1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. Jak się żyje w przekonaniu, że „nie pasujesz”? Rozmawiamy z pisarką Celeste Ng

Jak się żyje w przekonaniu, że „nie pasujesz”? Rozmawiamy z pisarką Celeste Ng

Celeste Ng, amerykańska pisarka o chińskich korzeniach (Fot. Kieran Kesner)
Celeste Ng, amerykańska pisarka o chińskich korzeniach (Fot. Kieran Kesner)
Dyskryminacja rasowa to jedna z chorób trawiących nasz świat. Narasta w zastraszającym tempie nawet w tak wieloetnicznym kraju jak Stany Zjednoczone. Celeste Ng, amerykańska pisarka o chińskich korzeniach, w najnowszej powieści przypomina, do czego może doprowadzić podział ludzi na lepszych i gorszych.

W posłowiu do „Naszych zaginionych serc” napisałaś, że przedstawiony w powieści świat nie jest dokładnie naszym światem, ale nie jest też nie naszym. Jak to rozumieć?
Ta książka powstała w czasie pandemii, kiedy naprawdę byłam zrozpaczona z powodu tego, co się dzieje. Mój syn ciągle pytał, kiedy będzie mógł wrócić do szkoły, wyjść na zewnątrz. A ja nie wiedziałam, co mu odpowiadać. Nikt tego wówczas nie wiedział. Trudno mi było rozbudzać w nim jakieś nadzieje na lepsze jutro, a jednocześnie nie chciałam, żeby się poddał wszechobecnemu lękowi. Tylko jak przekonać kogoś, by mimo wszystko nie popadał w marazm i dekadencję, kiedy sama zastanawiasz się nad tym, jak zachować nadzieję? Jako pisarka czułam się kompletnie bezużyteczna. Gdybym była lekarką, pielęgniarką czy pracowniczką socjalną, mogłabym jakoś namacalnie pomagać ludziom, a ja przecież większość dni spędzam przed laptopem. A potem uświadomiłam sobie, że właściwie jedyną rzeczą, która sprawia, że czuję się lepiej w tych trudnych czasach, jest sztuka. Czytałam poezję, słuchałam muzyki i oglądałam filmy, które przypominały mi, że świat może być inny. Nie musimy więc akceptować go takiego, jaki jest. Tym bardziej że przez pandemię stał się szczególnie nieprzyjazny dla Azjatów.

Koronawirus wyszedł przecież z Chin, kraju, na który Ameryka od ponad 100 lat patrzy podejrzliwie. Antychińska retoryka Donalda Trumpa skutecznie podlewała tę niechęć, sprawiając, że każda osoba o azjatyckim typie urody była uznawana za zagrożenie, kogoś, kogo można obwiniać za to, co się stało. Pandemia wyzwoliła drzemiące w ludziach uprzedzenia i dała prawo do ich wyrażania. Ten wzrost nienawiści do Azjatów stał się punktem wyjścia do stworzenia powieściowego świata, w którym nie liczy się człowiek, tylko rasa, a czyjeś chińskie pochodzenie staje się pretekstem do gnębienia go i przemocy. Tego świata jeszcze nie ma, ale nie jest on całkiem nierealny, nie tylko tu, w Stanach.

Doświadczyłaś jakiejś formy agresji rasowej?
Szczerze mówiąc, nie znam żadnego Azjaty w Ameryce, który nie doświadczyłby jakichś nieprzyjemności. Może rzadziej jest to przemoc fizyczna, częściej agresja słowna. Doświadczałam jej przez całe życie, choć urodziłam się w Stanach. Dorastałam w dzielnicach, gdzie mieszkało bardzo niewielu ludzi wyglądających jak ja, przez to na szkolnych fotografiach zawsze się wyróżniałam. Doskonale więc wiem, jak to jest być jedyną osobą, na którą ludzie patrzą i myślą: „Ona tu nie pasuje”. W środku zawsze czuję się bardzo amerykańsko, bo to jedyny dom, jaki znam, ale ludzie oceniają mnie z zewnątrz i myślą, że jestem obca, czasem pytają wprost,jakim cudem tak dobrze mówię po angielsku. Dlatego w swoich powieściach próbuję znaleźć odpowiedź na pytanie, jak pomóc ludziom poczuć, że przynależą do jakiegoś miejsca.

