Czytamy i oglądamy je z wypiekami na twarzy, chociaż już niekoniecznie się do tego przyznajemy… A tymczasem powieści i seriale erotyczne dla kobiet nie tylko są coraz popularniejsze, lecz także mogą wywołać w naszym życiu niemałą rewolucję. Jaką – zdradza seksuolożka dr Agata Loewe-Kurilla.
Literatura erotyczna dla kobiet wydaje się przeżywać apogeum swojej popularności. Trzecia część filmu „365 dni” na podstawie książki Blanki Lipińskiej okazała się takim hitem, że jej premierę Netflix zorganizował w Nowym Jorku. Skąd ta popularność tej tematyki?
Jesteśmy bardziej otwarci na afirmowanie seksualności. Pomijając „365 dni” na Netflixie obejrzeć można np. serial „Sex/Life”, mocno przez seksuologów krytykowany. Bohaterka ma wspaniałego męża i wiedzie cudowne życie rodzinne, gdy nagle na jej drodze staje przystojny australijski surfer. Normalnie wybór Zofii (śmiech). W tym serialu jest mnóstwo scen seksu, które w takiej formie do niedawna w ogóle nie pojawiały się w filmach. A gdyby porównać je ze standardami lat 70., można by wręcz powiedzieć, że to soft porno. I kiedy takie sceny możemy obejrzeć w ogólnodostępnym serialu, to tym samym dajemy sobie przyzwolenie na zabranie seksualności z miejsca, w którym jest ona zakazana. To bardzo ważna kulturowa zmiana.
Tak samo jest z powieściami erotycznymi?
Na początek muszę je nieco zdjąć z piedestału – przecież harlekiny są stare jak świat! Owszem, powieści erotyczne zyskały teraz nową szatę graficzną i lepszy marketing, a do tego – dzięki afirmowaniu seksualności – mają większe możliwości do promocji w mediach. Myślę jednak, że najważniejsze znaczenie ma fakt, że najsłynniejszy erotyczny bestseller, „Pięćdziesiąt twarzy Greya”, jest niczym innym jak zbiorową fantazją wielu z nas. W książce „Hardkorowy romans” Evy Illouz wydanej przez Krytykę Polityczną, zostały opisane mechanizmy, które stoją za jego sukcesem. Autorka, E.L. James zebrała po prostu fantazje seksualne wielu osób i zmontowała z nich powieść. I to jest powód, dla którego tak wiele czytelniczek mogło się w niej odbić.
„Pięćdziesiąt twarzy Greya” to fantazje większości z nas?
W opisanych w tej powieści praktykach są elementy przekroczenia i kontrowersji. Nie dość, że opisany zostaje seks, to jeszcze seks zakazany. Wiele czytelniczek „Pięćdziesięciu twarzy Greya” żyje z pewnością w monogamicznych związkach. Taki związek to często mniej lub bardziej świadoma decyzja o tym, że w najbliższym czasie nie będzie w nim pikanterii. Nawet mając dobre życie seksualne można tęsknić za czymś więcej. Wcale tego nie trzeba realizować, wystarczy, jeśli pozostanie to w sferze fantazji, nawet lekkiego zawstydzenia. Erotyczna literatura czy erotyczne filmy dają nam dostęp do tej części siebie, która jest z pogranicza własnego tabu, nie tylko seksualnego. Przed pandemią uczestniczyłam z dr Alicją Długołęcką w projekcie badającym fantazje erotyczne Polek. Opowiedziało nam o nich prawie 200 respondentek. To, co nas zaciekawiło, to duża liczba „filmowych” fantazji – seks w windzie, na tylnym siedzeniu samochodu, tajemniczy nieznajomy podchodzi do nas na imprezie, chwyta nas za włosy, a my rozpuszczamy się w pocałunkach. Było też mnóstwo fantazji o seksie z innymi kobietami oraz o orientalnych orgiach. Pojawiały się też oczywiście fantazje o dominacji i uległości – w różnych konfiguracjach. Ktoś spełnia wszystkie moje życzenia i zachcianki albo jestem związana i całkowicie zależna od cudzych decyzji.
O czym to świadczy?
Gdyby zacząć psychologizować – o ogromnym przepracowaniu kobiet.
A czy w jakiś sposób mogą się one utożsamić z bohaterkami erotyków?
