Mówiono na nią „The Voice”, bo jej pięciooktawowy głos zwalał z nóg. Miała talent, do tego była piękna, sławna, bogata… Tak zaczyna się wiele historii, które kończy słowo „niestety”. W przypadku Whitney Houston zawiedli ci, których najbardziej kochała. W niedzielę 11 lutego mija 12. rocznica śmierci artystki.
„Whitney, którą znałem, mimo sławy i sukcesów zastanawiała się: Czy jestem dość dobra? Czy wystarczająco ładna? Czy mnie polubią? Ten ciężar sprawiał, że była wspaniała, i stanowił przyczynę jej potknięć” – powiedział Kevin Costner na pogrzebie piosenkarki. 11 lutego 2012 roku, kilka godzin przed 54. galą nagród Grammy, podczas której miała wystąpić, znaleziono ją martwą w wannie pokoju hotelowego w Los Angeles. Craig Harvey, rzecznik biura koronera, stwierdził, że Houston „zmarła wskutek przypadkowego utonięcia, lecz ciągłe zażywanie kokainy i problemy z sercem znacząco przyczyniły się do jej śmierci”. W ciele zmarłej znaleziono ślady kokainy, marihuany, leku przeciwlękowego, środka zwiotczającego mięśnie i antyhistaminę.
Dwadzieścia lat wcześniej Kevin Costner, który podobno był w Whitney zakochany, namawiał ją do zagrania głównej roli w filmie „Bodyguard” Micka Jacksona. Pomimo dobrego scenariusza o ciemnoskórej supergwieździe, prześladowanej przez psychofana, i mocnej pozycji, jaką Costner miał w Hollywood, Whitney zwlekała z podjęciem decyzji prawie dwa lata. Obawiała się, że powtórzy los wielu gwiazd muzyki pop, którym debiut na dużym ekranie przyniósł głównie miażdżącą krytykę. Costner nie odpuszczał. „Powiedziałam: Boję się. Nie chcę zajść wysoko, by potem upaść. On na to: Obiecuję, że nie pozwolę ci upaść. Pomogę ci” – opowiadała Houston w wywiadach. Costner dotrzymał słowa. Tym bardziej że tuż przed rozpoczęciem zdjęć do filmu okazało się, że Whitney jest w ciąży. Czuła się źle podczas wyczerpującej pracy na planie, zimą nad jeziorem Tahoe w Nevadzie. Poroniła.
„Bodyguard” odniósł spektakularny sukces, a nagrany na potrzeby filmu cover piosenki Dolly Parton „I Will Always Love You” przyniósł Whitney fortunę – sprzedał się w nakładzie 12 milionów egzemplarzy i znalazł się na siódmym miejscu najbardziej dochodowych kobiecych singli wszech czasów.
„Mama zawsze mówiła mi: idź tam, gdzie najbardziej na tym skorzystasz” – wyznała w wywiadzie dla magazynu „Rolling Stone” w czerwcu 1993 roku. Wtedy miała już w czym wybierać. Debiutancki album nazwany jej imieniem i nazwiskiem pojawił się w 1985 roku, znalazły się na nim takie przeboje jak „How Will I Know” czy „Saving All My Love for You”. Whitney była pierwszą afroamerykańską piosenkarką, która regularnie pojawiała się w MTV i innych telewizyjnych stacjach zdominowanych wtedy przez białych artystów. Dwa lata po debiucie jej konto powiększyło się o 44 miliony dolarów. Według „New York Timesa” była wtedy trzecią, po Madonnie i Stevenie Spielbergu, najlepiej zarabiającą amerykańską artystką. Kupiła rezydencję z ogrodem w New Jersey, dom dla psów i luksusowy apartament dla matki.
