Charyzmatyczna i nietuzinkowa. Niedająca się zaszufladkować. Wzbudzająca skrajne emocje. Ikoniczna. Sama o sobie mówiła: „Nie jestem taka, jaką mnie opisują”. Jaka zatem była? „Zachwyciła mnie swoją inteligencją” – mówi o Korze Marek Niedźwiecki, dziennikarz muzyczny i niezapomniany prowadzący kultowej Listy przebojów Programu Trzeciego.
Fragment książki „Słońca bez końca. Biografia Kory” Beaty Biały, wydawnictwo Rebis
Marek Niedźwiecki, dziennikarz muzyczny, niezapomniany prowadzący kultowej Listy przebojów Programu Trzeciego. Z Polskiego Radia odszedł w maju 2020 roku na znak protestu po oskarżeniach ze strony dyrekcji Trójki, że wyniki notowania nr 1998 Listy przebojów Programu Trzeciego z 15 maja, w którym wygrała piosenka Kazika „Twój ból jest lepszy niż mój”, zostały zmanipulowane. Po odejściu z Trójki został jednym z założycieli i dziennikarzy internetowego Radia 357. Lata temu równie mocno zaprotestował przeciwko „zawieszeniu” zespołu Maanam, gdy Kora odmówiła występu przed radzieckimi prominentami.
To były lata 80. Nagle dostaję telefon od dyrektora Wiktora Legowicza, że musimy wykasować Maanam z Listy przebojów Trójki. Okazało się, że Kora nie chciała wystąpić w Sali Kongresowej dla przyjaciół ze Związku Radzieckiego. „Wiktor, ale jak możemy to zrobić, skoro mam aż trzy utwory na Liście?” – zapytałem. „Coś wymyślisz” – zakończył. No i wymyśliłem. Utwór „To tylko tango” rozpoczynają bardzo charakterystyczne werble. I kiedy dochodziłem do miejsca, które zajmował utwór Maanamu, po prostu grałem te werble, nie mówiąc, że to jest Maanam. Brzmiały dobrze, nawet nie myślałem, że zrobią aż takie wrażenie. Słuchacze natychmiast zorientowali się, że coś jest nie tak. Do studia przyszło mnóstwo listów. Nie sądziłem, że to będzie miało takie znaczenie. I nie myślałem, że po latach ludzie będą to przypominali jako ważną postawę. Kora zresztą powiedziała mi wtedy, że dla nich było to bardzo istotne, że tak się zachowałem. Nie pamiętam, ile to trwało, na pewno kilka tygodni. Potem Maanam wrócił do łask i znowu można było grać jego utwory. Jestem w stanie sobie wyobrazić, w jakiej depresji był zespół, który odmawia prominentom radzieckim i dostaje wiadomość, że nie będzie grało go żadne radio. Tymczasem radio zamiast piosenek puszcza werble Maanamu.
Słyszy Pan pierwszy raz Korę i…
I tak jak pół Polski zakochuję się w jej głosie i w tym, co robi. To było zupełnie inne niż dotychczasowe Opole. Bo nagle ostra rockandrollowa dziewczyna wskoczyła na scenę i… pozamiatała wszystkich. Myślę, że tym wygrała. Zbulwersowała wszystkich, którzy postrzegali Opole jako tradycyjne śpiewanie. Ale o Korze usłyszałem wcześniej. Zanim trafiłem do Trójki, prowadziłem na zmianę z Bogdanem Fabiańskim listę przebojów w Jedynce. Byłem wtedy zakolegowany radiowo z Jerzym Janiszewskim z Radia Lublin. Któregoś razu powiedział: „Jest taki utwór, który po prostu cię zabije”. „No to przesyłaj” – poprosiłem. Odmówił, bo to była jeszcze tajemnica. To był „Szał niebieskich ciał”. Doskonale pamiętam, bo szybko doszedł do pierwszego miejsca na liście. Utwór nieradiowy, siedmiominutowy, znalazł się na pierwszym miejscu. Ale tak naprawdę wszystko zaczęło się w 1982 roku od piosenki „O!, nie rób tyle hałasu”, bo to był pierwszy kawałek Maanamu, który wszedł na listę Trójki, od razu na miejsce drugie, a już za tydzień był na miejscu pierwszym. A potem zaczęły się spotkania z okazji kolejnych nowych płyt. Był w radiu zwyczaj, że jak zespół wypuszczał nową piosenkę, artyści przychodzili i opowiadali o tym.
Jakie wrażenie zrobiła Kora na pierwszym spotkaniu?