Bohaterki tego typu książek, filmów czy seriali to bardzo archetypowe postaci: albo kobiety niewinne, albo przebojowe, pełne sukcesu. Te drugie to fantazja o odpuszczeniu w życiu prywatnym. W „365 dni” Blanki Lipińskiej bohaterka zostaje wręcz porwana! Podobnie w „50 twarzach Greya”. Ta historia na głębszym poziomie mówi o oddaniu kontroli. W tym przypadku jest to akurat oddanie kontroli mężczyźnie, ale powstaje coraz więcej literatury przekraczającej kwestie gender – kobieta zdobywa w niej kobietę, mężczyzna mężczyznę. Nie wspominając już o komiksach, w których bohaterki mają romanse z centaurami czy smoczycami.
A co z bohaterkami niewinnymi?
Zaczęłyśmy od Harlequinów, natomiast nie należy też pomijać innej ważnej autorki, czyli Daniele Steel. Pisała historie typu: wybuchła wojna, dziewczyna-bohaterka stoi z jedną walizką na ulicy, przejeżdża przystojny żandarm, który ją podwozi i nagle się w sobie zakochują. Bohaterka reprezentuje archetyp dziewczynki, jej losy są marzeniem o niewinności, naiwności, ale też zrzuceniu odpowiedzialności za swoje życie. Gdybym znowu miała psychologizować, to Polki dość szybko, w porównaniu z resztą Europy, wchodzą w poważne, długoletnie związki, niezależnie od tego, czy są one dobre, czy nie. W wielu badaniach opisano, że swoją seksualność odkrywają po 35. roku życia. Dopiero wtedy, najczęściej po urodzeniu dziecka, mówią: „muszę wziąć sprawy w swoje ręce, bo czuję, że umieram, a jestem młodą i piękną kobietą”. Trafiają do mnie. W gabinecie seksuologicznym bardzo często obserwuję, że moja pacjentka nie miała szansy przejść z etapu dziewczyny zaciekawionej światem do kobiety eksplorującej swoją seksualność w bezpiecznych dla siebie granicach. Zamiast seksualnie dojrzeć, zamroziła się w roli dziewczynki. Bardzo wiele dorosłych kobiet rumieni się na samo słowo „seks”. Mimo że go uprawia! Zapytane, co dokładnie robią, mają pąsy jak piętnastolatka. W gabinecie seksuologicznym pracujemy więc nad tym, by przejść dojrzewanie seksualne w bezpiecznych dla siebie warunkach. To dotyczy znajomości własnego ciała, wyznaczania zdrowych granic, ale też myślenia np. o swojej cipce, że nie jest brudna. Innymi słowy – podstawy edukacji seksualnej, które trzeba nadrobić, żeby dogonić swoje dorosłe życie. Bohaterki harlekinów czy romansów Danielle Steel są takie same. Łatwo się z nimi identyfikować. Z kolei odbiorczynie tych powieści, to te same kobiety, które kiedyś edukowały się na rubryce „twój pierwszy raz” w Bravo Girl i na tym się zatrzymały. Dziś czytają książki erotyczne i tamta „edukacja” w nich rezonuje. Na podobnej zasadzie – gdy usłyszysz kawałek Backstreet Boys w samochodzie i piszczysz.
Czy w takim razie dojrzałość wymagałaby innej lektury?
Dla mnie to się wzajemnie nie wyklucza. Fajnie móc skontaktować się z tą dziewczyną, która piszczy i ma w sobie figlarną zalotność. Jednak przeniesienie tego do dorosłości oznaczałoby, że rozumiem, co daje mi świat fantazji, jakie mechanizmy obronne wzbudza i że pozwala mi tu i teraz nie brać odpowiedzialności za własną seksualność. Bo każda z nas powinna to potrafić. Każda z nas powinna radzić sobie z braniem odpowiedzialności za swoje pragnienia seksualne. Gdy rozmawiam z moimi klientkami o „50 twarzach Greya” czy „365 dni”, to wiele z nich oficjalnie nie ma tego typu pragnień, są dla nich zbytnio stabuizowane – fajnie o nich poczytać, ale na tym koniec. Przynajmniej oficjalnie. Ale gdy pytam je, co właściwie robią w łóżku z partnerem i czy jest tak, jak chcą i lubią, okazuje się że nie. I nie mówię tu wcale o presji orgazmu. Wiele kobiet przychodzi do mnie z brakiem pożądania, bólem, seksualnym zamrożeniem. Wtedy jako zadanie domowe przepisuję im rozeznanie się w literaturze erotycznej, filmach dla dorosłych czy erotycznej poezji, by sprawdzić, w którym momencie pojawia się w nich blokada. Chodzi o to, by najpierw poznawczo sobie pooglądać, poczytać, a dopiero potem zdecydować, czy chcemy to ucieleśnić, czy nie.