Cissy Houston, znana wokalistka gospel, urodziła Whitney 9 sierpnia 1963 roku w Newark. John, tata piosenkarki, pracował jako taksówkarz i kierowca ciężarówek, to on zajmował się wychowywaniem dzieci, gdy żona była w trasie. W końcu jednak zrezygnowała z kariery, by poświęcić się opiece nad dziećmi. Dionne Warwick, ciocia Whitney, była również piosenkarką i pianistką, a matką chrzestną dziewczynki została sama Aretha Franklin. „Wyrosłam w kościelnej rodzinie. Śpiewałam gospel, mając już pięć lat” – opowiadała Whitney dziennikarzom. Gdy Houston skończyła 10 lat, była obeznana ze sceną, regularnie występowała w Kościele baptystów, w wierze którego została wychowana. „Mała Nippy, jak nazywali Whitney najbliżsi, zazwyczaj siedziała obok dźwiękowca za konsolą i przez dźwiękoszczelną szybę przyglądała się pracującym artystom” – pisze James Robert Parish w książce „Po prostu Whitney. Historia supergwiazdy”. Miała świadomość, że jej pięciooktawowy głos jest absolutną rzadkości. Do dzisiaj najzdolniejsi wokaliści odpadają podczas wykonania takich utworów jak „I Have Nothing” czy wspomnianego „I Will Always Love You”.
Gdy miała 19 lat, skorzystała z propozycji, którą złożył jej szef wytwórni Arista Records, Clive Davis – została jego protegowaną. „Powiedział: wyłożymy odpowiednią sumę pieniędzy, usiądziemy razem, a ja pomogę ci nagrać takie piosenki, jakie będziesz chciała” – wspominała dziesięć lat później. Davis kierował jej talentem, była jego żyłą złota. Debiutancki album sprzedał się do dzisiaj w łącznym nakładzie ponad 25 milionów egzemplarzy. Kolejny, wydany dwa lata później, zatytułowany „Whitney”, umocnił jej pozycję na rynku.
Whitney nie miała czasu na bunt, od najmłodszych lat była przygotowywana do sukcesu. Nie miała czasu na dojrzewanie i popełnianie błędów, na młodzieńcze tajemnice i głupoty. Znalazła schronienie w muzyce, ale cały czas była na świeczniku. Już jako uczennica wyróżniała się wyglądem: białe bluzki, plisowane spódniczki, ładne pantofle. Inne dziewczyny miały dresy i sportowe obuwie. Czasami była przez to prześladowana. Jeśli nie stanęli w jej obronie starsi bracia – uciekała, nie radziła sobie z agresją, wolała zniknąć. Podczas pierwszego tournée promującego jej album często płakała z tęsknoty za domem. Od samego początku jej karierą sterowała mama, później również ojciec. Wizerunek grzecznej dziewczynki, za który obrywała w szkole, przeszkadzał jej coraz bardziej. W trakcie wywiadów jej mama często siedziała gdzieś w rogu, poza zasięgiem kamery, wspierała ją i kontrolowała.
Relacja z mamą bywa pierwowzorem wszystkich kolejnych. Jeśli jest symbiotyczna, utrudnia znalezienie intymności w innych związkach, powoduje, że powraca w nich poczucie winy i lęk. Gdy mama chce kontrolować, być zawsze najważniejszą, czyniąc sensem swojego życia życie dziecka – wtedy je zniewala. To ogromne brzemię, pełne odpowiedzialności i pragnienia ucieczki, niemożliwego do zrealizowania bez poniesienia kary ze strony własnych emocji – w postaci lęku, wstydu, ciągłej troski; do tego dochodzi potrzeba zaspokojenia ambicji rodzica. Jeśli z kolei mama jest nieobecna, bo umarła, wyjechała albo w inny sposób porzuciła dziecko, np. będąc fizycznie, ale nie troszcząc się o jego potrzeby, nie wsłuchując się w jego słowa i emocje, może to prowadzić do zaburzenia poczucia bezpieczeństwa i własnej wartości. A to skutkuje wchodzeniem w destrukcyjne relacje miłosne. Gdy dziecko dorasta w atmosferze miłości i poczucia wolności, zazwyczaj chętnie eksploruje świat zewnętrzny, mając poczucie bezpieczeństwa, które może ze sobą zabrać w dorosłość.