Zachwyciła mnie swoją inteligencją. Była błyskotliwa, brawurowa, konkretna, pięknie mówiła. W dodatku nie bała się mówić rzeczy kontrowersyjnych lub osobistych. Uwielbiałem z nią rozmawiać, choć potem trochę bałem się ją zapraszać. Stała się osobowością, która mogła wypowiedzieć się na każdy temat. Kora lubiła wypowiadać się w tematach społeczno-politycznych, bo otaczający świat bardzo ją poruszał. A ja uciekałem od tego, wolałem rozmawiać tylko o muzyce. I coraz częściej łapałem się na tym, że kiedy ją zapraszałem, mogłem sobie darować muzykę, bo najważniejsze i tak było to, co miała do powiedzenia. To niesamowite, bo wielokrotnie byłem posądzany o bliskie kontakty z Korą, ale tak naprawdę nigdy się nie przyjaźniliśmy, przynajmniej w sensie potocznym – wspólnych obiadów, kolacji, wypadów, spotkań, zwierzeń nigdy nie było. Potem, w tych ciężkich dla niej czasach, starałem się przypomnieć sobie, kiedy spotkałem się z nią na antenie ostatni raz. Wydaje mi się, że to było przy okazji ostatniej płyty „Ping pong”, na której jest „Przepis na szczęście”. Pamiętam, że kiedy była bardzo chora i wiadomo już było o tym, kolega z radia pojechał do niej na Roztocze zrobić długi wywiad. Pomyślałem wtedy, że nie miałbym odwagi w takim momencie życia przeprowadzić osobistej rozmowy do radia.
Pamiętam, że kiedyś prowadziliście razem jakąś galę. Jak Kora sprawdziła się w roli konferansjera?
W 1994 roku dostałem zaproszenie od Waltera Chełstowskiego, żeby poprowadzić pierwszą galę Fryderyków. Zapytałem go: „Z kim będę prowadził?”. Odpowiedział, że z Korą i że się zgodziła. Nigdy nie byłem prezenterem scenicznym, zawsze bolało mnie to i nie dawało takiej satysfakcji, jaką daje mi radio, ale czego się nie robi, gdy jakieś wydarzenie dzieje się po raz pierwszy. A to były pierwsze Fryderyki.
Wtedy spotkałem się z Korą w jej mieszkaniu, na Solcu. Musieliśmy omówić, jak będą wyglądały nasze zapowiedzi, kim będziemy na scenie i tak dalej. Pamiętam emocje, które towarzyszyły mi podczas tej pierwszej wizyty. Czułem się jak uczniak, który idzie do profesora i jest zainteresowany, jak to może wyglądać. Mieszkanie Kory zrobiło na mnie niesamowite wrażenie, wszędzie stały malowane przez nią Madonny. Zauważyła, że zerkam na nie, i powiedziała: „Wiesz co, mam ochotę podarować ci jedną Madonnę”. Ucieszyłem się. Z tyłu napisała dedykację: „Dla kochanego Marka”. Zresztą zabawna jest dalsza historia tej Madonny. Pani, która u mnie sprzątała i przyjeżdżała z Tłuszcza pociągiem, zawsze stawiała koło tej Madonny kwiaty. To była wierząca kobieta, więc robiła taki ołtarzyk. Pewnie myślała: „Pan Marek ma ołtarzyk w domu, stoi Madonna, więc kwiatki trzeba postawić”. Świeczek na szczęście nie paliła. Traf chciał, że kiedyś, po sobotniej wieczornej audycji, wracam z radia do domu i wita mnie blada jak śmierć pani Jadzia. „Panie Marku, odkurzaczem zahaczyłam i ta Madonna się rozbiła na kilka części. Nie, że w drobny mak, ale tak na części” – powiedziała przerażona. „Pani Jadziu, nic się nie stało” – uspokoiłem. Następnego dnia rozmawiam z moją przyjaciółką z Sydney, która zresztą znała Korę, a nawet oprowadzała ją po Sydney, kiedy przyleciała do Australii, i opowiadam jej historię Madonny. „Nie wyrzucaj tych kawałków, spakuj je, jak będziesz jechał do Australii, i przywieź. Pirat (czyli jej partner) poskleja i ja będę miała Madonnę” – powiedziała Gunia. Jest i ciąg dalszy historii Korowej Madonny. Jest rok 2012 i właśnie Kora wydała płytę. Z Arturem Andrusem prowadzę koncert na festiwalu w Opolu i Kora śpiewa kilka piosenek. Nagle na scenie podarowała mi Madonnę, trochę mniejszą, bo różne Madonny malowała. Pewnie nie pamiętała, że osiem lat temu dała mi już własnoręcznie malowaną figurkę Matki Boskiej. Wróciłem do domu, postawiłem nową Madonnę w miejscu, w którym stała poprzednia, i wszystko było, jak powinno być. Kilka miesięcy później leciałem do Australii i Gunia mi przypomina: „Weź te kawałki Madonny, to Pirat poskłada”. A ja postanowiłem zrobić im dowcip i zabrałem tę drugą, mniejszą, w całości. Przylatuję do Hobart i Gunia pyta: „Masz tę Madonnę?”. „Tak, jest zapakowana w folię bąbelkową – odpowiedziałem i zacząłem rozwijać folię. – Nie wiem, jak to się stało, ale Madonna jest cała”. Podałem im figurkę. Najpierw konsternacja, że zdarzył się cud, ale zaraz śmiali się z żartu. Następnym razem zabrałem tę potłuczoną i teraz obie Madonny Kory są w Australii, a konkretnie w Hobart na Tasmanii. Gunia zrobiła z tego rzeczywiście ołtarzyk. Ani jedna, ani druga Madonna tak naprawdę nie pasowała do mieszkania starszego pana, więc podzieliłem się. Podobnie dzielę się autografami Kory. Mam je na wszystkich jej płytach, niektóre w kilku egzemplarzach. Dziś są wspaniałym upominkiem dla moich słuchaczy w radiu – to przecież wyjątkowy prezent, taka płyta z autografem Kory. Czasami dostaję listy od fanów Kory, w których piszą: „Wiem, że spotykał się pan z Korą bardzo często. Czy mógłby mi pan podarować jakąś płytę, na której jest autograf?”. I to robię. Oczywiście mam sporo płyt Kory, których nigdy nie oddam, ale resztą się dzielę.
