1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. Jamie Lee Curtis: „Nie bierzmy życia tak cholernie poważnie!”

Jamie Lee Curtis: „Nie bierzmy życia tak cholernie poważnie!”

Jamie Lee Curtis (Fot. Michael Rowe/Getty Images for IMDb)
Jamie Lee Curtis (Fot. Michael Rowe/Getty Images for IMDb)
Nie była dotąd fanką blichtru. I pewnie świeżo zdobyta statuetka Oscara niewiele w tej kwestii zmieni. Za tę właśnie nonszalancję pokochali ją widzowie na całym świecie. A kto jeszcze tego nie zrobił, nadal ma szansę. Wystarczy wsłuchać się w to, co Jamie Lee Curtis mówi o życiu, show-biznesie i o sobie.

W ciemności sypialni widać jedynie wyświetlacz zegarka. Godzina 18:59. Fotka opatrzona jest żartobliwym komentarzem: Mommy does not lie (Mamuśka nie kłamie). Jamie Lee Curtis zamieściła ją na swoim Instagramie 5 marca 2023 roku, odnosząc się do medialnego szaleństwa, które rozpętało się po tym, jak zadeklarowała w wywiadzie, że nie stawi się na kolacji dla nominowanych do Oscara, bo… wcześnie chodzi spać.

Nieprzypadkowo na innym zdjęciu, pokazującym jej reakcję na informację o nominacji do Oscara, ma na sobie piżamę. W tej samej piżamie wystąpiła kilkakrotnie w porannych talk-show, żartując, że jest idealną gościnią w takich godzinach emisji. Od lat wstaje o 4, najpóźniej 4:30 („Lubię się budzić po ciemku i patrzeć, jak wstaje słońce. Czuję się wtedy, jakbym kontrolowała wszechświat”). Zaczęły się nawet toczyć dyskusje, czy w tej sytuacji aktorka wytrwa do nocy oscarowej. Najwyraźniej emocje i adrenalina zrobiły swoje, bo Jamie Lee Curtis nie tylko wytrwała, ale i wygrała. Na oczach milionów widzów z całego świata i po 45 latach obecności w branży – swoją pierwszą nominację do Oscara zamieniła w statuetkę.

Czy jest szansa, że jako świeżo upieczona laureatka wreszcie przełamie swoją niechęć do wieczornych branżowych eventów? Chyba jednak nie, bo to nie tylko kwestia nawyków, ale też pielęgnowany od lat dystans do blichtru, powierzchownych zachwytów i całego tego show-off businessu – „branży chwalipięt”, „popisywaczy”– jak lubi mówić o show-biznesie. W końcu nikt lepiej niż ona nie wie, jak ważne jest nie dać się uwieść hollywoodzkiej machinie.

Baronowa Curtis

Miała być dzieckiem, które uratuje małżeństwo. Nie uratowała. Rodzice rozstali się wkrótce po jej trzecich urodzinach. Ojciec, hollywoodzki gwiazdor Tony Curtis („Pół żartem, pół serio”), odszedł, zostawiając małą Jamie i jej dwa lata starszą siostrę Kelly z matką, Janet Leigh („Psychoza”). Po latach Jamie przyzna, że „było to straszne, po prostu straszne doświadczenie”. Po rozwodzie aktor nie utrzymywał zbyt aktywnego kontaktu z dziewczynkami, szybko wszedł w kolejne, potem jeszcze następne małżeństwo. Łącznie miał sześć żon, a oprócz Jamie i Kelly – jeszcze czwórkę dzieci. Przed śmiercią w 2010 roku wydziedziczył nie tylko ją, ale i całe jej rodzeństwo.

Mimo osobistej urazy Jamie Lee nie odrzuciła ani ojca, ani jego spuścizny. Niektórzy upamiętniają bliskich, dedykując im tabliczkę na ławce w parku, ona uhonorowała rodziców bardziej adekwatnym gestem – imionami wyrzeźbionymi na jednym z filarów w Muzeum Amerykańskiej Akademii Filmowej. Dziś wyraźnie widzi w sobie rys obojga. Z jednej strony ma luz, który cechował ojca (mówiła: „On kochał tę swoją personę Tony’ego Curtisa, całą tę towarzyską grę”). Z drugiej – podobnie jak dorastająca w biedzie matka, docenia to, co ma, i jest pełna wdzięczności.

