Znamy ją jako radykalną, bezkompromisową artystkę, rzucającą race metafor. Jej nowa płyta „Ave Maria” rozładowuje magazynek polskich tematów, ale tym razem Maria Peszek strzela czułością.
Jesteś wyspą?
Poczucie, że jestem wyspą i doświadczam kosmicznej samotności, jest dla mnie dojmujące. Ta płyta powstawała w specyficznym czasie. Półtora roku pandemii i zaognienia sytuacji politycznej w Polsce i na świecie wszystko zmieniły. Zaczęłam się zastanawiać, czy w ogóle jest sens poświęcać całą swoją egzystencję sztuce. W tym, co mówię, nie ma goryczy, to raczej taka smutno-dojrzała emocja. Tę płytę z powodów pandemicznych nagrywaliśmy w małym poniemieckim domku pod Nakłem, na zupełnym odludziu. Do najbliższej osady, oddalonej o paręnaście kilometrów, prowadzą piaskowe drogi przez łąki. Wyabstrahowanie ze świata cywilizacyjnego było kluczowe dla tego, jaki rodzaj muzyki i skupienia udało się wygenerować. Zdarzyła się nam bardzo intensywna zima, zasypało nas i nie mogliśmy się wydostać. Dzwoniono, starano się, żeby przyjechały pługi, co się nigdy nie działo. Kiedy skończył się węgiel, paliliśmy znalezionym drewnem. Zamarzła woda w studni. Zostało więc tworzenie na tej wyspie. Środek lasu, zwierzęta, które podchodzą coraz bliżej – jelenie, wilki, orły obniżające nad nami swój lot.
Ta płyta zaskoczyła mnie swoim kolorem. Zamieniłaś bunt w czułość dla samej siebie?
Nie mogę całkowicie zejść z pola walki, chociaż o tym marzyłam. Po ostatniej płycie mówiłam, że zejdę z barykady, złożę transparenty. Tymczasem uzmysłowiłam sobie, że walka jest immanentną częścią Marii Peszek. Walka, ale już nie wojna. Miło mi, że zauważyłeś na płycie tę czułość, którą mam dla siebie i dla innych. Ludzie jej potrzebują. Chciałam, żeby ta płyta ją dawała, żeby była bardziej kojąca niż waleczna, a nawet żeby można było się przy niej zaśmiać. Ale wciąż jest okrzyk. Teraz to „Ave Maria!”. Ave Maria, nie umarłam – to był pierwszy szlagwort, który mi przyszedł do głowy, prowadził mnie przez manowce, mroki, zwątpienia, stał się zawołaniem bitewnym, świetlistym wyładowaniem.
Śpiewasz: „Jestem dziewczyną lat 47/myślałam, że wiem więcej, a jednak nie wiem/myślałam, że umiem w hajsy w życie i w piosenki/a umiem tylko w miłość”. Naprawdę nie umiesz w piosenki?
Wydawało mi się, że jeżeli jestem wystarczająco dobra i całą swoją energię i determinację oddaję pracy, to jakość zawsze zwycięży. A tak nie jest. Zajmuję się muzyką od parunastu lat, sztuką jeszcze dłużej, przecież zaczęłam jako dziewięciolatka. Dzisiaj wiem, że jakość nie jest elementem warunkującym sukces. Przenosi mnie jako artystę na margines. Im bardziej jakościowe rzeczy tworzę, tym mniej są popularne. Ta dramatyczna konstatacja wynika z mojej dojrzałości i jest uwalniająca. To, co robię, chcę doprowadzić do końca, wbrew wszystkiemu, na moich warunkach. Chciałam, aby również ta płyta była jakościowo tak wyśrubowana. Może to już moja ostatnia?
Jak to?
Jestem u kresu sił i mam poczucie, że muszę na nowo stworzyć siebie jako artystę. To Krystian Lupa powiedział: „Artysta jest jak zwierzę domowe, żyje 15 lat, a potem musi umrzeć i narodzić się na nowo”. Teraz jest mi to bliskie. Przez paręnaście lat byłam aktorką, umarłam czy też sama się uśmierciłam, bo uwielbiam takie dramatyczne zakończenia. Wydawało mi się wtedy, że teatr już umarł, jest niepotrzebny. Chciałam sama dla siebie stworzyć własny świat, miałam dość bycia transmiterem cudzych tekstów i emocji. No i stworzyłam siebie jako twórcę, uczyłam się robić muzykę, stawać się performerem. A teraz, z wielu powodów, to się wyczerpuje. Na pewno przysłużył się ten rok, kiedy w ogóle nie można było performować.
Znów palisz pióropusz?
Funkcjonuję w życiu i w sztuce, wywołując katastrofy, to one są niezbędnymi dla mnie cezurami. Jakaś część mnie z uporem, poświęceniem i dramatycznymi zwrotami akcji doprowadziła płytę „Ave Maria” do premiery. Mam silne poczucie, że to cudowne zamknięcie jakiegoś etapu. Daję swoim fanom nieprawdopodobnie dobrą płytę, pełną nadziei, światła i siły. Jest na niej wszystko, co Peszek Maria kocha – jest bezkompromisowość, są ważne treści, tematy, do których dorastałam bardzo długo.
Słuchałem tych treści, jakby je przekazywała stara kobieta, która może już sobie na wszystko pozwolić i wszystko może nazwać, która ma w sobie mądrość i spokój. Od kiedy ona w tobie mieszka?
Marzę o niej. Na pewno jest we mnie stara dusza. Chciałam sobie pozwolić na tę starą kobietę, ale aby to się stało, najpierw w ogóle muszę pozwolić sobie na kobietę. To ciekawy rys mnie – nigdy nie myślę o sobie jako o kobiecie. Jeżeli ktoś mnie pyta, kim jestem, odpowiadam: „Artystą”. Inni mówią pewnie: „Jestem matką”, „człowiekiem”, „mężczyzną”. Nigdy nie czułam się kobietą. Poczucie siebie jako kobiety jest przede mną. Bardzo długo byłam dzieckiem. A teraz chciałabym być wolną, mądrą, szaloną, śmiejącą się, pomarszczoną kobietą, która pozwala sobie na przyjemności i nie podporządkowuje całej egzystencji sztuce. Przeczuwam, że już zaczęła się we mnie transformacja.
„Ja tańczę, tańczę, bo kończy się tlen” – śpiewasz w piosence „Dzikie dziecko”. Taniec jako ratunek?
To metafora. Bardzo ważny jest ruch. Dużo chodzę, jestem jak Forrest Gump. Gdybym teraz zaczęła iść, tobym chyba szła paręnaście miesięcy, żeby się nasycić ruchem. Lubię łazić, znikać, stawać się przezroczysta.
Znikasz stąd, ale odnajdujesz się gdzieś w świecie, opiekując się cudzymi domami.
„Cudze domy” to tytuł innej rzeczy, nad którą pracuję. W ogóle dobry tytuł. Nie przywiązujemy z Edkiem wagi do tego, jak wygląda mieszkanie, w którym żyjemy. To tylko przestrzeń, która ma nie przeszkadzać w tworzeniu. Natomiast podróżujemy i opiekujemy się cudzymi domami. Pomiędzy „Karabinem” a „Ave Marią” byliśmy w najdłuższej, bo dziewięciomiesięcznej, podróży po Azji. Przez cztery miesiące opiekowaliśmy się w Kambodży domem Francuzów i ich czterema psami. To było transformujące przeżycie. W Japonii opiekowaliśmy się domem należącym do naszego przyjaciela, tłumacza polskiej literatury na japoński. W Sajgonie opiekowaliśmy się domem naszej przyjaciółki i jej trzema kotami. Śmiem twierdzić, że umiemy „grać w cudze domy”. Ludzie nas pokochali za dobrą opiekę, więc nie możemy się od tych domów opędzić. Robimy to zresztą z wielką rozkoszą. Bo czy naprawdę trzeba posiadać własny dom, żeby czuć się dobrze w jakimś miejscu?
Wchodzisz i oswajasz cudzą przestrzeń dla siebie?
Tak. To rodzaj obopólnego zaufania. Ktoś zostawia nam swój dom i najbliższe mu istoty niebędące ludźmi, czyli zwierzęta, rośliny, dając nam totalne poczucie sprawczości. A przecież wszystko może się wydarzyć. W Kambodży akurat wylała rzeka Tônlé Basăk, czyli dopływ Mekongu, bo w Laosie pękła tama. Nagle powódź, zalewany ogród, trzeba pilnować psów, bo wychodzą węże. Wszystkie zwierzęta kryją się w domu. My odcięci od jakiejkolwiek wioski. Czy przekopać kawałek ogrodu, żeby woda odeszła, więc zdewastować część czyjejś posiadłości? Czy też pozostawić, jak jest? To na nas spoczywają takie decyzje.
Maria Peszek (Fot. Zuza Krajewska)
Jesteś nomadką po rodzicach, którzy przenosili się z miejsca na miejsce?
Może tak być. Chociaż to przecież typowy los artystów. Nomadów poznałam, mieszkając rok na Alasce. Bo poza Inuitami, którzy byli zepchnięci na obrzeża cywilizacyjne przez Amerykanów, poza Rosjanami, z którymi nawiązałam bardzo silne relacje, byli tam nomadzi amerykańscy z innych części kontynentu złotego snu – ludzie, którym coś się nie udało. Bryan, moja amerykańska miłość, przyjechał na Alaskę stworzyć się na nowo, kiedy jego firma kurierska zawaliła się po tym, jak doznał wypadku, a wszystkie pieniądze przepadły. Przyjeżdżali tam też ludzie, którzy działali na granicy legalności i z różnych powodów musieli uciekać ze swoich miejsc.
Alaska – ziemia kolejnej szansy?
Port dla ludzi po katastrofach. Wszystko tu było możliwe, w tej oczyszczającej przyrodzie ludzie zdrowieli psychicznie, zakładali nowe biznesy, zespoły muzyczne, przenikały się kultury. To chyba tam zrozumiałam, że można się budować od nowa, nie wiem, czy nieskończenie wiele razy, ale na pewno wiele. Byłam z innego kraju, bardzo młoda, mówiłam ze specyficznym akcentem, co nieraz wzbudzało zachwyt. Zostało we mnie przekonanie, że to, kim jesteś, może być paliwem. Edek też to ma. Kiedy taka dwójka ludzi idzie razem przez życie od 29 lat, czasem stawiając jurtę, a czasem wigwam, by znów wyruszyć w trasę i przeżyć zmianę, to muszą być w tym i przyjaźń, i miłość.
Śpiewasz „Love song”: „Ja nie mam nic/ty nie masz nic/razem mamy wszystko”.
Napięcia ostatnich miesięcy, ten ogromnie ciężki czas tuż przed premierą płyty, uświadomiły mi, że tak naprawdę jesteśmy w tym tylko we dwoje, ale też, że to jest ciągle relacja miłosna, w ogóle najważniejsza relacja w moim życiu. Wzrusza mnie to. Stale rozmawiamy o tym, co będzie za zakrętem. To ja wyznaczam wektory przemieszczeń, wymyślam trasy, bo to wynika z mojej natury. Ale to Edek sprawia, że podróż w ogóle może się wydarzyć, organizuje ją. Edek od dawna zgłasza potrzebę życia w przyrodzie, w ciszy, ale dotąd to nie było proste. Mamy jedno wspólne marzenie i jeżeli natychmiast go nie spełnimy, to pewnie nigdy nie spełnimy. To pies. Od zawsze jest w sferze możliwości i konieczności, ale przez 29 lat nie było na niego szansy, bo trasy, koncerty… Ale skoro Edek postuluje przyrodę, ciszę, to może i ten pies się pojawi.
Warszawa to jedynie przystanek?
Sam widzisz, jakie jest to mieszkanie. Lubimy jeździć do moich rodziców. Ich dom jest miejscem, w którym super się odpoczywa i fantastycznie regeneruje, to dom z bardzo silnym ukorzenieniem. Jest piękny i w każdym detalu zadbany, ale ma dopiero 20 lat. Wcześniej ich mieszkania wyglądały dokładnie tak jak nasze. Może do tego się dojrzewa?
Tęsknisz za miejscami, które opuszczacie?
Niektóre z nich są nam emocjonalnie bliższe niż nasze własne mieszkanie. Wracają w snach, w zapachach, są wentylami ucieczkowymi. Takim miejscem jest dom w Kambodży, powraca bardzo intensywnie. Mieliśmy tam swoje rytuały związane z przyrodą, z sąsiedztwem. Ale tęsknię też za domem na Sumbie. To dzika indonezyjska wyspa. Jeszcze 15 lat temu ludzie zjadali się tam nawzajem. Dom nie miał ścian, był platformą – tylko łóżko i dach. Stał na plaży. Budził nas ocean, przychodził, odchodził. Chyba najbardziej prymitywne miejsce, w jakim byliśmy. Tęsknię za domem naszych przyjaciół Greków na Krecie, który odwiedzamy od 25 lat, za wszystkimi jego zapachami. Napisaliśmy tam bardzo dużo tekstów, i to tam Edek zrobił mi większość zdjęć, które później stały się okładkami płyt.
A Polska? Naprawdę już nie ma w tobie miejsca? Na nowej płycie śpiewasz piosenkę „Nic o Polsce”: „Chciałabym wierzyć, ale nie umiem/chciałabym ufać, ale się boję/chciałabym zostać, to za trudne/chciałabym odejść, a jednak stoję/nic nie będzie już o Polsce/Polski we mnie nie ma/Polska była i umarła/Polska się skończyła”.
Już się naśpiewałam „Polska A B C i D” i „Sorry, Polsko”. Dla mnie ten utwór jest o tym, że już nie mam potrzeby poruszać tematu Polski. „Polska była i umarła/Polska się skończyła”, ale to znaczy tyle: Polska się we mnie skończyła jako inspiracja, jako temat, nie mam potrzeby utożsamiania się, że ja, Maria Peszek, jestem Polką, jestem stąd. Ale Polska nie przestała być dla mnie istotna, to moja ojczyzna. Mówię o niej gorzko w całej swojej twórczości, bo jest dla mnie istotne, co się tutaj dzieje. Choć teraz mam absolutne poczucie wyczerpania się pewnych form patriotyzmu. A wszystko, co do tej pory robiłam, nie odnosi skutku.
Ale śpiewasz w czyimś imieniu, dając głos tym, którym go odebrano. Rozładowujesz cały magazynek polskich tematów.
Podstawowym obowiązkiem artysty jest społeczna przydatność, lubię to sformułowanie. Więc mówię rzeczy, na które inni nie mogą sobie pozwolić. Społeczna przydatność daje mi poczucie sensu mojej egzystencji. Ukochałam sobie tematy trudne, bolesne, śmierdzące, nieprzyjemne. Tematy ludzi wykluczonych. Nie mogłabym spać spokojnie, gdybym nie użyczyła głosu ofiarom pedofilii, ten bardzo ważny dla mnie temat od dawna potrzebował ekspresji. Chciałam opowiedzieć o zgwałconej, zbrukanej osobie, która się odradza. To historia konkretnej osoby, Barbary, ofiary księdza Jankowskiego, która wróciła z Australii dochodzić swoich praw. Nagrałam pierwszy polski lesbijski love song „Jebię to wszystko”. Nie ma innej polskiej piosenki, która by w taki prosty sposób była lesbijskim wyznaniem miłości i seksualności. Wydaje się całkiem niewinna, bo jest o uczuciu, a jednak wywołała przerażające fale nienawiści. Całują się dwie dziewczyny i to już „lewacka ideologia”. Tęczowa flaga w dialektyce podziału powoli staje się flagą antypolską. Ale z drugiej strony staje się flagą buntu. Jej tęczowość jest antysystemowa. To flaga nadchodzącej rewolucji, nie tylko społecznej i nie tylko w kontekście osób LGBT, ale wszystkiego, co zostało zdewastowane. Przemiana się dzieje. Sama znam to poczucie dyskomfortu, bolesność tego stanu, doskonale rozpoznaję, że zbliża się cyklon. Do Polski i do mnie.
Wracasz do tej Marii, którą uśmierciłaś? Dostałaś rolę w serialu Netflixa „Królowa”.
O samym serialu nie mogę powiedzieć za dużo. Zdecydowałam się na niego z powodów ideowych. Główny bohater jest drag queen. Gram jego córkę. Historia jest tak skonstruowana, że wydała mi się interesująca. A temat ważny społecznie. Wygrałam casting, bo musiałam o tę rolę zawalczyć. Nie było tak, że wszyscy prosili: „Maria, wróć”. Chodziłam na kolejne etapy castingu, mimo że miałam przesilenie pracą i dręczyły mnie wszelkie inne demony. Chyba jakaś intuicyjna część mnie chciała tego powrotu. Wcześniej najważniejsze role zrobiłam u Piotra Łazarkiewicza, to nie było granie, raczej stwarzanie światów, które wszystko wywracały. Po tej długiej przerwie powoli przybliżam się do grania. Nie wykluczam, że do tego wrócę. Wiesz, co jest odkryciem? Że nie wszystko zależy ode mnie. To ulga po parunastu latach, kiedy sama stwarzałam światy. A teraz idę na plan, moja obecność jest okrojona, wszystko inne wydarza się poza mną. Mam dużo czasu na obserwowanie. Tak, z tęsknotą wspominam dzieciństwo, świat teatru, w którym wyrosłam – te nasze rodziny, te nasze komuny. Wzajemnie się w nich chroniliśmy. Patrząc z perspektywy całego życia, to było kojące, dawało poczucie bezpieczeństwa. A przecież odgrywały się nieustanne dramy, bo „premiera wydaje się zagrożona”, bo z tego powodu ludzie się nienawidzą, kłócą, cierpią, mają poczucie, że świat się skończy, jeśli się nie uda. A mnie się wydaje, że w tym była miłość, było poczucie wspólnoty, bo graliśmy do jednej bramki i musieliśmy umieć ze sobą rozmawiać. Bardzo mi tego brakowało. Show-biznes jest inny – na większą skalę, są w nim większe pieniądze, jest bardziej wyczerpujący emocjonalnie i we wszystkim brutalniejszy. Tak, tęskniłam za światem do ogarnięcia. To, że wrócę do teatru, wiem na pewno. Nie ma chyba niczego, co umiem lepiej, niż po prostu być i przekazywać emocje ludziom.
Możesz ciągle powiedzieć: „Jestem ziemią niczyją”?
Tak, absolutnie, i tak zostanie zawsze. Śpiewam tam jeszcze: „Oddam wszystko za ziemię niczyją”. Bo to przecież wyspa wolności. W końcu jestem wnuczką czarownicy, której nie udało się spalić. Więc jak ona idę po swoje szczęście.
Maria Peszek, aktorka, performerka, wokalistka, autorka tekstów. Od 2005 roku nagrała autorskie albumy: „Miasto Mania”, „Maria Awaria”, „Jezus Maria Peszek”, „Karabin” i „Ave Maria”. Otrzymała tytuł Człowieka Roku w plebiscycie Wdechy 2005 „Co Jest Grane”, dodatku do „Gazety Wyborczej”. Laureatka: Fryderyków, Paszportu „Polityki” i Fenomenu „Przekroju”.