„Gdy utracimy panowanie nad światem, ktoś się nami zajmie”, śpiewa i mocno w to wierzy. Piotr Rogucki za moment wydaje nową płytę, ale usłyszeć można go także w kolejnym już sezonie popularnego serialu, ekranizacji książkowego bestsellera „Stulecie Winnych”. Właśnie tak: usłyszeć.
Grube książki Pana nie przerażają?
Wręcz przeciwnie, raczej zachęcają.
Czyli przygotowując się do roli w „Stuleciu Winnych”, pochłonął Pan trylogię Ałbeny Grabowskiej, na której oparty jest scenariusz, w kilka wieczorów?
O ile z punktu widzenia widza przed obejrzeniem filmu lepiej jest przeczytać książkę, zbudować sobie w wyobraźni jej świat i dopiero potem skonfrontować go z ekranizacją, to z punktu widzenia aktora wcielającego się w rolę lepiej oprzeć się na czystym scenariuszu. Bo bywają różnice…
I to dość znaczne, fani serialu bawią się w ich wychwytywanie, nawet na Wikipedii można znaleźć długą tych różnic listę.
Tak, i wcale mnie to nie dziwi! Czytam teraz dzieciom „Harry’ego Pottera” i po każdym tomie oglądamy razem film, na bieżąco śledząc, ile ekranizacja szykuje niespodzianek.
Nie zdradzę zbyt wiele fanom serialu i trylogii „Stulecia Winnych”, mówiąc, że mój bohater, po strajkach w Ursusie w 1976 roku, został zmuszony do emigracji do Szwecji. Dobrze mu się wiedzie, kupił samochód, ładne ubrania, nie je szprotek z puszki, tylko łososia [śmiech]. W związku z czym już snułem piękne plany, już się w tej Szwecji widziałem wraz z ekipą! I kiedy okazało się, że producenci mają na mojego bohatera inny pomysł, że wystarczy tylko mój głos... Byłem trochę rozczarowany. Takie są skutki wybujałej fantazji.
Angażując się w produkcję, której akcja toczy się na przestrzeni stulecia – więc siłą rzeczy niekrótką – nie bał się Pan, że grany przez Pana bohater za mocno się z Panem zlepi, że Pan, człowiek orkiestra, będzie kojarzony głównie z nim?
Zupełnie się o to nie martwiłem, to nie jest tego typu postać. Tworząc Ryśka, wzorowałem się na moim ukochanym dziadku Kazimierzu, bardzo ważnej dla mnie osobie. Zmarł, kiedy miałem 12 lat, ale jego niesamowicie prawe podejście do życia, to, że był pocieszycielem i ostoją rodziny, doskonale zapamiętałem. Taki właśnie jest mój serialowy Ryszard, który roztopił serce niejednej pani w przychodni czy w sklepie. Fajnie jest robić rzeczy dające ludziom poczucie bezpieczeństwa, ważności. Pokazać na przykładzie bohatera, że chociaż czasem trzeba powalczyć o normalność, to jednak warto.
Kadr z serialu „Stulecie Winnych” (Fot. materiały prasowe)
Granie w sadze rodzinnej zobowiązuje? Powiesił już Pan drzewo genealogiczne własnej rodziny na ścianie?
W moim przypadku byłoby to raczej drzewko. Zresztą nie jestem w takim momencie życia, w którym chciałbym zagłębiać się w przeszłość. Zbyt mocno zajmuje mnie codzienność. Staram się mieć czas na życie, na bawienie się z dzieciakami, na rodzinne wyjazdy i na codzienne błahostki, które koniec końców budują nasz świat – wspólne gotowanie, ogród, odwożenie dzieci na rowerze do szkoły czy całą tę codzienną logistykę. Nie mówiąc już o tym, że pamięć dotycząca mojej rodziny nie sięga jakoś bardzo głęboko, choć wystarczająco, żeby dawać mi świadomość ciągłości i poczucie stabilizacji. To mi wystarcza, daje niewątpliwie pewien rodzaj spokoju. Nie mam szlacheckich korzeni, nie mieszkaliśmy ani w dworku, ani w krytej strzechą chacie.
Tylko w blokowisku w Łodzi. I mam wrażenie, że jest Pan z tej swojej blokowej przeszłości dumny.