Nauczono ją, żeby nigdy się nie spóźniać i aktywnie promować swoje filmy, po prostu być obecną. Lubi znać imiona wszystkich na planie, żeby nie było, że jest wyjątkowa, lepsza. Kiedy do kogoś dzwoni, zawsze najpierw się przedstawia, a potem pyta o imię rozmówcy – nieważne, czy chodzi o montera klimatyzacji, czy o tuza z wielkiego studia. Dopiero potem może zacząć rozmowę. To z kolei, jak sama twierdzi, wpływ mężczyzny, który ją wychował, drugiego męża Janet, biznesmena Roberta Brandta.

Trzy lata temu z okazji Dnia Ojca wrzuciła na Instagram post z fotografiami Curtisa i Brandta. „Jeden dał mi życie i umiłowanie kreatywności. Drugi nauczył, jak żyć, doceniać naturę i wyznaczać pewną, pełną miłości ścieżkę, którą idę do dziś. Obu szanuję, za oboma tęsknię, obu dziś oddaję cześć” – napisała.

Jej prywatne życie nie mogłoby być dalsze od biografii ojca. No, może poza takim szczegółem, że ona też poślubiła osobę z branży filmowej. Aktora Christophera Guesta („Oto Spinal Tap”) zobaczyła pierwszy raz na zdjęciu w gazecie. Podobno od razu wyznała przyjaciółce Debrze Hill: „Wyjdę za niego”. Kilka miesięcy później byli małżeństwem. Ponieważ Guest wywodzi się z nobliwego brytyjskiego rodu, technicznie rzecz biorąc jego żona ma tytuł baronowej, ale nikt nigdy nie słyszał, by posługiwała się tym tytułem na serio. Jamie i Chris doczekali się dwóch córek, a w przyszłym roku obchodzić będą 40. rocznicę ślubu. Bez skandali, rozstań, głośnych kryzysów. Jeśli to nuda, to wszystkim można by takiej nudy życzyć.

Energia cheerleaderki

O fenomenie nepo babies [„dzieci nepotyzmu” – przyp. red.] pisał w ubiegłym roku „New York Magazine”. W ten sposób nazwano tych, którzy poniekąd wrodzili się w hollywoodzki przywilej – potomków znanych i wpływowych w branży. Curtis żartobliwie nazywa się pierwowzorem nepo baby, ale też zaraz odcina się od tej terminologii. „[Uważam, że] dyskurs o nepo babies stworzony został, by umniejszać i ranić” – pisała w social mediach. Wbrew naturalnym predyspozycjom jej wybór nie od razu padł na aktorstwo. Zaczęła nawet studia na University of the Pacific, ostatecznie wybrała jednak kino.

Po raz pierwszy pojawiła się na ekranie – czy też, jak sama mówi, „debiutowała w udawaniu kogoś innego za pieniądze” – w 1977 roku. Miała wtedy już podpisany kontrakt na kilka produkcji z Universalem. To był studyjny system „wychowywania” sobie gwiazd, dziś już niepraktykowany. W serialu „Quincy, M.E.” grała dziewczynę, którą główny bohater przypadkiem nakrywa w staniku w przymierzalni, Jamie Lee ma tam dwie linijki tekstu. Potem dostała rolę w serialu, z którego po dwudziestu paru odcinkach została zwolniona („Byłam młoda i pewna, że moja dopiero co rozpoczęta kariera się kończy”). Z mroku szybko wyłoniło się jednak światło – nieuwiązana serialem mogła wziąć udział w castingu do roli Laurie Strode w horrorze Johna Carpentera „Halloween”. Roli, która zmieniła całe jej zawodowe życie. Nakręcony przy udziale skromnej ekipy film, którego osprzęt mieścił się w jednym kamperze, stał się najlepiej zarabiającym horrorem w historii, otwierając przed aktorką drzwi do wielkiej kariery. Do tej pory wzrusza się na wspomnienie tamtego doświadczenia. Mówi, że na planie nie było nic luksusowego ani wymyślnego. I że właśnie za taką atmosferą luzu, zabawy i zaufania tęskni.