Dla mnie pomocne było słuchanie, czytanie i obserwowanie innych odrębności, takich jak społeczność żydowska, latynoska czy afroamerykańska. Wszystkie te grupy mają ze sobą wiele wspólnego, bo biorą udział w tej samej walce. Jesteśmy różni, ale mamy podobne doświadczenia i możemy się od siebie uczyć.

Po pandemii jest trochę łatwiej być Amerykanką azjatyckiego pochodzenia?
To zawsze było wyzwaniem, ale teraz wreszcie zaczynamy mówić o tym publicznie i to pomaga. Zaczynamy dzielić się doświadczeniami, szukać wspierających i rozumiejących społeczności, dzięki temu czuję, że nie jestem sama. W Ameryce żyje przecież cała masa ludzi innych ras i grup etnicznych. „Nasze zaginione serca” w dużej mierze opowiadają o szukaniu wspólnych doświadczeń i byciu razem jako sposobie na przetrwanie.

Sądzisz, że światowe sukcesy kina azjatyckiego mogą przyczynić się do obalenia różnych rasowych stereotypów? Film „Wszystko wszędzie naraz” zdobył Oscary aż w siedmiu kategoriach. Wcześniej statuetki otrzymywali głównie biali Amerykanie.
To bez wątpienia jakiś przełom. Twórcy z Azji, ale też Amerykanie azjatyckiego pochodzenia ewidentnie mają teraz swój czas, a to może przysłużyć się nam wszystkim, bo jeśli na ekranach kinowych w popularnych produkcjach nie ma Azjatów, przekaz jest prosty: nie są godni, by ich pokazywać. Na tegorocznej gali członkowie Akademii dostrzegli, że azjatyckie historie warto opowiadać, mimo to wciąż jeszcze daleka jestem od entuzjazmu, bo chociaż Azjaci już są na dużym ekranie, to w skali całego przemysłu filmowego jest ich nadal niewielu. Poza tym nie zawsze przedstawia się nas w pozytywnym świetle, dlatego ważne jest, by kino przede wszystkim nie utrwalało stereotypów.

Ale kiedy otwarcie je łamie, często wylewa się na twórców fala rasistowskiej krytyki. Czarnoskóra „Mała syrenka” wywołała prawdziwą burzę i liczne protesty.
Tak i to jest naprawdę niesamowite, bo kto powiedział, że syrena, czyli fikcyjna, mityczna postać, którą każdy wyobraża sobie, jak tylko chce, nie może być akurat czarnoskóra? To oburzenie nie ma żadnych racjonalnych podstaw. Biali są przyzwyczajeni do postrzegania siebie jako centrum świata i jedyny słuszny punkt odniesienia. Wszelkie odstępstwa od tej „normy” są dla nich trudne do zaakceptowania. Jest takie powiedzenie: „Kiedy jesteś przyzwyczajony do przywilejów, sprawiedliwość wydaje się uciskiem”. A prawda jest taka, że na świecie żyje wielu kolorowych ludzi i każdy z nich zasługuje na to, by być głównym bohaterem opowieści lub móc się z nim utożsamiać.

Co poza wzajemnym wsparciem można jeszcze zrobić, by wizja świata wTwojej książce nigdy się nie spełniła?
Myślę, że przede wszystkim powinniśmy zacząć słuchać. Brzmi to być może dziwnie, bo zazwyczaj chcemy działać, ale jeśli ktoś sam nie doświadczył rasizmu, dyskryminacji, segregacji ze względu na płeć czy orientację seksualną, najpierw powinien poznać doświadczenia innych ludzi, posłuchać, co mają do powiedzenia, czego potrzebują, co mogłoby im pomóc. Trzeba wiedzieć, na czym polega problem, żeby podjąć odpowiednie działania. Dlatego ta książka jest także o niezwykłej sile opowiadania historii. Sama dzięki opowieściom nadaję światu sens, zaczynam go rozumieć. Odkryłam, że historie, którymi się dzielę z innymi, mają większą moc niż suche informacje, dane czy liczby. Bo kiedy słyszysz, że przemoc z użyciem broni dotyka jedną na trzy osoby, nie przeżywasz tego tak mocno, jak relacji kogoś, kto doświadczył ataku osobiście. Myślę, że wszyscy lubimy słuchać opowieści.