Bardzo! Urodziłem się w 1978 roku i przez pierwsze kilka lat mieszkaliśmy w dwupokojowym mieszkaniu babci w dziewiątkę. Było ciasno, ale wesoło. Później z chłopakami z bloku potrafiliśmy się zorganizować, mieliśmy drużynę piłki nożnej i kapslowej… O zgrozo wyprawialiśmy się – bo mieszkałem tuż koło torów – na składowiska siarki, karbidu, saletry, po czym budowaliśmy wybuchowe wulkany oraz tworzyliśmy rozmaite piromańskie doświadczenia. Sen z powiek spędza mi dziś, że moje dzieciaki mogłyby brać udział chociażby w procencie naszych ówczesnych zabaw.
Odwiedza Pan czasem to swoje blokowisko, myśląc sobie: „Kurczę, daleko zaszedłem”?
Zbyt daleko nie zaszedłem, bo przeprowadziłem się zaledwie dziesięć kilometrów dalej. A w tamtym bloku do dziś mieszka moja mama, więc często bywam na starych śmiechach. No i mimo przeprowadzki wciąż mieszkam przy torach. Dźwięk pociągów, które słyszę wieczorem czy w nocy, daje mi ukojenie.
Kojąco śpiewa Pan też w piosence „Zapasowy tlen”: „Gdy utracimy panowanie nad światem, ktoś się nami zajmie”.
I wierzę, że kiedy już nie będziemy mieli siły, żeby z tym, co nas spotka, walczyć, znajdzie się ktoś, kto nam pomoże. Trzeba żyć w taki sposób, żeby czuć zaufanie do świata i ludzi. Czy to będzie rodzina, czy przyjaciele, czy nawet ktoś nieznany. O tym właśnie w „Zapasowym tlenie” śpiewam. Żeby dać sobie pomóc, trzeba umieć zaufać – myślę tu też o tym, co dzieje się teraz w Polsce z uchodźcami z Ukrainy.
„Zapasowy tlen” nagrał Pan w ramach duetu, który tworzycie z Kubą Karasiem. Dzieli was 18 lat, czyli niemalże pokolenie. Udaje się wam nie obijać o te słynne „różnice pokoleniowe”?
W świecie muzycznym dominującym językiem jest jednak język porozumienia artystycznego. Nasz duet z Kubą powstał po ogłoszeniu przerwy zespołu The Dumplings, który wraz Justyną Święs tworzy Kuba, oraz mojej Comy. A że pandemia odebrała nam przyjemność eksploatowania potencjału naszej pierwszej płyty, „Ostatni bastion romantyzmu”, postanowiliśmy popracować dłużej i przeżyć przyjemność grania dla ludzi.
Mam wrażenie, że w waszych, delikatnie mówiąc, mało poważnych teledyskach odbijacie sobie wszystkie te ponure wydarzenia, których jesteśmy ostatnio świadkami.
Na szczęście życie nie wygląda tylko tak jak w telewizyjnych wiadomościach czy nagłówkach gazet. Wychodzę z założenia, że energia uśmiechu i radości ma właściwości uzdrawiające. Tylko dystans i wygłup mogą nas uratować!
Boimy się wygłupiać, żeby się nie ośmieszyć. Panu strach przed ośmieszeniem chyba niestraszny?
Strach wynika z kompleksów i dbania o swoją reputację. A ja już nie mam żadnej reputacji, więc mogę się wygłupiać.
Tymczasem show-biznes opiera się na kreacji, udawaniu lepszej wersji siebie.
Być może tak jest postrzegany z zewnątrz, ale i w tym świecie można znaleźć wielu ludzi, którzy starają się szczerze swoją wizję i powołanie realizować. Miewają przypięte łatki, są źle zinterpretowani, ciągnie się za nimi jakiś błąd z przeszłości, ale przy bliższym poznaniu okazują się świetnymi osobami. Wiele razy mi się zdarzyło być pozytywnie w ten sposób zaskoczonym.
Powiedział Pan kiedyś, że to spotkania definiują Pana życiową drogę.
