Jakimi ludźmi na co dzień byli Powstańcy Warszawscy? Czy żyli wspomnieniami wojennymi do końca swoich dni? Jakimi dziadkami, rodzicami, krewnymi stali się ludzie z wojenną traumą wpisaną do dowodów osobistych?
Fragment książki „Jacy byli? Jacy jesteśmy? Opowieść o pamięci, miłości, wartościach i rodzinie” Justyny Dżbik-Kluge, Wydawnictwo W.A.B. Szymon Majewski opowiada o dziadku, Ignacym Łyskanowskim, ps. Skiba Włodzimierz
Kiedyś na takich jak ja mówiło się „żywe srebro”. Przypuszczam, że gdyby mnie dzisiaj diagnozowali, stwierdziliby u mnie ADHD.
Byłem oczkiem w głowie dziadka i mamy, która wychowywała mnie samotnie. Nieraz przy kuchennym stole toczyły się dyskusje nade mną, nad moim losem, nad tym, że znowu w szkole narozrabiałem. Ale mimo różnych przywar, mimo tego, że nie mogłem się skupić na lekcji, że generalnie byłem rozlatany, udało mi się przetrwać czas PRL-u i potem dźwignąć różne swoje życiowe sprawy. W dużej mierze dzięki dziadkowi.
„Bo ten Szymon nie jest kiep i z tej mąki będzie chleb” – niepozorny wierszyk powtarzany przez dziadka w trudnych momentach życiowych, przy różnych moich lękach, depresji był neonem, prowadził mnie i sprawiał, że mówiłem sobie: „No dobra, może to moje życie jest lekko niezborne, ale przetrwam”. Taka dziadkowa mantra, która zawsze pomagała mi się pozbierać.
Dziadek dbał o to, żebym w siebie wierzył. Czy miałem dziesięć, czy piętnaście lat, powtarzał mi, że jestem kapitanem i że muszę tę swoją łajbę zawsze dociągnąć do końca. Dosłownie i w przenośni.
Jako dziecko strasznie bałem się burzy. Na wakacje jeździliśmy na Podkarpacie – Ulanów, Tanew, tam to dopiero były nawałnice! Pioruny tłukły przeokrutnie, a dziadek za każdym razem mówił do mnie: „Szymku, pamiętaj, jeszcze niejedna burza przejdzie nad twoją głową”. Jak jakiś Seneka czy inny filozof.
W gorszych momentach mojego życia przypominałem sobie liczbę tych burz, które przeszły nad głową mojego dziadka – rok 1920, I wojna światowa, II wojna, Powstanie Warszawskie, komuna… Nic go nie złamało.
Pamiętam, że był trochę porywczym paliwodą i raptusem. Paliwoda i raptus – świetne słowa! Wiele takich oldskulowych określeń poznałem dzięki niemu. Moje ulubione to „iść w długą”. Jak narozrabiałem z kumplami, stłukliśmy coś piłką czy wkurzyliśmy sąsiada, to musieliśmy wiać, i ja wtedy krzyczałem: „Chłopaki! W długą!”.
Dziadek raz to usłyszał i mówi: „A ty wiesz, dlaczego krzyczysz: »w długą«?”. Mówię, że w długą, no bo długi sus, długie nogi, no, że lecimy. „To jest tekst z akcji pod Arsenałem” – powiedział. „Chłopaki, gdy uciekali, krzyczeli: »w Długą!«, czyli że uciekali w ulicę Długą, która jest nieopodal. Musisz wiedzieć, jak używasz”. I wszystko jasne. Porządek musiał być.
Dziadek przez całe życie miał w sobie dostojność. Wojskowy sznyt. Nosił się „po wojskowemu”: szare albo zielone drelichy, oficerki, odpowiednia postawa. To robiło wrażenie. I pamiętam taką historię znad morza, gdzie spędzaliśmy akurat wakacje. Siedzieliśmy na dosyć odludnym kawałku plaży, tuż obok lasu, z którego wyłoniło się dwóch srogich osiłków – nie wiem: dresiarze, bandyci, w każdym razie nie robili zbyt dobrego wrażenia. Zaczęli krążyć wokół nas. Może zobaczyli rowery, może chcieli je ukraść. Niewesoło, bo naprawdę nikogo tam poza nami nie było. Bawiłem się plastikowym pistoletem, który dosyć przekonująco przypominał prawdziwy. No a dziadek, jak to dziadek, wyglądał jak wojskowy. Kiedy ci goście zaczęli się do nas przybliżać, dziadek ze stoickim spokojem krzyknął do mnie: „Szymku, uważaj, nie repetuj, bo jest nabity!”. Panowie zmyli się dosłownie w sekundę. Niewiarygodne.