To dlatego tak dużo wTwojej książce baśni, poezji, legend?
Na początku wplatałam je zupełnie podświadome, skupiając się głównie na budowaniu relacji między powieściową matką a synem. Ale mniej więcej w połowie pisania zorientowałam się, że ta relacja opiera się w dużej mierze na opowieściach, że historie są w fabule niezwykle ważne. Od tego momentu zaczęłam je już wybierać i dodawać zupełnie świadomie.

Dla głównego bohatera, 12-letniego chłopca, bezpiecznym miejscem okazuje się miejska biblioteka. Potrafi siedzieć w niej godzinami. Zaskoczeniem było dla mnie, jako czytelniczki, to, że z mnóstwa książek stojących na bibliotecznej półce, jedynymi, jakie konkretnie wymieniasz, są akurat „Zniewolony umysł” Czesława Miłosza i „Pytania zadawane sobie” Wisławy Szymborskiej. Używasz w dodatku oryginalnych polskich tytułów.
Twórczość Szymborskiej odkryłam jeszcze jako nastolatka, kiedy sama marzyłam o pisaniu wierszy. Podziwiam jej poezję do dziś, to, że wplotłam ją do książki, jest przejawem mojego uznania. Te wiersze dużo mi mówią o ludzkiej duszy, tęsknotach, lękach, poszukiwaniu nadziei. Z kolei twórczość Miłosza znałam pobieżnie, zgłębiłam ją, robiąc badania do książki. Wiedziałam, że chcę napisać o rządzie autorytarnym, który kontroluje niemal każdą sferę życia swoich obywateli. Natrafiłam w bibliotece na zbiór esejów „Zniewolony umysł”, który niesamowicie mnie zainspirował. Poznałam także poruszające wiersze Anny Achmatowej o przeciwstawianiu się siłom, które chcą człowieka ciemiężyć i zmiażdżyć, oraz jej poematy opisujące realia życia w stalinowskim terrorze. Fragment „Requiem” otwiera zresztą moją powieść.

Reżimy wschodnioeuropejskie były dla Ciebie główną inspiracją?
Dużo czytałam także o nazizmie i tym, jak reagowali na niego zwykli ludzie. Sporo złego działo się również w Stanach Zjednoczonych, choćby makkartyzm, czyli pozbawione skrupułów działania polityczne, które stworzyły na początku lat 50. atmosferę strachu i podejrzeń pod pretekstem walki z wewnętrznym zagrożeniem komunistycznym. Ale nie trzeba aż tak bardzo cofać się w czasie, bo to, co za rządów Donalda Trumpa widzieliśmy na granicy z Meksykiem, czyli odbieranie rodzicom dzieci, budziło mój największy strach. Lubię wierzyć, że mam silną moralność i zasady, ale jedyną rzeczą, która może skłonić mnie do kompromisu w tych kwestiach, jest wizja utraty dziecka. A przecież rozdzielanie rodzin, które działo się na naszych oczach, nie było pierwszym takim incydentem w historii Stanów.

Obserwacja stopniowego niszczenia demokracji w Hongkongu, skąd pochodzą Twoi rodzice, miała jakiś wpływ na to, co piszesz?
Hongkong jest dla mnie szczególnym miejscem. Mój ojciec przeprowadził się tam jako dziecko, a moja mama stamtąd pochodzi i nadal mam tam kilku krewnych. To miejsce, w którym wspaniale miesza się i przenika kultura Chin i Zachodu, bo Hongkong długo cieszył się prawdziwą wolnością demokratyczną. W 1989 roku byłam dzieckiem, ale doskonale pamiętam złość i zdenerwowanie mamy oglądającej w telewizji protesty na placu Tiananmen. Czuła silne pokrewieństwo z demonstrantami i studentami. Wtedy zdałam sobie sprawę, że demokracja nie jest gwarancją, że można ją odebrać, i dlatego trzeba ją chronić. Stale obserwuję to, co się dzieje w Hongkongu. Myślę, że to też miało duży wpływ na potrzebę napisania tej książki.

