry”. Mam ogromną nadzieję, że z czasem o wizytach u psychiatry będziemy mówić dokładnie tak jak o wizytach u internisty, ale jestem realistką, to nie zdarzy się tak szybko. Skoro przez setki lat psychiatra był postrzegany jako lekarz, który pracował w „szpitalu dla obłąkanych”, nie spodziewajmy się rewolucji. Nadzieję dają takie zjawiska, jak obserwowane od jakiegoś czasu głośne mówienie o kryzysie psychiatrii dziecięcej w Polsce. Publiczny dyskurs z całą pewnością oswaja tę tematykę, staje się kroplą, która drąży skałę.
Jak długo to potrwa?
Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Wiem jednak, że nie wystarczy jeden społeczny postulat czy kilka mądrych zdań tłumaczących naturę problemów psychicznych, by przeciętny człowiek zmienił sposób myślenia i mówienia. Zarazem staram się dostrzegać każdą zmianę w dobrym kierunku. Bardzo pozytywnie zaskoczyło mnie to, że podwójną zwyciężczynią tegorocznej nagrody Nike została Eliza Kącka za książkę „Wczoraj byłaś zła na zielono”. Szczególnie cieszę się, że otrzymała nagrodę czytelników. Dla mnie to nie jest książka o spektrum autyzmu, tylko o tym, jak mamy się uczyć kogoś, kogo kochamy. W kontekście osób w kryzysie zdrowia psychicznego, naszych partnerów, dzieci, przyjaciół, właśnie to uważam za najważniejsze. Bo jeśli nie nauczymy się mówić o nich i do nich, rozmawiać z nimi, możemy ich stracić.
Małgorzata Majewska, dr nauk humanistycznych, językoznawczyni, specjalistka od komunikacji werbalnej i niewerbalnej. Przez wiele lat pracowała w Instytucie Mediów i Komunikacji Społecznej UJ. Zafascynowana pograniczem języka i psychologii, bada jego znaczenie i rolę w relacjach międzyludzkich. Jest twórczynią kanału na YouTubie „Między Zdaniami”.