Wyobrażam sobie sytuację, w której kobieta wyłącza film, bo to już dla niej „za bardzo”.
Może też siedzieć w zamrożeniu bliskim dysocjacji. Albo za każdym razem, gdy zaczyna się scena erotyczna, wychodzić z pokoju, odwracać wzrok. Często taka reakcja bywa wynikiem tego, jak w jej dzieciństwie na takie sceny w filmach reagowali nasi rodzice. I choć już dawno nikt nie decyduje o tym, co możemy oglądać, a co nie, i tak same to sobie robimy.
Co jeśli nie jesteśmy w stanie przemóc takiej reakcji?
To się przekłada na resztę życia. Wyciszamy seksualność, czyli słynne freudowskie libido, źródło życia, energię witalną, która w nas płynie. Co więcej, wyłączenie tej energii wymaga bardzo dużo konsekwentnego wysiłku. Nawet w skutek traumy nie dzieje się to automatycznie. To coś, co musimy w sobie chronicznie pielęgnować, jako decyzję, żeby się seksualnie nie realizować. Nie odbywa się to najczęściej na poziomie świadomym. Oczywiście może to być kwestia tego, że jesteśmy aseksualne. Bardzo często jednak wynika to z innego paradygmatu – seks-negatywizm jest kultywowany przez naszą religię. Wyraźnie widzę to w gabinecie i to niekoniecznie u osób, które pochodzą z religijnych domów. W naszym kraju przeplotły się religia z kulturą, a przekazy dotyczące seksualności, zwłaszcza kobiecej, są bardzo silne. Nie możemy być seksualne, bo to oznacza, że uwodzimy, prowokujemy. Do tego dochodzi slut shaming, czyli zawstydzanie seksualnością przez mężczyzn, ale i kobiety. Kiedy mówisz: „uwielbiam seks, nie pamiętam, kiedy ostatnio byłam w stałym związku, nie chcę mieć dzieci", to zawsze będziesz tą szaloną koleżanką, której nie należy traktować poważnie. Afirmacja seksualności nie przynosi nam społecznych bonusów, wprost przeciwnie.
Czy w takim razie ucieczka w książki i filmy to sposób na bezpieczne zrealizowanie tej seksualności?
To piękny sposób, bo to seksualność solo. Okazja, by wygospodarować czas tylko dla siebie. Jaki to komfort móc wyłączyć się z codziennej bieganiny i poczytać książkę. Gdy uczę kobiet treningu masturbacyjnego, najtrudniejszym etapem nie jest wcale kupno wibratora, tylko wygospodarowanie sobie wolnego czasu i przestrzeni. To super, gdy kobieta znajduje chwilę by czytać to, co chce przeczytać. Choćby tego Greya, który dla mnie osobiście jest w warstwie językowej po prostu nie do przejścia. Ale gdzie mi to oceniać? To super, że sięgnęłaś po książkę. Super, że kontaktujesz się z tą seksualną częścią siebie. Może włączy to u ciebie myślenie: a dlaczego miałabym tego nie spróbować? Pójdę do partnera i zaproponuję mu wyprawę do sex shopu. Albo powiem: kochanie, chcę przeznaczyć pieniądze z naszego budżetu na zakup seksownej bielizny. Dla mnie to niesamowicie wzruszające, gdy kobiety decydują się brać seksualność w swoje ręce.
Jechałam kiedyś pociągiem, a obok mnie siedział mężczyzna, który całą drogę studiował Greya właśnie. Na peronie czekała na niego starsza kobieta. Oczywiście ułożyłam sobie w głowie całą historię, jak to się dla niej – na jej prośbę – doszkalał.
Od bardzo wczesnych lat jesteśmy uczone, że mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Wenus. I to na kobiecie spoczywa odpowiedzialność, żeby udomowić barbarzyńcę. W związku z tym to kobiety czytają i chodzą na warsztaty. Jeśli więc powstaje cały rynek książek i filmów erotycznych skierowanych do kobiet, to z jednej strony super, bo znaczy, że kobiety chcą się zajmować swoją seksualnością. Z drugiej strony – najwyraźniej mężczyzn aż tak bardzo to nie interesuje. Nie wykonują tej samej pracy, by się doszkolić. Ma to swoje konsekwencje. Gdy para ma kiepski seks, kobieta myśli, że to do niej należy jego naprawienie. To z nią jest coś nie tak. Zamiast przegadać problem z partnerem i podzielić się po połowie odpowiedzialnością. Bardzo często kobiety nie są w stanie zrobić już dla związku nic więcej: uczestniczą w kursach tantry, kręgach, terapiach, czytają poradniki, słuchają podcastów. Są napełnione – a poprawy brak. Nie ma entuzjastycznego odzewu i pojawia się bezradność.