Nie boję się szukać mistrzów, inspiracji. Czy to będzie eksplodująca w mojej głowie nowymi pomysłami książka, czy ludzie, którzy nawet nie do końca nawet zdają sobie sprawę z tego, że są dla mnie autorytetami. Skrzętnie z tego korzystam i bardzo sobie cenię taki rozwój.
Które spotkania były dla Pana krokami milowymi?
Pierwsze najważniejsze, które pchnęło mnie w stronę teatru, to spotkanie z polonistką z mojego technikum elektrycznego, Teresą Radzikowską. Pani Teresa prowadziła też teatr amatorski w Łódzkim Domu Kultury. Potem koledzy z zespołu, profesorowie Jerzy Stuhr i Jerzy Trela ze Szkoły Teatralnej w Krakowie, którzy szczerze i chętnie przyjęli mnie do niej po perypetiach związanych z trzykrotnie niezdanymi egzaminami do łódzkiej filmówki. Czy profesor Roman Gancarczyk, który pokazał mi, jak pracować nad emocjami na scenie. Ogromny wpływ miał też na mnie Grzegorz Jarzyna – dał mi możliwość wystąpienia na deskach teatru jeszcze na studiach. I Aleksandra Konieczna, z którą zagraliśmy kilkadziesiąt spektakli „Zaryzykuj wszystko”. No i oczywiście Kora w jury „Must Be the Music”! Z każdego spotkania starałem się coś inspirującego dla siebie wyrwać.
Filmiki z waszych spięć z Korą podbijały Internet.
Świetnie je potrafiła zaaranżować. Bo oprócz tego, że była wybitną postacią muzyczną, miała talent telewizyjny. Wiedziała, w którą stronę płynie energia, grała na moich emocjach, potrafiła mnie sprowokować, za co reżyserzy serdecznie jej potem dziękowali. I choć czasami między nami iskrzyło, to myśmy się naprawdę bardzo lubili. Kochałem pracę z Korą i mam dla niej niezgłębiony szacunek. Uznaję to spotkanie za jeden z ważniejszych punktów energetycznych w moim życiu.
Punktów energetycznych?
Miejsc, gdzie spotyka się ludzi, w których obecności człowiek czuje się dobrze, dzięki którym wzmacniają się twoja siła i umiejętność postrzegania świata. Czasem poznaje się kogoś i od razu się wie, że trafiło się na bratnią duszę. Kiedy coś takiego wyczuję, staram się maksymalnie otworzyć na tę osobę i po prostu pobyć z nią, chłonąć te chwile.
Nie mogę nie zapytać o Comę, zespół, który przyniósł Panu sukces i z którym po 21 latach zakończył Pan współpracę. Jak się dziś Pan z tym, z perspektywy czasu, czuje?
Skończyło się coś, co wynikało z energii nastolatka, aż w końcu, w wieku lat 40, przestałem się w tej tematyce odnajdywać. Coma weszła w etap odcinania kuponów i to nie służyło ani mnie, ani zespołowi. Zacząłem projekt z Kubą, chłopaki z Abradabem założyli grupę Kashell, i choć tak niefortunnie się złożyło, że w pierwszą trasę ruszyli, kiedy pojawił się COVID-19, mam nadzieję, że im się to teraz rozkręci. Może jeszcze kiedyś się spotkamy, kto to wie. Rozstanie z Comą było kosztowne, nie powiem, ale wynikało ze szczerości wobec siebie. Starałem się to załatwić najuczciwiej i najuprzejmiej jak potrafiłem, powiedziałem chłopakom o mojej decyzji półtora roku wcześniej. Potem jeszcze wielokrotnie koncertowaliśmy, nagraliśmy nasz ósmy album studyjny „Sen o 7 szklankach”, płytę z kompozycjami z popularnych filmów dla dzieci, głównie z „Pana Kleksa”, więc udało nam się w miarę elegancko rozstać. Bo – jak mawiał klasyk – trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść. Niepokonanym.
Piotr Rogucki, wokalista, autor piosenek, aktor. Do 2019 roku związany z zespołem Coma. Z Jakubem Karasiem założył duet Karaś/Rogucki. Już wkrótce ukaże się ich drugi wspólny album. Najnowszy sezon serialu „Stulecie Winnych” – oparty na trzecim tomie książkowej sagi – emituje TVP, dostępny jest także na platformie vod.tvp.pl