A jak wypadły tamte pierwsze Fryderyki?
Kora była bardzo dobrą partnerką. Wiedziała, że umiem prowadzić konferansjerkę, i poddała się temu. Była takim kwiatem, który stoi obok mnie i pięknie wygląda. Walter Chełstowski powiedział: „Masz mieć porządny garnitur, a nawet smoking, Kora będzie w dużym kapeluszu”. Stała w tym oszałamiającym kapeluszu, a ja po raz pierwszy w życiu miałem zgolone wąsy. Oczywiście oboje byliśmy w stresie, bo wtedy nie pisało się wcześniej precyzyjnych scenariuszy, była kompletna improwizacja. Miałem tylko napisane, kto po kim wychodzi i kogo mamy zaprosić. Ale to, co między nami było, przegadaliśmy na Solcu: ty powiedz to, ja powiem to, a potem ty powiesz tamto, a potem będziemy się śmiać. Kora kochała improwizację. Pamiętam, jak kiedyś zaśpiewałem z nią nawet duet! W parku Sowińskiego w Warszawie była wielka impreza, podczas której koncertowało kilka zespołów. Były Lombard, Perfect, Kayah… Mocny zestaw. Ale gwiazdą absolutną był Maanam. Zapowiadałem oczywiście wszystkich artystów, a na czas występu stałem za kulisami. Przyszła pora na Maanam. Stoję za kulisami i nagle słyszę, jak Kora woła mnie na scenę. Nie chciałem robić wiochy, więc przyszedłem. Kora śpiewała „Lucciolę”, a ja w mocnym uścisku towarzyszyłem jej, mrucząc piosenkę pod nosem, bo przecież nie jestem wokalistą. Ale mogę żartem powiedzieć, że stworzyliśmy duet estradowy. Zresztą wiem, że Kora przez jakiś czas nie lubiła śpiewać tej piosenki. Tymczasem jest to jeden z moich ulubionych utworów Maanamu. A ponieważ to był koncert specjalny, dlatego wywołałem go, a wtedy Kora zaprosiła mnie na scenę. [śmiech]
Czy Pan, znawca muzyki, potrafi wytłumaczyć, na czym polegał fenomen Kory?
Kora z pewnością znajduje się wśród trzech największych muzycznych nazwisk w Polsce, obok Czesława Niemena i Marka Grechuty. Jakby prześledzić historię Listy przebojów Trójki, to mieli na niej najwięcej utworów przez ponad dwadzieścia lat. To była niekończąca się opowieść, bo chyba nie zdarzyło się, zwłaszcza na początku w latach 80., żeby nie było żadnego utworu Maanamu. To był przebój za przebojem, czarna płyta. Fenomen tych utworów polega na tym, że Kora z Markiem rozumieli się bez słowa, nawet wtedy, gdy już nie byli parą. Wciąż byli genialną parą autorsko-kompozytorską, świetnie się wyczuwali. To było niesamowite, bo potem, kiedy już przestali razem pracować, to ani Marek, ani Kora nie zbliżyli się do tego ideału. Ona pisała teksty, które zostawały w ludziach, „Jest już późno, piszę bzdury”, tak się mówi teraz. Albo: „Stoję, stoję, czuję się świetnie”. To były takie rzeczy, które ona wymyśliła, a to zostało gdzieś. Niedawno młody człowiek Ralph Kaminski nagrał płytę z piosenkami Kory w nowych aranżacjach. Zaśpiewał mi piosenkę „Jestem kobietą” tak przejmująco, że niewiarygodny, fantastyczny, piękny, cudowny tekst Kory wybija się jeszcze bardziej. To jest poezja. Często sięgam po piosenki Maanamu na antenie, bo one się nie zestarzały, o czym świadczy również to, ilu młodych wykonawców sięga po te utwory. Kora nie lubiła, gdy inni wykonawcy śpiewali jej piosenki, ale pamiętam koncert w Sali Kongresowej, który też prowadziłem, na którym Nosowska śpiewała „Sie ściemnia” i zaśpiewała genialnie, na jeszcze większym krzyku niż Kora. I myślę, że Kora była wtedy zadowolona, że te piosenki trafiły do następnego pokolenia, że mają drugie życie.
Polecamy: „Słońca bez końca. Biografia Kory” Beaty Biały, wydawnictwo Rebis. (Fot. materiały prasowe)