Może chodzi o to, że mężczyźni mają swoje porno, a kobiety – twórczość erotyczną?
Porno, siłownia, gry komputerowe czy alkohol – wszystko jest dla ludzi. Problemem w związkach są proporcje i te wenusjańsko-marsjańskie wojny o podział obowiązków. Kiedy ktoś szuka samopocieszenia i nie realizuje go w relacji. Pamiętajmy, że istnieje też porno dla kobiet. Męska perspektywa nie jest jedyną. Nie chciałabym stereotypizować, że kobiety muszą od razu czytać o miłości i wielkim romansie, choć faktycznie lepiej zarysowana fabuła ma znaczenie. Stwarza kontekst, otoczkę podrywu i starania się. Gdy dochodzi do seksu, mamy na niego – jako czytelniczki lub widzki – dużo większe przyzwolenie. Tylko trzeba mieć czas na oglądanie i czerpanie z tego przyjemności.
W 2021 roku w Nature opublikowano badanie o czytelnikach współczesnej literatury erotycznej. To, co mnie zaskoczyło to fakt, że czytelniczki nie są wyemancypowane i ekstrawertyczne, tylko raczej zachowawcze, pozamykane.
Lektura lub seans pozwalają przeżyć rzeczy, na które nie pozwalają sobie na co dzień. Dodatkowo nie ma w tym pomysłu, że historie tych wszystkich wyzwolonych, rozbudzonych kobiet mogłyby być o nich – czytelniczkach. To trochę tak jak oglądanie programów podróżniczych – prawdopodobnie nigdy nie pojedziemy do tych odległych, egzotycznych miejsc, ale bardzo chcemy zobaczyć, jak w nich jest.
Czy takie lektury lub seanse mogą wywołać w życiu kobiety zmianę?
Część kobiet skontaktuje się ze smutkiem, a nawet rodzajem żałoby, że takich doświadczeń nigdy nie dozna za swojego życia. Inne otrząsną się, powiedzą: wychodzę z tego marazmu, muszę trochę odświeżyć świat, w którym jestem, bo jeśli moje życie seksualne ma wyglądać tak, jak w ciągu ostatnich 5 lat, to ja się na to po prostu nie zgadzam. Czasami tego typu literatura niesie więc ze sobą rewolucje, które wybuchają płomieniami w kobietach. Zaczynają się od myśli: ja też mogę wyjechać na wakacje, też mogę pouśmiechać się do obcych ludzi na ulicy. Nawet wyjście potańczyć z koleżankami może być uwalniające. W tańcu łatwiej skontaktować się z własnym ciałem, jego seksualnym kawałkiem. I wcale nie chodzi o seks, tylko oddech, ruch, cielesność, erotykę. Im więcej tego kontaktu, tym bardziej zaczyna do nas docierać pytanie: co ja robię ze swoim życiem, że na co dzień jest takie mdłe? Twórczość erotyczna może więc z jednej strony służyć do tego, żeby sobie coś pooglądać i nie zastanawiać się nad sobą, a z drugiej – by wzbudzić w sobie tę rewolucyjną iskrę.
Czy jakbyśmy mieli więcej takich książek, filmów czy seriali moglibyśmy zmieniać świat?
Bardzo silnie wierzę w to, że ten dyskurs, który się obecnie odbywa, ma sens. Bardzo dobrym serialem, który to pokazuje, jest „The Affair”, w którym postaci pięknie rozwijają się z czasem. Jest pokazana zmiana generacyjna w obyczajowym traktowaniu różnych kwestii. To się naprawdę dzieje na naszych oczach. Czasem tylko mam wrażenie, że Polkom wydaje się, że to zachodzi w Stanach Zjednoczonych, gdzieś daleko, że to nie jest dla nich dostępne. A to nieprawda. Naprawdę Polska jest świetnie rozwinięta jeśli chodzi o wszelkie inicjatywy sekspozytywne.
Chciałabym jeszcze poruszyć kwestie językowe. Mówi się, że po polsku nie da się pisać o seksie, inaczej niż albo medycznie, albo wulgarnie.
To kwestia poruszana na każdej konferencji seksuologicznej. Nie mogę już o niej słuchać! Zacznijmy w końcu o seksie mówić neutralnie, zacznijmy go oswajać! Takie np. słowo cipka – ileż mamy się wahać, czy nadal jest wulgarne, czy weszło już do mainstreamu i możemy nauczyć dziecko tak mówić bez obawy, że zostanie za to zawstydzone w przedszkolu. Moim zdaniem jest dużo lepsze niż słowo srom, które po staropolsku oznacza wstyd. Chciałabym, żebyśmy przestali już o tym dyskutować, tylko zaproponowali rozwiązanie. To się zmienia, zwłaszcza w poradnikach o seksie. Wiem, że w przypadku takich książek jak „Klub Rozkoszy. Kartografia przyjemności” June Pla oraz „Dochodzę. Odkryj co sprawia ci przyjemność” Roberty Rossi, tłumacze i wydawnictwo dołożyli starań, by język był przemyślany. Podobnie w przypadku „Warsztatów Intymności” Agnieszki Szeżyńskiej czy „Ona. Zdrowie, seksualność, ćwiczenia mięśni dna miednicy” Kamili Raczyńskiej Chomyn i Eweliny Tyszko-Bury. Podsumowując: nic mnie tak nie złości, jak usprawiedliwianie się za to, że nie mówimy o seksie, bo nie wiemy, jakiego języka używać. Spróbujmy mówić jakimkolwiek językiem. Będzie to miało dodatkową wartość, bo przez język konfrontujemy się również z naszymi przekonaniami.
Czy są więc jakieś książki, w których ten seks jest opisany dobrze?
Jest taki zbiór opowiadań Kristen Roupenien „Kociarz”, było o nim głośno. Byłam mile zaskoczona, w jaki sposób jest tam opisany seks, mimo że sam zbiór jest dość kontrowersyjny.
A co dzieje się z kobietą, która dzięki erotycznym lekturom lub seansom odkryje swoją seksualność?
Myślę, że ona cały czas wiedziała, że ta seksualność gdzieś tam w niej drzemie. Pytanie, czy spuści ją odrobinę z wodzy i się jej nie przestraszy, tylko pozwoli się jej rozbiegać. Nie chodzi o żadne wielkie sprawy. Po prostu mentalny eksperyment – no i co z tego, że będę spała bez majtek? Co z tego, że puszczę sobie odrobinę wody z prysznica na łechtaczkę? Albo wejdę o 12:00 w środę do sex shopu? Przecież jestem dorosłą kobietą, ludzie robią takie rzeczy. Część z nich czerpie z tego przyjemność. Dlaczego miałabym sobie odmawiać tej przyjemności.
Rozumiem, że to się potem przekłada na resztę życia…
Wszystkie badania wskazują na to, że kobiety, które zaczynają być w kontakcie ze swoją seksualnością, czują się dużo bardziej spełnione w innych dziedzinach życia. Nie ma nic lepszego niż powiedzieć swoim dzieciom „mama jest teraz zajęta”. Mogą sami zrobić sobie obiad, widzieli setki razy jak to się robi. Nagle okazuje się, że te wszystkie rzeczy, które były na mojej głowie, mogę oddelegować. Mogę zająć się rzeczami, które mnie cieszą, z których mam przyjemność. Zmienia się proporcja w życiu i to jest fajne. Bardzo kibicuję w tej zmianie kobietom.
Agata Loewe-Kurilla, PhD, psycholożka kliniczna i międzykulturowa, psychoterapeutka systemowa, seksozofka, seksuolożka i certyfikowana sex coach. Założycielka Instytutu Pozytywnej Seksualności. Od 2009 roku współpracuje z instytucjami działającymi na rzecz równości w zakresie płci, genderu, seksualności oraz relacji i dostępu do praw seksualnych człowieka. Prowadzi prywatną praktykę terapeutyczną oraz organizuje i prowadzi zajęcia dla osób, które chcą lepiej rozumieć własną seksualność oraz profesjonalnie pomagać innym w tym zakresie. Związana ze Światową Organizacją Zdrowia Seksualnego (WAS), amerykańskim SCU oraz brytyjskim Pink Therapy. Wykłada na Uniwersytecie SWPS w Poznaniu. www.sexpositiveinstitute.pl Instagram: agata_loewe_kurilla