Z szufladki specjalistki od horrorów wyciągnął ją reżyser John Landis, który mimo oporów studia Paramount obsadził ją w swojej „Nieoczekiwanej zmianie miejsc”. Zagrała tam drugoplanową rolę seksworkerki Ofelii. Choć aktorka z perspektywy czasu niezbyt dobrze wspomina rozbierane sceny („Czy wyglądałam świetnie? Tak! Czy czułam, że muszę się rozebrać, mimo że nie chcę? Tak!”), to jest wdzięczna Landisowi za zaufanie i szansę wyjścia ze strefy komfortu. Ponoć to po obejrzeniu tego filmu John Cleese stwierdził, że Curtis świetnie sprawdzi się w komedii. Kiedy znany z kultowego Monty Pythona komik wreszcie się do niej odezwał, była przekonana, że chodzi mu o jej męża, który po występie w „Oto Spinal Tap” miał status gwiazdy. Tymczasem to właśnie dla niej Cleese napisał tytułową rolę w „Rybce zwanej Wandą”. Obiecał jej przy tym sukces, świetną zabawę i godziwy zarobek („A na tamtym etapie mojej kariery spotkać te trzy rzeczy razem było rzadkością”). Jamie zabrała na plan w Londynie męża i półroczną córeczkę. I mimo że wszystkie wcześniejsze zapewnienia reżysera się sprawdziły, tygodnie pracy z dala od domu uświadomiły aktorce, że nie chce żyć w trasie, na walizkach. Za to wspaniale wspomina długie miesiące na planie serialu „Anything but Love”, który był nagrywany przed żywą publicznością w Los Angeles. „To był najlepszy czas w moim życiu” – mówiła w rozmowie z „Vanity Fair”. Za ten występ odebrała pierwszy w karierze Złoty Glob.

Curtis wierzy w to, że jedne rzeczy wynikają z innych. I tak jak Cleese zobaczył ją u Landisa, tak „Rybka…” dała jej jedną z kultowych ról w dorobku, też napisaną specjalnie dla niej. W „Prawdziwych kłamstwach” Jamesa Camerona zagrała Helen Tasker, żonę tajnego agenta (Arnold Schwarzenegger). Komedia akcji stała się ponadczasowym hitem, a Curtis dostała za nią drugi Złoty Glob. Po latach okazało się, że komediowy wydźwięk finałowej sceny tanga, kiedy Helen nie jest w stanie się podnieść z podłogi po namiętnym przysiadzie, nie był zamierzony. Mięśnie aktorki były tak wyczerpane licznymi próbami, że jak siadła, tak już została. Wtedy wkurzało ją, że sceny nie usunięto, dziś mówi, że to była dobra decyzja: „Przecież to cała Helen, zawsze zaliczy jakąś wpadkę!”.

Przez lata udało jej się zbudować różnorodną, pełną ciekawych zwrotów karierę. Nie bała się niczego, w nieco gorszych zawodowo momentach grywała choćby w rozmaitych reklamach. Wspomina, że w szkole średniej stała na czele drużyny cheerleaderek i do dziś ma w sobie tę energię: „Kiedy wchodzę na plan filmowy, dosłownie mnie roznosi. Kocham swoją robotę, nigdy mi się nie nudzi. Nieważne, czy pracuję na planie kasowego filmu, czy reklamy jogurtu”.

Ważnym lejtmotywem w jej karierze jest cykl „Halloween”, do którego wracała wielokrotnie przez lata. Choć był też czas, kiedy poprzysięgła sobie wziąć rozbrat z horrorami. Pewnego dnia zadzwonił jednak Jake Gyllenhaal, którego Curtis zna, odkąd był dzieckiem, i uwielbia, jest też jego matką chrzestną. „Mam nowy pomysł na Laurie Strode” – oświadczył. Pomysł okazał się na tyle dobry, że nie tylko przekonał ją do zmiany zdania, ale też stał się kolejnym przełomem, zarówno w jej życiu zawodowym, jak i prywatnym. Kontynuacja horroru, rozpisana na trylogię, odniosła jeszcze większy sukces niż pierwsze części, a Jamie w przededniu 60. urodzin dostała od losu wiadomość: „Kochana, wciąż potrafisz podbijać świat”.

Najnowszy rozdział jej kariery trudno czytać z chronologiczną przejrzystością – nieco namieszała tu pandemia. Ale bez wątpienia można uznać, że to już to, co lubi najbardziej: totalna wolność. Rozbrajająco zagrała bogaczkę i córkę genialnego autora kryminałów w uwielbianej przez widzów i krytyków komedii kryminalnej „Na noże”, potem wcieliła się w demoniczną urzędniczkę Deirdre we „Wszystko wszędzie naraz”. W 2024 roku na ekrany ma wejść „Borderlands”, produkcja science fiction z udziałem jej i między innymi Cate Blanchett.