Niektórzy twierdzą, że początek końca nastąpił 18 lipca 1992 roku, kiedy Whitney Houston i pięć lat od niej młodszy Bobby Brown wypowiedzieli sakramentalne „tak”. W marcu 1993 roku na świat przyszło czwarte dziecko Bobby’ego i pierwsze Whitney – córka Bobbi Kristina. „On był moim narkotykiem” – wyznała diwa w 2009 roku podczas rozmowy z Oprah Winfrey. Przyznała, że z toksycznego związku uratowała ją matka, która w asyście policji wtargnęła do jej domu i zabrała na odwyk. „Bobby był w tym czasie w domu – opowiadała Whitney. – Ale wystarczyło, że mama spojrzała na niego i powiedziała: »Nie waż się ruszyć«. Nie zrobił nic, by mnie zatrzymać”. Bobby był wokalistą R&B, wielokrotnie później notowanym przez policję za narkotyki i przemoc. „Dostawał szału, gdy przypadkiem ktoś nazwał go panem Houstonem, podczas wspólnych podróży Whitney meldowała się jako pani Brown. A po bijatykach ukrywała się w domu, żeby nikt nie dostrzegł siniaków. Nawet jeśli z tego powodu zawalała swoje sprawy” – mówił w wywiadzie James Robert Parish, biograf artystki. Whitney tłumaczyła, że jest w niej ciemna strona, którą tylko Bobby potrafi zrozumieć.
Wychowana w konserwatywnym domu, na regularnych wizytach w kościele, a potem zagarnięta przez coraz intensywniejszą pracę podczas nagrywania płyt, filmów i występowania na koncertach – musiała gdzieś uciec. Bobby był ratunkiem, jej odskocznią, a według niektórych – przyczyną jej śmierci. Razem zażywali kokainę, palili marihuanę. „Nauczyłam się od niego, jak być wolną, tego, że nic nie jest doskonałe” – mówiła w rozmowie z Diane Sawyer dla stacji ABC. „Alkohol, marihuana, kokaina, tabletki?” – zapytała Diane. „Wszystkiego po trochu” – odpowiedziała Whitney. „A twój największy diabeł?” – kontynuowała dziennikarka. „Mój najlepszy przyjaciel i najgorszy wróg to ja”.
I chociaż niewątpliwie artystka miała rację, twierdząc że sami dla siebie jesteśmy największym zagrożeniem, warto również pamiętać o presji i sile manipulacji, której potrafimy się poddać w imię miłości, a raczej iluzji miłości. Prawie każda kobieta – nie tylko ta odnosząca medialne sukcesy – w pewnym momencie trafia na mężczyznę pijawkę, z przerośniętym ego i rozbudowanym rysem narcystycznym. Na zewnątrz gra rolę macho, wewnątrz jest małym chłopcem, który wciąż marzy o ładniejszych zabawkach, myli miłość z zachłannością, pożądanie z zazdrością, a troskę ze służbą, której wymaga. Często tłumi swoją agresję używkami, wchodzi w konflikt z prawem, stosuje przemoc, która od pokoleń jest domeną mężczyzn, szczególnie w związkach miłosnych. Przykładów jest wiele: Tina Turner i Ike Turner, Rihanna i Chris Brown, Amy Winehouse i Blake Fielder-Civil.
„Myślę, że coś się dzieje z mężczyzną, gdy kobieta ma zbyt dużą kontrolę lub cieszy się zbyt dużą sławą” – mówiła Whitney w wywiadzie z Oprah, po tym jak zakończyła z sukcesem leczenie odwykowe i w 2006 roku rozwiodła się z Bobbym Brownem, zyskując prawa rodzicielskie do opieki nad ich jedyną córką. Wcześniej usunęła się ze sceny, chcąc zadowolić wiecznie zazdrosnego męża.
W 2009 roku „The Voice”, jak ją nazywano, powróciła z nowym materiałem i krążkiem „I Look to You”. Ruszyła w trasę koncertową, z którą odezwały się stare, złe nawyki. Jej śmierć pozostanie zagadką, być może jest konsekwencją wcześniejszych wyborów, być może przypadkiem, a może świadomą decyzją. Zapytana o to, dlaczego przez autodestrukcyjny tryb życia gotowa była zaprzepaścić tak wielki talent, Whitney Houston odpowiedziała: „Po prostu chciałam być normalna”.