Często zastanawiałem się nad tym, jak dziadek się czuł, kiedy wybuchło Powstanie. Miał zupełnie inną perspektywę niż większość biorących w nim udział młodych ludzi, bo sam nie był już taki młody, miał czterdzieści jeden lat. Został dowódcą w słynnym batalionie „Bełt”. Ja sam jako dwudziestokilkulatek byłem w zupełnie innym miejscu niż jako czterdziestolatek. Człowiek młodszy może – jak przypuszczam – traktować Powstanie trochę jak przygodę, jak wyzwanie. A gdy się ma czterdzieści lat i bardziej poukładane życie, człowiek widzi, co może stracić. Mój dziadek miał żonę, rodzinę, w miarę ustatkowaną pozycję. Świadomość tego, co może ci zabrać wojna, musi być obezwładniająca.
Czytałem wspomnienia dziadka. Na maszynie starał się przepisać wszystko, co przed laty spisywał ręcznie. I w tych tekstach powtarza się takie wspomnienie, że gdy zaczęło się Powstanie, dziadek miał trójkę dzieci. Trójka dzieci w domu, a ty idziesz na niepewny los! To musi być koszmar! Dociera do ciebie, że masz strasznie dużo do stracenia. W jak ogromnym stresie dziadek musiał trwać, kiedy jeszcze w 1943 roku uczestniczył w przygotowaniach do Powstania. Wiedział, że zaraz się zacznie, że czeka ich wszystkich wielka destabilizacja, ale musiał być spokojny i opanowany, dla rodziny. O tym również wspomina w swoich pamiętnikach. Lubił pisać.
Jedną z najwspanialszych rodzinnych pamiątek po dziadku jest list, który napisał, kiedy było wiadomo, że z Powstaniem nie jest już najlepiej. W górnym rogu data: 7 września 1944 roku. To był już czas, kiedy Powstańcom brakowało amunicji, kiedy walka wchodziła w ostatnią fazę. To jest list pisany przez dziadka do żony Cesi, do dzieci. Nie jestem nigdy w stanie przeczytać go do końca. Dużo emocji. Ale może spróbuję…
Moi najdrożsi,
spełniam obowiązek dla ojczyzny nadal. Może Bóg da, że się zobaczymy.
Najdroższa i dzielna Cesiu. Chroń Marysię i chłopców. Całuję was serdecznie.
Za jakieś czyny jestem przedstawiony do rangi kapitana i Krzyża Walecznych.
Jeśli zginę, to pamiętajcie – żadnych łez!
Kochany Marcinku i Janku! Po mnie w przyszłości na Was kolej. Chłopcy, do góry uszy! Moja fotografia, jak mówiłem – na prawo obok
Krzyża Walecznych, a obok na lewo dwa miejsca dla Was, chłopcy!
Niech żyje Ojczyzna! Niech was Bóg zachowa!
To jest dla mnie niezwykle poruszające, jak człowiek może napisać list ostateczny. Nie wie, czy przeżyje, żegna się z bliskimi. Z jaką klasą, z jakim uczuciem pisane były te słowa. Jakie to szczęście, że powstańcza historia dziadka zakończyła się jednak happy endem.
List to jedna z wielu pamiątek po dziadku, które razem z moim kuzynem Pawłem Łyskanowskim przekazaliśmy do Muzeum Powstania Warszawskiego. Drugą jest mundur dziadka. Zachowały się tylko dwa takie uniformy. Bo trud- no to nawet nazwać mundurem, bardziej są to powstańcze drelichy. Kiedyś zapytałem dziadka, co to właściwie jest. Odpowiedział, że w czasie walk zdobyli jakąś fabrykę, w której były drelichy pracowników. Wzięli je i używali jako mundury. W Muzeum potraktowano tę pamiątkę z ogromnym pietyzmem. Pewnego dnia odebrałem telefon od pani, która zajmowała się renowacją materiału. Poprosiła, żebym przy- jechał. Pokazała mi kilka widocznych śladów krwi, ale też pewien szczegół, którego nikt z rodziny nigdy wcześniej nie zauważył. „Panie Szymonie, czy pan wie, co jest pod kołnierzykiem?” – zapytała. Nie miałem pojęcia. A jest tam coś niezwykłego – pod kołnierzykiem, na jego wewnętrznej stronie, ukrył się wyszyty czerwoną, wyblakłą nitką diabełek. Skąd diabełek? Zaczęło się rodzinne śledztwo. Ustaliliśmy, że być może stąd, że dziadek urodził się w Giecznie pod Łęczycą, a tam wiadomo – Boruta. Zacząłem główkować i przypomniało mi się, że dziadek opowiadał, że jako dosyć niegrzeczny chłopiec był przez nauczycielkę nazywany Borutą. „Ignaś, ty jesteś Boruta”, powtarzało się podobno dosyć często. Kto diabełka wyszył? Może babcia Cesia, gdy dziadek szedł do Powstania? Może miał to być talizman chroniący go przed złem? A może coś bardziej prozaicznego? Mam wrażenie, że dziadek w ten sposób zaznaczył swój mundur na wypadek, gdyby coś mu się stało, gdyby zginął i został pochowany w zbiorowej mogile, żeby można go było rozpoznać.
W każdym razie dziś odbieram tego diabełka jak znak. Coś takiego, jakby mnie – swojemu Szymusiowi – dziadek wysłał jakąś zakodowaną informację. Nigdy mi nic o tym diabełku nie powiedział, może więc miała to być jakaś niespodzianka? Już się tego nie dowiem. I to jest dla mnie straszne, bo chciałbym dokładniej prześledzić losy dziadka, dopytać o wiele rzeczy. Za późno. Czytam na nowo jego wspomnienia i zagłębiam się w to, jak żył dzień po dniu, w wojennych, powstańczych okolicznościach. Próbuję tam znaleźć jak najwięcej informacji o nim, o jego uczuciach, rozczarowaniach, lękach.
Czytam i czuję się trochę, jakbym z nim był.
Czytam i się wzruszam, ale czasami też zaśmiewam, bo dziadek miał całkiem dobre poczucie humoru, taki dowcip sytuacyjny. Umiał ze swadą opisywać różne historie, anegdoty. Miał też pewne zdolności aktorskie, czy może bardziej komiczne. Zdarzało się, że naśladował różnych swoich znajomych. Trochę się z nich nabijał, trochę przedrzeźniał. Przyjaciół, kolegów – papugował ich sposób chodzenia, mówienia. Vis comica mam zatem po nim. I jeszcze coś… Kiedyś siedzimy z rodziną, oglądamy jakiś serial i nagle moja córka mówi: „Tato, weź nie wyciskaj twarzy. Zupełnie jak dziadek!”. Zamarłem. Faktycznie, dziadek uprawiał swoistą jogę twarzy. Kiedy byłem dzieciakiem, obserwowałem go, gdy siedział i marszczył czoło, usta, całą twarz, jakby rozciągał sobie mięśnie. Nie wiedziałem, co to dokładnie było; może te mięśnie miał już zwiotczałe i próbował wieczorem je rozluźnić? Ewidentnie jakoś mu to pomagało. W rodzi- nie nazwaliśmy te jego zabawne zachowania „wyciskaniem twarzy”.
No i złapałem się na tym, że całkiem bezwiednie robię to samo. Córka miała rację. Zupełnie jak dziadek…
Książka „Jacy byli? Jacy jesteśmy?” opowiada o Powstańcach Warszawskich głosami ich bliskich – dzieci, wnuków i prawnuków, którzy wzięli udział w inicjatywie Muzeum Powstania Warszawskiego „Korzenie pamięci”. Dzięki ich historiom możemy poznać bohaterów i bohaterki z dotąd nieznanej, prywatnej strony. Rodzinnymi historiami dzielą się m.in.: Aga Zaryan, Karolina Korwin-Piotrowska, Karolina Sulej, Arleta Zalewska, Andrzej Wrona, Władysław Teofil Bartoszewski oraz Szymon Majewski.
„Jacy byli? Jacy jesteśmy? Opowieść o pamięci, miłości, wartościach i rodzinie”, Wyd. W.A.B.