Jej sekret

Mówi o sobie „ćpunka”. Piekło narkotykowego nałogu wciągnęło bowiem i ją. Przez ponad dziesięć lat była uzależniona od vicodinu, silnego środka przeciwbólowego. I nikt o tym nie wiedział.

Zaczęło się od drobiazgu. Ponoć pewien operator kamery miał rzucić uwagę, że w obiektywie jej podkrążone oczy nie wyglądają dobrze. Wcześniej przez lata słuchała, że choć ma świetne ciało, to twarz już niekoniecznie – te wąskie usta, ten krzywy zgryz… Uwaga o rzekomych „worach” przelała czarę goryczy. Jamie zdecydowała się na plastykę powiek. Ale pooperacyjna rana nie goiła się tak jak powinna. W poradzeniu sobie z bólem miała pomóc magiczna tabletka, vicodin, dziś opisywany w rozlicznych artykułach i filmach jako najgorsze zło, ale wówczas cieszący się opinią „nieuzależniającego leku przyszłości”. Jamie wydawało się, że ma nad tabletkami kontrolę – w końcu nie ćpała ich w kosmicznych ilościach, nie brała ich od razu po przebudzeniu, a jeśli popijała winem, to drogim.

W styczniu 1999 roku w magazynie „Esquire” ukazał się tekst „Vicodin, my vicodin”, w którym pisarz Tom Chiarella zrobił uzależnieniowy coming out. Jamie przeczytała tekst i pomyślała, że ktoś przeżywa dokładnie to, co ona. Jako pierwszej opowiedziała o tym przyjaciółce. Usłyszała że ona też przyjmuje na co dzień duże dawki vicodinu, po czym przyjaciółka wręczyła jej numer telefonu do lekarza, który pod stołem wystawi więcej recept. „Tej nocy miałam moment objawienia. Obudziłam się nad ranem i wyobraziłam sobie taką sytuację: jestem na pogrzebie tej koleżanki, przytulam jej osierocone dzieci. Miałabym krew na rękach. A może to ja umrę, ona przyjdzie na mój pogrzeb, przytuli moje dzieci i to ona będzie miała krew na rękach? Wtedy zrozumiałam, że to mnie zabije. Zadzwoniłam do starego przyjaciela, który był po odwyku, i poprosiłam o wsparcie. Od tamtej pory jestem czysta” – opowiada w sfilmowanej rozmowie dla magazynu „Variety”.

Jako osoba publiczna Curtis bała się ujawnienia takiej informacji, bała się etykietki osoby uzależnionej. Dziś głośno mówi o tym, że wstyd jest jednym z powodów, dla którego w branży rozrywkowej uzależnienie to nadal tak powszechny problem: „Jesteś tak chory, jak skrywane przez ciebie sekrety. Kiedy taki sekret się upubliczni, wypuści w świat, przestanie mieć nad tobą władzę”.

Ten skandaliczny brzuch

Jamie wzbudza powszechną sympatię, między innymi dlatego, że błyskawicznie skraca dystans. Jest wyluzowana, spontaniczna. Raz na jakiś czas przeklnie pod nosem, nie przejmując się kamerami. Jej słynna już reakcja na werdykt Akademii Filmowej? Głośne: „Shut up!” – w dosłownym tłumaczeniu: „Zamknij się”, ale zwyczajowo w takiej sytuacji używane jest jako: „Niemożliwe!”. W co najmniej kilku wywiadach, które krążą po sieci, występuje… bez butów. Dlaczego? Bo lubi chodzić boso i nie widzi powodu, by udawać kogoś, kim nie jest.

Sporo zamieszania wywołała w 2002 roku, kiedy w wieku 43 lat wystąpiła na rozkładówce magazynu „More” – bez retuszu, bez makijażu, w zwykłej sportowej bieliźnie. Misja? Stop presji perfekcyjnego wyglądu. Presji, która przez lata niszczyła kobiety, wtrącając je w rozmaite choroby i uzależnienia.

„Bez ubrania wyglądam całkiem normalnie. Nie mam genialnie jędrnych ud. Mam duże piersi i miękki brzuch z tłuszczykiem. Mam tłuszcz na plecach, nie chcę, żeby obserwujące mnie czterdziestolatki myślały, że jestem idealna. To byłoby jedno wielkie oszustwo, a ja przykładałabym do niego rękę”. „My, osoby na odwyku, mamy takie powiedzenie: compare and despair, porównuj się, a będziesz zrozpaczony”. To tylko dwa cytaty z jej licznych wypowiedzi, w których sprzeciwia się dyktatowi idealnego ciała. Wspomniane zdjęcia były sposobem na powiedzenie „przepraszam” kobietom, które czują się gorsze, patrząc na pseudoidealne, wyfotoszopowane ciała czy ostrzyknięte i naciągnięte twarze celebrytek. „Nie spodziewałam się, że ta sesja wywoła tak silną reakcję. Okazała się być może najważniejszą rzeczą, jaką udało mi się zrobić jako znanej osobie”.

Kulminacją ciałopozytywnych działań Curtis stało się… uwolnienie brzucha. Surowa urzędniczka skarbowa Deirdre Beaubeirdre, w którą wcieliła się w oscarowym „Wszystko wszędzie naraz”, jest przeważnie czarnym charakterem, ale Jamie znalazła w sobie dla niej empatię. „Znam wiele takich kobiet. Życie brutalnie się z nimi obeszło. Nie dostały potrzebnej miłości. Stały się zgorzkniałe i znienawidziły świat”. Na ekranie Deirdre występuje najczęściej w musztardowym golfie, podkreślającym mocno wystający brzuch. Wiele osób założyło, że to proteza, bo przecież „takich brzuchów” w Hollywood nie ma. Curtis szybko wyprowadziła ich z błędu: brzuch jest jej własny! Magazynowi „Entertainment Weekly” tłumaczyła to tak: „W naszym świecie działa wielomiliardowy biznes polegający na ukrywaniu, maskowaniu rzeczy. Kształtowaniu ciał, ich wypełnianiu, rozmaitych naprawczych procedurach. Ubrania, akcesoria do włosów – to wszystko ma ukryć prawdę o nas samych. Ja powiedziałam wszystkim na planie: nie chcę niczego ukrywać. Wciągałam brzuch, odkąd skończyłam 11 lat, czyli od czasu, gdy zaczęłam być świadoma wzroku chłopców oceniających moje ciało. Tym razem intencjonalnie podjęłam decyzję uwolnienia każdego mięśnia, który mi to przez lata umożliwiał. Taki był mój cel. Nigdy nie czułam się bardziej wolna, zarówno mentalnie, jak i fizycznie”.

Nic dziwnego, że za tę właśnie rolę dostała Oscara. Przecież, jak sama mówi, najlepsza jest, kiedy fruwa.

Pinezka w bucie

O Jamie Lee Curtis warto wiedzieć jeszcze kilka rzeczy. Jest mamą dwóch już dorosłych adoptowanych córek. W dodatku zarówno jednej, jak i drugiej udzieliła ślubu w przydomowym ogrodzie, w cieniu starych dębów. Ślubowanie młodszej, transpłciowej Ruby, odbyło się w konwencji cosplay, w związku z czym Curtis wystąpiła w przebraniu magiczki z gry wideo „World of Warcraft” [w Stanach Zjednoczonych ślubu mogą udzielać też przyjaciele lub członkowie rodziny – po odbyciu specjalnego kursu i uzyskaniu pozwolenia – przyp. red.].

Jest też businesswoman. Ale trudniąca się sprzedażą drobnych prezentów i pamiątek firma My Hand in Yours nie została założona dla zysku (o czym za chwilę powie sama Jamie Lee). Ma sprawdzony trik, który pozwala jej nie śmiać się na planie, nawet w bardzo śmiesznych scenach. Wkłada do buta pinezkę i w razie potrzeby mocniej naciska na nią piętą. Auć.

Nie lubi dywagacji „co by było, gdyby”. „Cieszę się każdym momentem. Nie zastanawiam się, co się wydarzy w przyszłości. Jestem trzeźwa, a trzeźwość to życie chwilą”. Powtarza, że chciałaby coś po sobie zostawić światu. Co? „Wiem, że życie jest trudne, więc mam nadzieję, że moim dziedzictwem będzie po prostu bycie dobrą dla siebie. I trochę humoru. Nie bierzcie życia tak cholernie poważnie!”.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze