Justyna Święs, współtwórczyni muzycznego duetu The Dumplings, właśnie zadebiutowała, i to brawurowo, w filmie, w którym odnajdziemy wątki z jej własnego życia.
Można pomyśleć, że w „Piosenkach o miłości” zagrałaś po części siebie. Filmowa Alicja jest bardzo nieśmiała; chyba że pisze piosenki i je śpiewa, wtedy zmienia się nie do poznania.
Tak, ja też, wchodząc w świat muzyki, byłam niesamowicie skryta, bardzo trudno było mi się otworzyć. Dlatego szybko znalazłam wspólny mianownik z bohaterką. Postać wokalistki, na dodatek nieśmiałej, idealnie do mnie pasuje.
Tak jak Alicja, kiedy śpiewam, zapominam o moich obawach, o tym, że ktoś na mnie patrzy i coś tam sobie zapewne o mnie myśli. Podczas kręcenia filmu było podobnie. Kiedy zaczynałam śpiewać, nie pamiętałam o kamerze i ekipie wokół. No wiesz, to trochę jak z ptakami w locie, które lubię obserwować. Siedzą sobie na gałęzi, coś tam skubią, a gdy wzbijają się w powietrze, wyglądają tak, jakby się totalnie zapominały. Ze mną jest tak samo. Kiedy zaczynam śpiewać, robię to, co potrafię najlepiej, czego jestem pewna i w czym czuję się swobodnie. Alicja, gdy śpiewa, na krótką chwilę zapomina o swoich kompleksach.
„Nie chcę, żeby sobie ktoś pomyślał, że jakaś laska się wkręca, że jest wielką wokalistką”, mówi w filmie.
A ja, wypowiadając to zdanie, myślałam: „Kurczę, Alicja, naprawdę jesteś biedna przez tę twoją chorobliwą nieśmiałość”. Żal mi jej było, bo przeraźliwie w siebie nie wierzyła.
Ty w siebie wierzysz?
Cały czas na zmianę wierzę i nie wierzę, ale to chyba ludzkie. Kiedy mam chwilę słabości, pomaga myślenie o jednej z moich idolek filmowych – silnej kobiecej postaci. Wyobrażam sobie, że jestem Evą z filmu „Inaczej niż w raju” Jima Jarmuscha. Albo Poppy z „Happy-Go-Lucky”. To daje mi wsparcie.
Teraz oglądam serial „Most nad Sundem”, który również ma świetną bohaterkę, Sagę Norén. Jest jeszcze Lisbeth z cyklu „Millennium”, który niedawno obejrzałam.
Niedawno? Z tego, co wiem, bestseller Stiega Larssona „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet” w Polsce ukazał się w 2008 roku, a film miał premierę rok później.
Bardzo nie lubię sięgać do rzeczy, które są w danym momencie modne, cały ten szum wokół mnie zniechęca. Wracam do nich, gdy wszyscy już o nich zapomnieli, kiedy nikt o nich nie mówi, nie pisze i nie psuje mi zabawy z oglądania recenzjami. Czuję się wtedy, jakbym je sama odnalazła, bez żadnej rady i polecenia.
Brzmi dobrze, ale tym sposobem chyba wypadasz z bieżących dyskusji?
Bardzo nie lubię bieżących dyskusji [śmiech].
Twoja filmowa bohaterka też wydaje się odrobinę niedzisiejsza. Niespodziewanie dla siebie samej trafia do środowiska modnej warszawki, obijając się przy okazji o coś, z czego my, Polacy, rzadko zdajemy sobie sprawę – o klasowość. Alicja przyjechała z Piotrkowa, jest kelnerką, ciężko pracuje, żeby zarobić na utrzymanie, a trafia między młodych ludzi, którzy mieszkają na Żoliborzu i utrzymują ich wpływowi rodzice. To wątek, który rezonuje także z twoją osobistą historią?
Muzyczną przygodę zaczynałam w moim i Kuby Karasia [druga część duetu The Dumplings – przyp. red.] rodzinnym mieście – Zabrzu. Z tym że ja byłam z Maciejowa, czyli z obrzeży, a Kuba z centrum. Ja cicha i zawstydzona, Kubę wszyscy na mieście znali. Przeżyłam to, co Alicja, ale w takiej trochę mikroskali. W Warszawie trafiłam na fajnych ludzi i nikt nie dał mi odczuć, że jestem z mniejszego miasta. Jeżeli już, to czułam to w sobie. Zresztą do Warszawy przeprowadzałam się jakieś osiem lat temu, a wtedy świat wyglądał nieco inaczej. Teraz podział ludzi na gorszych i lepszych wydaje mi się bardziej wyraźny.
Kolejne podobieństwo pomiędzy filmem a życiem – kariera waszego duetu The Dumplings eksplodowała, kiedy w 2013 roku wysłaliście swoje piosenki do internetowego talk-show Łukasza Jakóbiaka. W filmie wysłanie piosenek dalej, pokazanie ich szerszemu odbiorcy, jest kluczowe dla rozwoju akcji.
Z The Dumplings było tak, że to Kuba wpadł na pomysł wysłania naszego demo do Jakóbiaka, choć oczywiście skonsultował to ze mną. Na szczęście nie miałam takiej sytuacji jak w filmie. Mój filmowy partner Robert, grany przez Tomasza Włosoka, jest dość okrutny, choć trochę tłumaczą go jego doświadczenia – sam jest poszkodowany i psychicznie poobijany przez despotycznego ojca, wielkiego aktora, granego przez Andrzeja Grabowskiego.
Nie miałaś ochoty Robertem czasem potrząsnąć, powiedzieć: „Chłopie, ogarnij się?”. Bo ja na przykład miałam. Oglądamy parę ludzi z różnych światów, o różnych doświadczeniach, ale to on zachowuje się w tej relacji niedojrzale.
Cieszę się, że miałam… to znaczy Alicja miała przyjemność wygarnąć mu za pośrednictwem piosenki [śmiech].
„Ciągle chcesz brać, nic nie chcesz dać...”.
Tomek Habowski pięknie utkał narrację filmu piosenkami. Są niezwykle ważne dla historii dziejącej się pomiędzy bohaterami.
No właśnie. Prawdę mówiąc, nie mogłam uwierzyć, że to nie ty je napisałaś!
Na pewno nie napisałabym tekstów, które tak dobrze pasują do danych sytuacji i które de facto są częścią filmowych dialogów. Piszę w bardziej zawoalowany sposób, chowam się za metaforami. Pomyślałam też, że lepiej wczuję się w rolę, kiedy piosenki nie będą moje. Chciałam się trochę oddzielić, nie wpaść w pułapkę bycia sobą od początku do końca. Nie o to chodziło. A Kamil Kryszak pisze supermuzykę, więc bardzo dobrze się w niej czułam.
Na plan weszłaś „z ulicy”? Czy potrzebowałaś jakiegoś specjalnego przygotowania?
Miałam kilka „korepetycji aktorskich”, które fachowo nazywają się coachingiem, ale bardzo nie lubię tego słowa. Anna Skorupa pracowała ze mną, łącząc aktorstwo z psychologią, więc zaglądałam w głąb siebie, starałam się pobudzić i wydobyć emocje. Miałam problem, żeby krzyknąć na zawołanie, pokazać zdenerwowanie. To nie jest łatwe, więc na zajęciach robiłyśmy masę dziwacznych rzeczy.
Natomiast w pewnym momencie poczułam, że lepiej byłoby się już zatrzymać i więcej nie kombinować, nie rozkminiać. Jestem fanką filmów, w których postaci nie są „zagrywane” – oglądasz i zapominasz, że to aktorzy. Pomyślałam, że też bym tak chciała. Zbyt szczegółowo analizując, co w danej chwili czuje twój bohater, można się pogubić. Tak to widzę, oczywiście z perspektywy oglądacza filmów. To, że nie jestem aktorką i że mogłam podejść do tego z zewnątrz, to był mój przywilej.
Wyszło naturalnie, dla widza zlewasz się z Alicją w jedno. Był jakiś moment podczas zdjęć szczególnie dla ciebie trudny?
Scena, w której się wkurzam i w której muszę przeklinać, czego na co dzień nie robię. Tu faktycznie czułam, że muszę zagrać. W innych scenach starałam się płynąć. Autorka zdjęć Weronika Bilska stworzyła nie tylko piękne kadry, lecz także bardzo przyjazny, dyskretny klimat. Byłam pod wrażeniem jej pracy.
Pomogło to, że masz rodziców aktorów?
Mój rodzinny dom był niezwykle artystyczny, więc czasem mam wrażenie, że nie było dla mnie innej drogi niż zostać artystką. Urodziłam się, kiedy moi rodzice właśnie skończyli studia aktorskie we Wrocławiu, przeprowadzili się na Śląsk, do Zabrza, i zaczęli pracę w teatrze. Trafiłam na czas najintensywniejszej pracy w ich życiu. Na szczęście miałam dziadków, którzy sprawili, że nie spędziłam całego dzieciństwa w teatrze, za co jestem im bardzo wdzięczna. Ale aktorstwo było też obecne w domu, rodzice, ćwicząc role, dawali mi scenariusz i ze mną powtarzali swoje kwestie.
Czyli doświadczenie aktorskie miałaś od małego?
Siłą rzeczy. Nie miałam wyjścia. Ale też nigdy, w przeciwieństwie do mojej młodszej siostry, nie chciałam zostać aktorką. Patrząc na ten zawód z bliska, oceniałam go bardzo krytycznie. Zamiast się nim zachwycać, widziałam, jak jest ciężki, jaka huśtawka emocjonalna się za nim kryje. Wszystkie te obserwacje wyleczyły mnie z chęci bycia aktorką.
I właśnie dlatego zagrałaś w filmie [śmiech].
Zagrałam jako laik, nie jako zawodowa aktorka. Z Tomkiem Habowskim poznaliśmy się przez Kubę Karasia. Fajnie nam się rozmawiało, dyskutowaliśmy o książkach, filmach, okazało się, że mamy masę wspólnych tematów. Tomek studiował wtedy w Szkole Wajdy, pracował nad scenariuszem i zaproponował, żebym zagrała kilka próbnych scen. Na żywo, przed jury składającym się z reżyserów i producentów. To było niezwykle stresujące. Spodobało się i praca nad filmem ruszyła. Choć to nie moja dziedzina, jakoś się odnalazłam.
Wcześniej śpiewałaś na niezliczonych koncertach z The Dumplings, zagrałaś też w teatrze Wybrzeże, w spektaklu „Mapa i terytorium”. No i kręciłaś teledyski, więc kamera siłą rzeczy gdzieś tam była obecna.
Ale to wcale nie było delikatne przejście. W teledyskach do piosenek The Dumplings nigdy nie pojawialiśmy się z Kubą w głównych rolach, raczej migaliśmy gdzieś w tle. Z kolei w teatrze zagrałam, a raczej zaśpiewałam, pod osłoną pracy nad muzyką do spektaklu.
„Piosenki o miłości” to był skok na głęboką wodę. Jeszcze wcześniej, kiedy miałam 13 lat, zagrałam w filmie „Ewa”, tylko to była mała rólka w rodzinnej atmosferze – moja mama grała główną rolę, reżyserów znałam od dziecka, byłam na tyle młoda, że wszystko działo się intuicyjnie. Nie myślałam nad budowaniem roli, to na pewno. Paradoksalnie teraz jako inspirację do „Piosenek o miłości” wykorzystałam właśnie tamte doświadczenia. Starałam się nie grać, tylko być.
Czyli muzykę komponujesz tak, jak to pokazujecie w filmie?
Robienie muzyki, przynajmniej w moim i Kuby wykonaniu, faktycznie tak wygląda. Tu coś zagrasz, tam coś nagrasz, coś porobisz, pogotujesz, zjesz, posiedzisz na kanapie, popiszesz, znów pograsz... Nie umiem też robić muzyki, nie mając pod ręką książki i nie czytając jej fragmentami.
Piosenki o miłości śpiewałaś też z The Dumplings, zdaje się, że nawet wtedy, gdy mówiłaś, że wcale o niej nie śpiewasz. W wywiadach opowiadałaś, że zainspirowało cię jakieś zdanie, scena…
A tu się okazuje, że to było o mnie. Zawsze piszę o sobie, choć nie zawsze posługuję się sobą jako podmiotem lirycznym czy bohaterem utworu.
Miłość to generalnie trudny temat. Kuszące jest pisanie o niej i jednoczesne twierdzenie, że wcale się o niej nie pisze. Zresztą bardzo długo tak mówiłam. Swoją drogą książki to moje największe źródło inspiracji. Oczywiście, poza tym, co wokół – naturą, sąsiadami. Niedawno odnalazłam w księgarni książkę „Opowieści i przypowieści” Franza Kafki, którą gdzieś kiedyś zapodziałam. Na początku jest krótkie opowiadanie „Widok z okna, oglądany w roztargnieniu”. Mogę zdradzić, że właśnie piszę zainspirowaną nim piosenkę. Pracuję też nad solową płytą, ale wciąż i wciąż zmienia mi się na nią pomysł. A więc i dla mnie jest zagadką, kiedy w końcu powstanie.
Podobno czytając, zaznaczasz, notujesz…
Dlatego właśnie głównie kupuję książki, bo kiedy czytam pożyczone, aż mnie boli, że nie mogę czegoś sobie zakreślić. Ostatnio kumpel pożyczył mi „Literaturę na Świecie” poświęconą Henry’emu Davidowi Thoreau. To wspaniałe wydanie, musiałam się powstrzymywać, żeby czegoś nie zaznaczyć. Koniec końców postanowiłam sobie zamówić własny egzemplarz, co okazało się wcale nie takie łatwe – musiałam specjalnie po niego jechać do Warszawy.
Co cię umacnia? Co jest tym twoim fundamentem?
Dom i rodzina, czyli mój partner. To podstawa wszystkiego. Nic nie jest ważniejsze. Najpierw jest dom, potem muzyka i cała reszta. To moja baza, na której wszystko buduję. Albo raczej na której zaczęłam budować, bo tak jest od niedawna. Kiedyś tak nie miałam.
Kiedyś, mam wrażenie, byłaś w nieustającej trasie koncertowej. Odkąd nagraliście z The Dumplings wasz debiutancki, nagrodzony potem Fryderykiem album „No Bad Days” z 2014 roku, zagraliście ogromną liczbę koncertów. Myślisz, że dzięki tamtemu szaleństwu teraz bardziej doceniasz dom?
Dobrze, że miałam czas, żeby się wygrać, wyszaleć zawodowo. Intensywność tej pracy była tak ogromna, że doświadczyłam, jak to jest funkcjonować na tak wysokich obrotach. Ale na dłuższą metę tak się nie da. Nieliczni to potrafią, nie ja.
Na koniec chciałam zapytać, co masz napisane na wnętrzu dłoni.
Napis „To nieistotne” pochodzi z czasów, kiedy się tatuowałam. Pierwszy tatuaż zrobiłam w wieku 16 lat i jestem zła na rodziców, że się na to zgodzili – w tym wieku wymagana jest ich zgoda. Z dzisiejszej perspektywy myślę, że już nawet dwa lata później podjęłabym lepsze decyzje, bo to taki czas w życiu, kiedy dwa lata robią olbrzymią różnicę.
Na szczęście nie robiłam tatuaży symbolicznych. No, poza jednym, ale on jest symboliczno-filmowy: ford GT z „Gran Torino” Clinta Eastwooda. Nie jest to jakaś głęboka symbolika, ot, jeden z moich ulubionych filmów. Tak więc moje tatuaże na szczęście nie kojarzą mi się z emocjami. Są częścią mnie, i tyle.
Teraz byś sobie raczej wytatuowała książkę?
Teraz nie wytatuowałabym sobie niczego.
Justyna Święs, rocznik 1997. Wokalistka, autorka tekstów i piosenek. Zadebiutowała na scenie muzycznej w wieku 16 lat w electropopowym duecie The Dumplings. Zespół w 2015 roku otrzymał nagrodę Fryderyka w kategorii „fonograficzny debiut roku”. Święs jest także laureatką Nagrody Artystycznej im. Grzegorza Ciechowskiego. Właśnie pracuje nad solową płytą. Film „Piosenki o miłości” wejdzie do kin 25 marca.