Kiedy zorientowałaś się, jak dużą moc ma słowo pisane?
Dobre pytanie. Takich sytuacji było wiele, ale najważniejszy były chyba te pierwsze, jeszcze szkolne doświadczenia. Pamiętam, jak w trzeciej klasie nauczycielka poprosiła nas o napisanie krótkiego opowiadania zainspirowanego zdjęciem, które nam pokazała. Był na nim jakiś bajkowy potwór. Większość dzieci opisała go w kilku zdaniach, a mi zajęło to dwie strony. Pamiętam, jak w mojej głowie układała się cała historia potwora, nagle wiedziałam, skąd pochodzi, co robi, jakich ma przyjaciół. Nauczycielka była pod wrażeniem, powiedziała, że to jest naprawdę świetne. Wtedy zdałam sobie sprawę, że jeśli przełożę swoje wyobrażenia na papier, to później ktoś inny będzie mógł umieścić je we własnej głowie. Jest w tym jakaś magia.

Czyli już w podstawówce postanowiłaś, że będziesz pisarką?
Niezupełnie, choć od dziecka lubiłam czytać, pisać i opowiadać. Nie pamiętam czasów, kiedy nie posiadałam tych umiejętności, więc mogę śmiało powiedzieć, że od zawsze wymyślam jakieś historie. Miałam dobrą pożywkę, bo mój rodzinny dom był wypełniony książkami po brzegi. Tata ciągle budował regały. Kiedy jedna półka zapełniała się książkami, natychmiast dorabiał kolejną.
W dzieciństwie najbardziej lubiłam książkę Louise Fitzhugh „Harriet szpieg” o perypetiach małej dziewczynki, która mieszka w Nowym Jorku, wszędzie chodzi z zeszytem i zapisuje w nim podsłuchane rozmowy, a także sekrety swojej przyjaciółki, która pewnego dnia znajduje ten notatnik i jest naprawdę wściekła. A ja rozumiałam Harriet, bo sama także uwielbiałam się przysłuchiwać temu, o czym rozmawiali inni. Myślę, że właśnie ta ciekawość sprawiła, że zostałam pisarką, choć wówczas absolutnie nie myślałam o tym w kategoriach pracy. Moi rodzice byli naukowcami i ja także chciałam mieć jakiś konkretny zawód. Dopiero po studiach postanowiłam, że spróbuję jednak zacząć od pisania i zobaczę, co z tego wyjdzie.

Wątpiłaś w siebie?
Nieustannie to robię. Zawsze się zastanawiam, czy piszę tak dobrze, jakbym chciała. Borykanie się z wewnętrznym krytykiem jest trudne, ale z drugiej strony jego głos pomaga mi pisać najlepiej, jak potrafię. Po wyboistym terenie chodzi się trudno, ale dzięki ostrożności utrzymujemy się w pionie.

Skąd czerpiesz pomysły?
Każda moja powieść zaczyna się od postaci. To chyba wynika z tego, że bardzo interesują mnie ludzie, to, kim są i dlaczego zachowują się tak, a nie inaczej. Bohaterkami mojej poprzedniej książki, „Małe ogniska”, są matka i córka. Pierwsza to artystka, osoba niezwykle kreatywna, a jej córka bardzo ją podziwia i wspiera. Myśląc o „Naszych zaginionych sercach”, gdzie śledzimy losy matki i syna, zadałam sobie pytanie: a co, jeśli dziecko nie rozumie matki? Tak powstała postać Margaret, która dla poezji jest zdolna do największych poświęceń i próbuje wyjaśnić synowi, czemu tworzenie jest dla niej takie ważne.

„Nasze zaginione serca” zostały uznane za książkę 2022 roku m.in. przez „Time”, „The New York Times”, „The Washington Post”, „People” i „USA Today”. Czy te wszystkie wyróżnienia i nagrody są dla Ciebie wyznacznikiem sukcesu literackiego?
Bliska jest mi definicja sukcesu mówiąca, że to możliwość wykonywania pracy, która jest dla ciebie ważna, i wspierania społeczności, której chcesz służyć. Bardzo mi się podoba to ujęcie, bo piszę właśnie po to, by dodawać otuchy słabszym: kobietom, Amerykanom pochodzenia azjatyckiego i wszystkim, którzy czują się dyskryminowani. Jeśli więc nadal będę mogła to robić i znajdą się ludzie, którzy będą chcieli czytać moje kolejne książki, to znaczy, że odniosłam sukces.

Celeste Ng, amerykańska pisarka o chińskich korzeniach. Ukończyła filologię angielską na Harvardzie, a obecnie jest jedną z najbardziej cenionych przez krytyków autorek XXI wieku. Jej powieści zostały przetłumaczone na ponad 30 języków.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze